czwartek, 12 marca 2009

Morrissey „Years of Refusal” – zestaw niezłych punchline’ów


Morrissey jest antykiem. W czasach gdzie co kilka sekund pojawiają się nowe profile zespołów na myspace, a czas odmierzany jest jednostką megabajtów, gwiazdę rodem z lat 80 spokojnie można nazwać dinozaurem. Kto się odważy przesłuchać nową płytę U2?

W odróżnienia od pozerów, którzy udają że mają coś do powiedzenia, były wokalista Kowalskich zna swoje miejsce w szeregu. Stoi za nim rzesza fanów. Oprócz tego artysta otoczony jest swoistym kultem, którego nikt mu nie odbierze. Jak wygląda w takim razie nowy materiał Morrisseya?

Tak jak wyglądał na debiucie. Niczym nie zaskakuje, nie wprowadza żadnych nowych elementów które moglibyśmy dopisać d
o innowacji muzyki popularnej. Morrissey jak zawsze wali swoim songwritingiem prosto w twarz. Przed takimi ładunkami przekazu nie da się uchronić. Opener jest tego dowodem. Wymowny tytuł „Something Is squzeezing My Skull” mówi sam za siebie. There is no love in modern life, a objawy nerwicy lękowej to tylko skutki braku interakcji między dzisiejszą gawiedzią. Motyw matki w tekstach Morrisseya jest już tematem maturalnym w UK. W „Mama Lay Softly On the Riverbed” podmiot liryczny tęskni za swoją nieobecną matką, aby w finale dołączyć do niej i znaleźć schronienie w jej ramionach. Kompleks Edypa?„Black Cloud” traktuje o niespełnionej miłości, pomimo tego że osoba którą się darzy uczuciem jest tak blisko.

Najsłabszym kawałkiem na albumie jest niezrozumiale dla mnie wybrany na singiel „I’m Throwing My Arms Around Paris”. Zlepek motywów z niemal wszystkich singli Morrisseya. Męczący refren każe nacisnąć skip. Dwa utwory są już dobrze znane fanom. Chodzi o „All You Need Is Me” i „That’s How People Grow Up”, które znalazły się na ostatnim greatisie. Pierwsza z nich zaskakuje paroma ciekawymi przejściami wokalnymi jak i muzycznymi. Ze świetnym finałem a la kobieto nie wiesz co tracisz. Druga to hymn w stylu mistrza, ściskający w paru miejscach.

Większość kawałków na płycie jest utrzymanych w dynamicznym, gitarowym stylu, są jednak wyjątki. „When Last I Spoke To Carol” dostajemy trochę Espanii. Trąbki, akustyk i siwy Morrissey podskakujący w rytm kastanietów. Dobry wujek daje także kilka kluczowych rad (np. w “One Day Goodbye Will Be Farewell”):

Always be careful When you abuse the one you love The hour or the day, no one can tell But one day goodbye will be farewell And you will never see the one you love again You will never see the one you love again

Banał, ale w ustach Morrisseya brzmi jak przestroga, której nie da się zignorować. W zamykającym utworze wokalista pogodził się ze swoją samotnością i nawet dobrze się z tym czuje.

Płyta jako całość jest chyba najbardziej spójną płytą Morrisseya, żaden kawałek jakoś specjalnie nie odstaje od reszty. Jak wspominałem nie jest to płyta przełomowa, ale to nie jest żaden zarzut. Wręcz przeciwnie, dostajemy tego czego każdy młodzieniec z kwiatami wystającymi z tylnej kieszeni dżinsów spodziewa się idąc do sklepu po nowy winyl Mozzera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz