niedziela, 28 czerwca 2009

Regina Spektor. Pretty fuckin' "FAR" from OK.


Fenomen młodej krwi – świeżej, ciekawej i mającej coś nowego do powiedzenia zawsze kiedyś mija. Pół biedy, jeśli po prostu artysta przedrze się jakoś do mainstreamu i przestanie się rozwijać, a pracując na nowych warunkach w dużej wytwórni kontynuuje swoje dziedzictwo. Jasne, my, którzy widzieliśmy jak raczkował i nieśmiało uwodził swoim niewątpliwym talentem nie jesteśmy już tacy szczęśliwi i kręcimy trochę nosem – bo zaczyna się gwiazdorzenie, stadiony. Nie ma już odwagi na radykalne kroki, nowości i przełomy. Ale wiadomo, każdy rozumie reguły rynku, nie ma co wieszać na nikim psów, sami pewnie robilibyśmy to samo. Problem zaczyna się wtedy, kiedy zupełnie nieoczekiwanie, mając tysiące możliwości i pomocną rękę od wielu osób artysta robi nieoczekiwany krok tak drastyczny, że nie jesteśmy w stanie tego pojąć. I to wcale nie do tyłu, ale gdzieś w bok, zupełnie bez sensu, jakby po pijaku, jakby pod autodestrukcyjnym wpływem. Słuchając nowej płyty Reginy Spektor czuję się jakbym zamówił w restauracji luksusowy deser, przyrządzony z najlepszej francuskiej mąki, karmelizowanych czarnych trufli i jedynej w swoim rodzaju wanilii z Tahiti, a jedyne co dostał, to naleśnik oblany nutellą i posypany M&Msami. Bez finezji, bez tego czegoś. Słodko bo słodko, ale mdło jak cholera.

„Far” strasznie mnie boli, bo wydawało mi się, że rozumiem Reginę Spektor, że dzielimy ten sam rodzaj wrażliwości, że poprzez swoje teksty wyraża to, co ja chciałbym powiedzieć, gdybym tylko umiał to zrobić tak dobrze jak ona. Wiem, że to dziecinada, bo to mniej więcej takie same uczucie, kiedy na koncercie ulubionej kapeli odkrywasz, że nie tylko ty znasz wszystkie teksty piosenek, ale śpiewa je kolejne tysiąc osób stojących z tobą w pierwszych rzędach. A teraz słucham kolejny i kolejny raz i nie wiem zupełnie co o tym sądzić. Czuję się oszukany. Jak chłopiec, któremu ukochana powiedziała, że to była z jej strony tylko zabawa. Jak dziewczynka, kiedy okazało się, że aktor z plakatu, do którego wzdychała woli chłopców. Jak dziecko, do którego w tym roku nie przyszedł Święty Mikołaj.

Motorem napędowym twórczości Reginy Spektor zawsze były teksty. Muzyka, choć wysmakowana w swojej prostocie chcąc nie chcąc zawsze zajmowała drugie miejsce. Kto lepiej opowiadał o młodości chmurnej i durnej („That Time”), plótł miejskie historie („Back of a Truck”), kochał („Us”), wzruszał („Chemo Limo”) i zniewalał („Lady”)? Nowa płyta wypełniona jest jakimś lirycznym bełkotem, wypełniaczami pisanymi na kolanie, równoważnikami zdań. Jeśli teksty nie są jakąś bezsensowną zbitką pozbawioną zupełnie myśli przewodniej, to na kilometr śmierdzą banałem. Nie szukajcie drugiego dna w otwierającym płytę „The Calculation”, kolejnym „Eet” czy np. „Folding Chair”. W refrenie „Two birds” Regina śpiewa: „I'll believe it all/ There's nothing I won't understand”. Niepokoi mnie to podwójnie, bo szlag trafił naszą więź – ja kompletnie nie wierzę w te komunały na poziomie zakochanej 14latki, ani tym bardziej nie rozumiem, co chce powiedzieć za pomocą odzwierzęcych metafor okraszonych częstochowskimi rymami. Bo to właśnie jest tu wielkim problemem – panie i panowie – oto krok w bok: Regina Spektor zinfantylizowała się radykalnie. Miłosne pitu-pitu i szczęśliwe srata-tata od osoby, która potrafiła ogrzać u mnie puste czarne miejsce, gdzie niektórzy ludzie mają serce jest absolutnie nie do przyjęcia. Jak jeszcze takie „Human of the Year” zaczyna się rewelacyjnie, to po jednej zwrotce pomysł na piosenkę zostaje całkowicie spieprzony i wrzucony do tematycznego worka „o niczym”. To samo jest np. z „Wallet” – nuda, nuda, nuda. Spektor w każdej piosence wspiera się onomatopejami i innymi jękami i przypomina mi to trochę to, co mówił Henry Rollins podczas jednego ze swoich stand-up’ów: „Jeżeli zdarzy wam się zapomnieć na scenie tekstu, a potraficie dobrze śpiewać, to możecie z come on, wow, hey, tonight! zrobić cuda i pociągnąć to przez 8 taktów”. Regina śpiewać umie jak nikt i mydli nam oczy właśnie takimi sztuczkami.


Najlepsze jest to, że muzycznie wcale nie jest najgorzej. Pisałem już przy okazji singla o dziwnej zbieraninie producenckiej – nie słychać tego może specjalnie, ale można uznać, że owe poszukiwania i wynikające z tego bardziej rozbudowane aranżacje wpisują się jakoś w trend rozwoju. Całkiem niezłe pod tym względem jest „Genius Next Door” (i tekst ujdzie), albo „Blue Lips”. Ale co z tego, skoro dostajemy też „Dance Anthem of the 80s”, gdzie nie wiem czy słucham Reginy Spektor czy Kate Nash, albo „The Calculation” przypominające twórczość Lily Allen – szanuję obie dziewczyny, ale Spektor absolutnie nie powinna iść w tę stronę, szczególnie z tak słabymi tekstami. Wspomniałem też wcześniej, że mam nadzieję, że płyta nie będzie brzmiała tak jak singlowe „Laughing With”, ale teraz dostrzegam potencjał tego kawałka. Nie najlepszego, bez fajerwerków, ale w starym stylu, na swój sposób wtórnego, zawierającego strzępy tego jak chciałbym, żeby „Far” brzmiało.


Znany polski recenzent w znanym polskim dzienniku napisał parę dni temu krótką pochwalną recenzję płyty. Zupełnie zafascynowany przedstawił światu nową godną uwagi artystkę – utalentowaną, inteligentną i świadomą, czarującą erudytkę. O ile pamiętam dwukrotnie użył określenia „urocza”. Ciężko się z tym pogodzić, ale chyba przyszła nowa Regina. Regina dla mas i startująca od początku. Cóż… Coldplay też kiedyś miał w sobie to coś.


http://www.myspace.com/reginaspektor


czwartek, 25 czerwca 2009

"Terminator - Salvation". Powrót do przyszłości.


Kolejny reset na horyzoncie. Tym razem wiedziałem, od czasu ogłoszenia reżysera, że jest skazany na porażkę. Director, który wstydzi się podpisywać swoje gnioty własnym nazwiskiem, dostał gażę od grubych ryb z Hollywood. Jedyne, co mogło uratować film to Christian Bale, który bezwątpienia należy do najbardziej utalentowanych aktorów młodego pokolenia. McG (sic!) zapewniał, że nie zawiedzie prawdziwych fanów serii i przygotuje kilka smaczków. Dodatkowo popularność filmu wzrosła, kiedy do netu wyciekło nagranie z litanią Bale’a skierowaną do oświetleniowca.

Na wstępie od razu napiszę, że „Terminator” oraz „T2: Judgment Day” to dwa z moich ulubionych filmów. Pierwszy, niskobudżetowa produkcja sci-fi podbiła serca fanów nie tylko tego gatunku. Drugi to już majstersztyk w wykonaniu Camerona, film tak świetnie wyprodukowany, że ogląda się go jakby powstał dzisiaj. Te dwa obrazy postrzeliły mnie w głowę kiedy byłem dzieckiem. Kluczem do ich zajebistości nie były efekty specjalne, czy też genialne sceny akcji, ale … tajemniczość. Pierwsza część zaczynała się bez zbędnych tłumaczeń. Na ziemię przybywa człowiek i maszyna, następnie scena po scenie dowiadujemy się o ich przeszłości, a raczej przyszłości. Czym jest Skynet, jak doszło do wybuchu, czy my wszyscy umrzemy? Te i inne pytania działały na wyobraźnię. Wystarczyły strzępki snów Kyle’a Reese, czy jego opowieści, aby nasza wyobraźnia eksplodowała tak jak wybuch nuklearny sprzątający dwie huśtające się dziewczynki z wyobrażeń Sarah w dwójce.

Na widok Schwarzeneggera chowałem się za fotelem. Nie mogłem patrzeć jak bezlitośnie i sprawnie zabija wszystko, co stanie na drodze celownika w postaci czerwonej kropki. Prostota jego gry (jeżeli jego karierę można nazwać aktorstwem) tutaj pasowała jak ulał. W finale, kiedy myślałem że ten skurwiel wreszcie zdechnie, on wstawał (podobnie było z T-1000). Zegarek tykał, a my kibicowaliśmy Sarah Connor (obok Ripley najlepsza kinowa tough bitch), aby nikt nie skrzywdził jej syna Johna, który w przyszłości poprowadzi ruch oporu przeciwko maszynom.

„Terminator - Salvation” to obraz Ziemi po wybuchu nuklearnym i za panowania Skynet. Pierwsze pytanie: po co? Każdy dopowiedział sobie historię wojny na swój sposób. No ale przecież producenci widzieli w tym większa możliwość strzelanek, robotów i wybuchów, czyli większą ilość dzieciaków z popcornami. Widzimy post-apokaliptyczny świat, nawet ciekawie przepuszczony przez zgniły filtr w zdjęciach. Po opuszczonych pustkowiach przemieszczają się członkowie ruchu oporu z Connorem na czele. Mężczyźni o śnieżnobiałych zębach i kobiety z ułożonymi fryzurami jak z billboardów H&M. Kurwa, panowie z krainy snów, zrozumcie, że jak jest apokalipsa to dzieci opieki dentystycznej nie mają itp.

Bale jako Connor jest jak Batman. Ta sama mimika i podniosłość. Skynet wydał na niego zlecenie, ale jeszcze bardziej chce zlikwidować kogoś, kto w przyszłości cofnie się w czasie, aby nie dopuścić do jego narodzenia (czy też zostanie jego ojcem, btw najlepszy motka w scenariuszu ever) – Kyle’a Reese. Kyle’a gra Anton Yelchin, który jest chyba najlepsza postacią w „Salvation”. Pierwsza część filmu oparta jest na jego poczynaniach wraz z dzieckiem niemową (tak, wątek dziecka w gównie Hollywood), oraz nowej generacji cyborga – półczłowiek-półmaszyna. Marcus Writh bo takie jego imię, ma serce i patrza w serce. Czyli jak można się domyślić ckliwe rozkminki czy jest on robotem czy już człowiekiem. Eh.

W filmie jest dużo nowych modeli robotów. Roboty wielkie i małe, są też Mototerminatory (sic!) w postaci ścigaczy. Kiedy chociaż na chwilę zapomnimy, że oglądamy kontynuacje legendarnej serii można nawet wczuć się w poczynania Kyle’a. Gdyby to było „Mad Max 4” to jeszcze można przymknąć oko, gdyż kilkanaście scen akcji rozgrywających się na splądrowanych pustyniach jest więcej niż okey. Pościgi, walka o benzynę, łapanki wielkich cyborgów robią wrażenie, nie tylko wizualnie, ale także dźwiękowe które miejscami są przerażające. Niestety, kiedy motyw Johna Connora powraca wszystko pryska.

Poznajemy siedzibę SkyNet, która jest niczym innym jak nowoczesną wizualizacją Mordoru ze znanej ekranizacji Tolkiena. Dla mnie to raczej kraina absurdu niż zabójczej technologii. Jedna z perełek: strażnik cyborg bez powłoki cielesnej z opaską na metalowej czaszce, czyli robot z charakterem. Ztuningowane T-800 (czytaj bardziej przypakowane) raczej śmieszyły zamiast przerażać.

Obiecanych smaczków dla starych fanów jest naprawdę niewiele, ale jeden jest cool. Oprócz fragmentów „You Could Be Mine” Gunsów czy nieśmiertelnego „I’ll be back” pojawia się postać T-800. Uwaga z powłoką cielesną. Dodam, że wyprodukowali tylko jeden typ :)

Na koniec SPOILER!!! Wracając do Marcusa i jego „Are we human or are we dancer?”. Marcus na samym końcu okazuję się jednak człowiekiem, gdyż, uwaga, oddaje swoje serce do transplantacji, aby ratować umierającego Connora. Dziewczynka niemowa łapie go za rękę. Jak zaproponował Gała: brakowało, aby szepnęła do niego pierwsze wypowiedziane słowo – TATO. McG nie zawiódł. Nadal poziom „Mody na sukces” w doborze scenarzystów. KONIEC SPOILERA.

To przygnębiające jak ktoś może zniszczyć twoje dzieciństwo. Jak słyszę o remake’u „Ósmego pasażera Nostromo” to mi się włos na głowie jeży.

PS. Rozkminka dla fanów: Jeżeli Skynet przed stworzeniem wehikułu czasu miał już infiltratora, czyli model typu Marcus, to dlaczego wysłali w przeszłość maszynę (T-800). Marcus mógłby udawać kogokolwiek, jednego z klientów restauracji gdzie pracowała Sarah, nowego chłopaka współlokatorki i bez problemu ją zlikwidować.

wtorek, 23 czerwca 2009

Warszafski Deszcz „Powrócifszy”. Mistrz kierownicy ucieka.


Różne są opinie na temat TDFa, że komera, że sie sprzedał, że to przez niego hip-hop poszedł w stronę bling bling. Ale ja odpowiadam - Tede jest wizjonerem! Zasada jest prosta: Tede coś robi, dostaje za to po dupie od całej sceny, zostaje zmieszany z gównem, po czym wszyscy zaczynają robić to samo. Wtedy już wszystko jest cacy, nikt sie nie przyznaje, że niedawno się tym brzydził.

Kiedy na rynku pojawiły się pierwsze fury nieznanej wówczas większej rzeszy konsumentów marki RAP, wiele osób nie mogło wyjść z podziwu dla jakości prototypów. Czarna, mroczna maszyna z przyciemnionymi szybami - model Kaliber 44, prowadzona przez największego Magika wśród kierowców, prostacka, zaprojektowana dla mas i zbierająca wiele nagród bryka Liroy czy klasyczna WYP3, na którą do dziś się chętnie spogląda. Wtedy Tede z Ceube i Marianem kupili własną, taniuchną oraz nieskomplikowaną, i choć nie mieli w ogóle zamiaru bujać się nią po mieście, to i tak wiele osób ją zobaczyło. I spodobała się ta ich maszyna, której model miał dźwięczną nazwę 3H.

W momencie, kiedy marka RAP docierała do coraz szerszych kręgów odbiorców, którzy lubili na te fury po prostu popatrzeć, na ulicach pojawiało się coraz więcej samochodów (zdecydowana większość z nich mająca kuloodporne szyby i arsenał broni pozwalający przetrwać na ulicy, w ciężkiej walce z policją i systemem), miejsce pasażera w 3H zajął Numer Raz bo Ceube uznał, że Tede jeździ zbyt niebezpiecznie jak na warunki drogowe w tamtych czasach. Nowa ekipa postanowiła nieco odróżnić swoje auto od pozostałych i zmodyfikowali dość mocno hydraulikę, zmieniając swoje auto w lowridera, który bujał wszystkich, którzy mieli okazję oglądać jego popisy. Jazda zaprezentowana przez 3H, do dziś nazywana „Nastukafszy”, z miejsca stała się klasykiem wśród ogromnej rzeszy miłośników marki RAP. Jednak nie podobało się to innym kierowcom, którzy uważali, że samochód powinien być mocny, hardkorowy, bez udziwnień, i nie ma w nim miejsca na żarty. Fiodor z Numerem dostali pierwszego klapsa od członków automobil klubu.

