czwartek, 22 lipca 2010

Japandroids "Younger Us". Pokolenie JPDS.


Nasi ulubieńcy wysmażyli kolejny dziesiątkowy singiel. Co więcej, nie wychodząc w ogóle poza konwencję z „Post-Nothing”. Jedziemy dwa akordy, wykrzykujemy tekst o utraconej młodości, a w refrenie jest mostek, który miażdży twoje serce i już nigdy się od niego nie uwolnisz.


Nie wiem jak to czujecie , ale oni gadają moim językiem: „remember saying things like "we'll sleep when we're dead"
and thinking this feeling was never gonna end/remember that night you were already in bed, said "fuck it" got up to drink with me instead! Te słowa mógłby zaśpiewać dr Smith, lecząc swoją pociętą duszę, z tą różnicą, że w tle Gallup drążyłby basem w odległych czeluściach utraconego ja. Japandroids nie mają basu. Mają sprzężoną gitarę i świetnie walącą perkusję. Do tego krzyczą ile sił w płucach. Ich muzyka jest jak wentyl, przez który przelatuje cała agresja , powstająca kiedy myślisz, że to już wszystko minęło.

Na krakowskim koncercie, sprzedawali koszulki z napisem „Never Alone”. Pomyślałem, że wokół kapeli rośnie podobna energia jak za czasów Nirvany, integrująca przegranych tego niesprawiedliwego życia. No bo przecież i tak wszyscy umrzemy, ale na razie: "gimme that naked new skin rush/give me younger us."



wtorek, 20 lipca 2010

Juvelen "All Time High". Punisher POPu


No i przyszedł Juvelen i zrobił z wami wszystkimi porządek. Możecie się już zacząć bać wszystkie Lady Gułagi i Kasie Perry. Gościu, który sam tworzy i produkuje swoje dopieszczone kawałki wypuszcza nowy powerplay, który radio Eska powinna napierdalać od rana do wieczora, ale nigdy tego nie zrobi.


Może nie jest to manieczka na miarę „Don’t Mess” czy „Hanny”, ale trzyma poziom dobrego french touch’u. Charakterystyczne pytające syntezatorowe „nie wiadomo co” wita się z hi-hatowymi uderzeniami. Każdy, kto wcześniej kto spotkał się z muzyką tego szwedzkiego geniusza będzie wiedział, gdzie dają najlepsze madżajto.


Wokal troszeczkę zmieniony niż ostatnio na jedynce. Troszeczkę hot-chipowo, ale gdzieś też nowo-falowy self-confident wokal słyszę. Juvelen na luzie znowu wchodzi z refrenem, za który Ewa Sonet oddałaby swoje ciało i duszę, a mi się serce kraje, że polski zjadacz chleba nigdy nie usłyszy tych lukrowanych dźwięków na naszej ziemi, tej ziemi.

Jeżeli ktoś przegapił, debiut tego nieokiełznanego szwedzkiego księcia (taka gra słów, hehe), niech szybko biegnie do amazon.com.



piątek, 16 lipca 2010

Bombay Bicycle Club "Flaws": Ucieczka przed peletonem


Czytałem niedawno wywiad z jakimś zasłużonym dla świata muzykiem (zabijcie mnie, nie pamiętam z kim), który żalił się, że w dzisiejszych czasach kompletnie nie potrafi odróżnić dobrego popu od złego i głupio się z tym czuje. Ja mam zupełnie tak samo z brytyjskim indie. Choć bardzo się staram i mam świadomość obecności na tej scenie rzeczy wartościowych, to wszystko zlewa mi się w jednosezonowy pozerski kicz. Nie zawsze tak było. Kiedyś byłem specem od nowych wyspiarskich zajawek, młodych kopistów tego, udawaczy tamtego i jutrzejszych nadziei z „The ‘s” w nazwie. Dziś mam świadomość bezsensu bycia na bieżąco. Ale to nie tylko to. Coś się na tej scenie skończyło. Trzy lata temu Scroobius Pip w teledysku do „Thou Shalt Always Kill” zatrzymał się na jedynce Arctic Monkeys i od tamtej pory niewiele się zmieniło. Next big thing jakoś nie nadchodzi i Bombay Bicycle Club też raczej nie są nową nadzieją. Ale postanowiłem ostatnio przerzucić kilka muzycznych szmatławców (czyt. NME), żeby podgonić zaległości i akurat trafiłem na nich. Ci to mają szczęście!

Tak naprawdę, to jestem trochę spóźniony, bo ten londyński zespół o beznadziejnie głupiej nazwie debiutował wprawdzie w lipcu, ale rok temu. Jednak teraz na rynek wchodzi ich zupełnie nowa płyta, a jako że jest ona czymś na zasadzie rozwinięcia czy też dopełnienia „I Had the Blues But I Shook them Loose”, to mogę trochę poudawać, że jestem na bieżąco i dalej mamy rok 2009.


Podobno na ich występy na tegorocznym Glasto trudno było się wcisnąć, a od miesięcy zachwyca się nimi Zane Lowe. Zamieszanie więc na całego, hajp pulsuje w iPodach, plakaty z idolami już się drukują. Ale trudno też się na to szaleństwo nie załapać. Są skandalicznie młodzi i zarazem zaskakująco dojrzali, zarówno muzycznie jak i tekstowo. Wydają się normalni i bardzo sympatyczni (wokalista Jack Steadman ma na facebooku w rubryce „wpływy” wpisane „prokrestynacja” - polubiłem go od razu). Na całkiem niezłym debiucie wpadali czasem w pułapki zastawiane przez poprzedników, zdarzało im się zabrzmieć jak Editors czy Cajun Dance Party. Ba! – kilka razy nawet polecieli w The Strokes. Ale płyta dobrze żarła, a oni nie kreowali się na zbawców muzyki. „We took the backseat, everyone was happy” – śpiewał Jack w „Magnet”. I o to chodziło.


Normalnie nie spodziewałbym się cudów po ich drugim albumie, bo przecież powszechnie wiadomo, że drugie albumy hajperskich zespołów z Wysp są nic nie warte. Trochę pobłyszczeli, mieli kilka dobrych singli, nagrali numer do „Zmierzchu”. Czego można chcieć więcej? Ale Bombay Bicycle Club zagrali przewrotnie. Po dokładnie roku wydali swój drugi album, „Flaws” – rzecz stuprocentowo akustyczną, na której coverują siebie, coverują innych i dorzucają całkiem sporo nowego materiału. I naprawdę dobrze im idzie, zyskali w moich oczach jak mało kto.


Rozpoczynające płytę „Rinse Me Down” to nic specjalnego, chociaż bawi mnie tu główny gitarowy motyw, tak bardzo podobny do tego użytego przez Sheryl Crow w jej letnim hicie sprzed 8 lat. Ale dalej jest tylko lepiej – chłopcy naprawdę mają talent (nie chcę wchodzić tu za bardzo w drzewo genealogiczne spiritus movens zespołu, czyli Jamiego MacColla, ale coś jest na rzeczy). Piszą prosto, wzorują się na klasykach, przemycają do utworów to „coś”. Nie jest łatwo nagrać dobrą płytę akustyczną, usiąść z gitarą pod drzewem i już. Potrzeba przestrzeni, dobrej produkcji, retro brzmienia. Im to wszystko jakoś się udaje. Jest na tej płycie duch Nicka Drake’a (np. „Many Ways”), w „Dust on the ground”, coverze chyba największego hitu z ich zeszłorocznej płyty, słychać manierę wokalną Conora Obersta, a w „Word by Word” Fionna Regana. Gdzieś w środku płyty czaruje „Leaving Blues”, a niewątpliwym smaczkiem jest „Swansea”, umiejętna przeróbka dość trudnego utworu Joanny Newsom. W przepięknym, stonowanym tytułowym „Flaws” (taki trochę Bon Iver) Jacka wspiera wokalnie urocza Lucy Rose, a skoczne folkowe „Ivy & Gold” (zbudowane na podobnym motywie co zamykające debiut „The Giantess”) wpada w ucho praktycznie od razu. Przy okazji: warto zrobić klik klik na podlinkowywane tu akustyczne wykonania, nie są to w pełni tego słowa teledyski, raczej urokliwe miniatury świetnie oddające klimat płyty. Bo „Flaws” to właśnie taka mała, acz przyjemna rzecz. Umiar – może właśnie dzięki temu chłopcy z Bombay Bicycle Club zajdą kiedyś daleko.


http://www.myspace.com/bombaybicycleclub

czwartek, 8 lipca 2010

The Roots "How I Got Over": Uh huh!


The Roots nie trzeba słodzić, nie trzeba też nikomu specjalnie ich przedstawiać. Kolejne, dziewiąte podejście i kolejny godny album. Niby nic nowego, bo wszystko według sprawdzonych wzorców i trochę jakby od szablonu: jest i dobre intro, są zmiany tempa, skity, stylistyczne przejażdżki i zaproszeni goście. Choć tym razem może faktycznie trochę bardziej alternatywni i w większej ilości, to trzeba pamiętać, że i na wcześniejszych albumach pojawiały się zaskakujące sample i nieprzewidywalne kolaboracje. W „Sacrifice” z „Phrenology” udzielała się wówczas jeszcze świeżutka i nieskalana Timbalandem Nelly Furtado, na „Game Theory” był „Atonement” z trzonem w postaci „You and Whose Army?” Radiohead, a na „Rising Tide” dostaliśmy jako bonus może ciut za bardzo popowe „Birthday girl” z Patrickiem Stumpem z Fall Out Boy na wokalu.

Tak, oni umieją zaprosić i ugościć. Ja dalej o tym, bo „How I Got Over” zaczyna się od „A Peace Of Light”. Klimatyczne wprowadzenie z towarzyszeniem Amber, Angel i Haley (brzmi jak „menu” z baru ze striptizem, a w rzeczywistości to żeńska połowa fenomenalnego Dirty Projectors). Chwilę dalej mamy „Dear God 2.0”, czyli wariację na temat utworu Monsters of Folk. No właśnie, wariację, bo Rootsi robią rzeczy po swojemu. Przecież ich największy hicior, który zna nawet ten, który nie ma o ich twórczości zielonego pojęcia, „Seed 2.0” to numer stworzony na dokładnie takiej samej zasadzie. Niby pierwotna, bardzo lo-fi wersja, którą stworzył Cody Chesnutt na swoim 4-ścieżkowcu miała tę energię i flow, ale dopiero kiedy zagrali ją w tym fajnym pustym domu, zrobiło się magicznie. Jest tak i teraz. Monsters of Folk zawiedli trochę w zeszłym roku swoim debiutem, bo przecież wszyscy spodziewali się cudów: w końcu nie codziennie na jednej płycie grają Conor Oberst (Bright Eyes), Jim James (My Morning Jacket) i M.Ward (głupio pisać, że z She & Him, więc powiedzmy, że solo). Ich nienajgorszy, ale na kilometr zalatujący kopiowaniem wszystkiego co się nawinie (swoisty zlepek alternatywnych hitów dwóch ostatnich lat), „Dear God (Sincerely M.O.F)” zostaje zupgrade’owany przez The Roots jak się patrzy. Jim James kończy wejście i zaraz Black Thought wchodzi ze swoim „Uh huh!”, a Qestlove okłada miotełki i raczy solidną perkusją. Nie można było tak od razu?


Najprzyjemniejszą chyba niespodzianką na „How I Got Over” jest obecność Joanny Newsom w „Right On”. Wysamplowany refren z pochodzącego z „The Milk-Eyed Mender” „Book of Right-On” jest podlany tak soczystym beatem, że nie tylko kapcie spadają, ale i grzebień Questlove’a na pewno zadrżał w jego afro, kiedy go wybijał. Gościnnie jest jeszcze John Legend (daleko mi do bycia fanem, bo choć „The Fire” bardzo dobre, to ten refren mógłby równie dobrze zaśpiewać Captain Kirk Douglas) i gromada opowiadaczy, takich jak sprawdzeni już wcześniej w boju P.O.R.N czy Dice Raw (obaj m.in. w świetnym „Radio Daze”). Ten ostatni, który szykuje pierwszy od dekady solowy projekt, to już naprawdę grymasi nie będąc oficjalnym członkiem zespołu– od lat jest wszędzie i na wszystkim.


Więcej „momentów” na płycie? Tytułowe „How I Got Over” z wurlitzerowym podkładem podejrzanie podobnym do klasyka "Dancin’ In the Moonlight” Kinga Harvesta (spopularyzowanego później przez Toploadera), raczy świetnym retro feelingiem. Miło kołysze „The Day” z Patty Crash w refrenie, trochę przypominające najlepsze dokonania TLC. Minimalistyczny podkład w „Web 20/20” w miły dla ucha sposób nawiązuje do czegoś z „YoYoYoYoYo” Spank Rocka. Natomiast wieńczący płytę „Hustla” można potraktować w kategoriach żartu, choć numer to przedni. Podkład à la M.I.A zbudowany jest na płaczu dziecka przepuszczonym przez auto-tune (efekt cry baby nabiera tu zupełnie nowego znaczenia), a na wierzchu Black Thought i STS modlą się o godną przyszłość dla swoich dzieci.

The Roots potrafią zagrać wszystko i z każdym, pomysłów na świetne kompozycje i fenomenalne kolaboracje u nich dostatek. Warsztat mają opanowany jak mało kto. Najlepszym przykładem na to wszystko jest ich prawie roczna fucha jako zespół w „Late Night” Jimmego Fallona, gdzie przygrywali, dogadywali i wspierali gwiazdy wieczoru. Totalnie kradli hostowi show, wiem, bo zdarzało mi się oglądać i to głównie dla nich. Nie mają właściwie konkurencji, nie czują się zagrożeni, nie ma chyba też co liczyć na to, że podwinie im się noga. The Roots to sprawdzona marka. Nie wiem „jak dochodzi się do siebie” w obliczu tak wysoko postawionej własnej zajebistości, ale ja po przesłuchaniu „How I Got Over” jeszcze nie doszedłem. T.K.O.


http://www.myspace.com/theroots