Po dwóch latach Tede postanowił kupić nowy samochód, który był dużo bardziej lansiarski. To jednak tak naprawdę nikomu jeszcze strasznie nie przeszkadzało, tym bardziej, że jeździł bez większego szumu, nieco niezauważony - jedynym trickiem którym wtedy zasłynął i który stał się klasykiem była jego jazda po bandzie nazwana „Drin za drinem”. Jednak prawdziwe fajerwerki zaczęły się później, kiedy okazało się, że Tede przez dwa lata siedział w garażu i odpicował swoją brykę po maxie, zamontował podwójny wydech, fele 3 razy droższe niż sam samochód itp. I tak wyjechał na ulicę, do tego jeździł 2 razy dłużej niż przeciętny kierowca. Tym ugruntował sobie pozycję największego polskiego lansiarza-bananowca wśród posiadaczy samochodów marki RAP, za co dostał mocno po masce.

Ale to nie koniec jego oryginalnych pomysłów. Najpierw założył firmę przewozową „DJ Buhh” która profesjonalnie woziła ludzi za totalną darmoszkę, później zaczął lansować amerykańskie, „klaszczące” bity w stylu Erica Sermona, a na koniec zamontował sobie w środku duży telewizor, w którym puszczał głupkowate programy z wróżką Balią w tle. To wszystko wywoływało mniejsze lub większe pojękiwania i pomruki niezadowolenia u innych właścicieli tych specyficznych aut, ale suma sumarum wszystko to się przyjęło i wyznaczało kierunki rozwoju firmy RAP. Bo prawda jest taka, że teraz nikt już nie jeździ samochodem, który chociaż czasami nie bujnie na lewo i prawo, nikt nie wyjedzie samochodem bez alufelg co najmniej 17’’ a i coraz więcej ma własne plazmy z lepszymi bądź gorszymi programami. Bo tak właśnie wygląda mainstream, nie da się przed tym uciec. Tylko dlaczego Tede zawsze rozumiał to jako pierwszy? Możecie go lubić albo nie, ale musicie przyznać, że nikt tak jak on nie wpłynął na obecny kształt polskiej fabryki rapowych samochodów.

Teraźniejszość. Tede znowu spotkał się z Numerem w garażu, odpicowali nieco swoją starą, 10-letnią furę i wyjechali nią na miasto. I chociaż widać, że jest ona odmalowana, ztuningowana i nieco zapgrejdowana, to jednak wszyscy jesteśmy pewni, że jest to dokładnie to samo auto co 10 lat temu. Wytrawny przechodzień bez problemu zauważy, że większość podstawowych elementów samochodu się nie zmieniło, a mimo próby czasu działają bez zarzutu. A może nawet więcej, bo wydaje mi się, że z roku na rok nowe modele produkowane przez RAP traciły nieco na mocy. Może więc warto byłoby odkurzyć swoje stare trabanty i przejechać się nimi jeszcze raz, ot tak chociażby na próbę. Może okazałoby się, że stare modele były dużo lepsze niż nowe? Wierzę, że Tede znowu okaże się pionierem i chcąc nie chcąc wielu kierowców po raz kolejny podąży w ślad za nim tą samą trasą...ku zachodzącemu słońcu.

środa, 17 czerwca 2009

Japandroids "Post-Nothing". 1000 gigawatów.


Dwóch Panów z Kanady na swoim debiucie nie tylko muzycznie, ale także tekstowo rozgniata głowę słuchacza na kwaśne jabłko. Chociaż jak sam tytuł wskazuje bronią się od jakichkolwiek szufladek, zwłaszcza z przedrostkiem post, to bez wątpienia ich łojenie można zakwalifikować do noisowych czy też emowych klimatów. Kipiąca energią perkusja pod mocno fuzzujące gitary, a wszystko zgrabnie i rozpierdalająco zaśpiewane wokalem pojedynczym lub chórkiem.

Jest bardzo surowo, mocno i jeszcze mocniej. Perkusista wybija bardzo podniosłe rytmy, a wtórują mu wykrzyczane teksty o życiu chłopców wśród dziewczyn. To właśnie songwriting jest głównym atutem tej świetnej płyty. Obraz związków młodej generacji bez nadętych frazesów i rewolucyjnych haseł.


Otwierający kawałek „The Boys Are Leaving Town” nawiązuje do znanego przeboju Thin Lizzy „Boys Are Backing Town”. Jeżeli ten drugi kawałek można uznać za radosny, gdzie chłopaki wracają na swoje stare śmieci, aby upić się w piątkowy wieczór ze swoimi starymi przyjaciółmi, tak Japandroids chcą upijać się gdzie indziej i jak najszybciej uciec z rodzinnego miasta Vancouver. Czy znajdą drogę powrotną do domu?


Paranoicznie wykrzyczany wokal w drugim kawałku: „We used to dream/Now We worry about dying/I don’t wanna worry about dying...I just wanna worry about those sunshine girls”. Pretenduje do rankingu najbardziej cool tekstów dekady. Dla tego fragmentu można traktować „Young Hearts Spark Fire” jako kandydata do hymnu pokolenia.


Na wysokości „Wet Hire” jesteśmy już kupieni. Pędząc razem z przesterowanymi gitarami pod genialnie wybijany rytm perkusji nie ma możliwości powrotu. Mimo, że jest głośno i właśnie moja dziewczyna wyszła na balkon, aby nie słyszeć „tego darcia”, wszystko to spaja się w piękną melodię.


Linie wokalne są wyjątkowo czyste i poprawnie zaśpiewane. Przypominają mi nieodżałowane At the Drive-In, lecz zamiast zeschizowanych tekstów o nożyczkach dostajemy teksty o chęci wyrwania się ze schematów młodzieńczego życia.
Początek „Crazy/Forever” jak z dobrych czasów najlepszych dokonań buraczanego hard rocka. Wydawać by się mogło, że duet nie jest wstanie stworzyć czegoś, co można byłoby nazwać balladą. Przy dobrych wiatrach na początku lat 70 mógłby być z tego niezły przebój.

W „Sovereignty” znowu poruszany jest temat ucieczki z rodzinnego miasta: It's raining, OH-OH! in Vancouver/ But I don't give a fuck/ 'Cause I'm far from home tonight.". Romantyczna deklaracja wolności. Zamykające płytę “I Quit Girls” ma także coś chwytającego za serce. Po mimo noisowych klimatów falset Kinga brzmi tutaj naprawdę intymnie.


Co tu dużo mówić, płyta jest kandydatem do podsumowania roku. Jeżeli komuś zabrakło prądu w domu to proszę wrzucić „Post-nothing” do discmana na baterię, a otrzymacie kilkadziesiąt darmowych ekologicznych gigawatów, a dodatkowo kilka naprawdę raniących liryków.


http://www.myspace.com/japandroids

poniedziałek, 15 czerwca 2009

"Genova". Smętne lato.


Głupio mi podnosić rękę na Winterbottoma. Ten brytyjski reżyser zrobił już w kinie naprawdę sporo, a wciąż ma w sobie coś świeżego i postrzegany jest jako młoda krew. Nie chodzi nawet o to ile nakręcił, ale za jak różnorodny materiał się brał. Były i zaangażowane dokumenty, i muzyczne hołdy, prawdziwa miłość z jeszcze prawdziwszym seksem i bardzo dobra obyczajówka sci-fi. Była polityka, wojny i wielkie utracone miłości. Michael Winterbottom zdaje się ciągle próbować nowych rzeczy. Gatunek „europejskie miasta nad Morzem Śródziemnym” nie wyszedł mu najlepiej.

„Genova” to opowieść dość prosta. Wypadek samochodowy szybko i boleśnie tnie rodzinne szczęście na kawałki. Ocalałe córki (jedna w pewien sposób winna temu zdarzeniu) i ich ojciec dość szybko znajdują lek na całe zło. Ma nim być ucieczka do Europy. Włoska Genua wita ich z otwartymi ramionami, a polscy tłumacze, żeby nikt przypadkiem nie pomyślał, że rzeczone miasto to gatunek lodów, postanawiają dodać w tytule „Włoskie lato”, co jak zawsze okazuję się zabiegiem niepotrzebnym i w pewien sposób trywializującym całość, choć może i skutecznym target marketingowo, więc cóż. Tak więc słońce praży, piękno wyziera z każdej dziury, ale cała reszta trochę kuleje. Mary nie do końca może poradzić sobie z wyrzutami sumienia po śmierci matki, w jej starszej siostrze Kelly budzi się kobieta i poszukiwaczka przygód, a Joe, ich ojciec, który przyjechał tu, bo dostał posadę wykładowcy na uniwersytecie musi sobie poradzić nie tylko z problemami dziewcząt, ale też z całą masą własnych – wszak bycie przystojnym brytyjskim wykładowcą w średnim wieku na włoskim uniwersytecie to ciężki kawałek chleba.

Największym chyba problemem Winterbottoma jest to, że zrobił film przeraźliwie nudny. Jestem pierwszy, jeżeli trzeba szukać odniesień i zapożyczeń, zawsze też bronię uzasadnionych dłużyzn, ale tu większość akcji jest po prostu nieciekawa, wszystko dzieje się zbyt wolno, a w scenariuszu wyraźnie czegoś brak. Mam trochę wrażenie, że reżyser wrócił z włoskich wakacji tak bardzo zaaferowany, że postanowił uwiecznić Genuę w swoim filmie. Oglądamy więc piękne ujęcia miasta jego stałego współpracownika Marcela Zyskinda (to nie ironia, kamera pracuje na najwyższym poziomie i żadne zarzuty na temat niedoświetlenia kadrów mnie nie przekonują) i słuchamy opowieści o kościołach, placach i ulicach, co akurat w ogóle nie zapada w pamięć i jest jakby żywcem zerżnięte z Wikipedii. Warto przypomnieć sobie dla kontrastu „In Bruges”, żeby wiedzieć jak można zrobić to samo ciekawie i po prostu dobrze.

Inna sprawa to aktorzy. Nie mogę nic zarzucić dziewczynkom – Perla Haney-Jardine jest bardzo przekonująca, co przy quasi dokumentalnej manierze Winterbottoma świetnie się sprawdza, a grająca jej starszą siostrę śliczna Willa Holland zadziera nosa jak mało kto i widz, choć poirytowany jej zachowaniem, rozumie dlaczego ciągle śledzą ją wygłodniałe oczy młodych mężczyzn, niczym Monicę Bellucci w „Malenie” Giuseppe Tornatore. Jeśli chodzi o „dorosłą” obsadę, to Colin Firth to strzał w stopę. Choć nie jestem brytyjską gospodynią domową, dla której Firth = Mr Darcy, to doceniam tego sztywniaka wśród aktorów (czasami udaje się naprawdę dobrze go obsadzić). Tutaj absolutnie nie pasuje – nie potrafi oddać wszystkich emocji, którymi targany jest Joe. Gra jedną miną i stwarza sztuczny dystans: po 15 minutach każdy ma dość tego nadętego dupka, a nie sądzę, żeby reżyserowi o to chodziło. Co do reszty, to Hope Davis jest na ekranie zdecydowanie za mało, a zawsze świetna Catherine Keener jakoś mi nie leży – swoim seksownym głosem recytuje głównie opisy z przewodnika po mieście – brrr.

Oglądanie „Genui…” to dość męczące zajęcie głownie z tego powodu, że wydaje się, że coś zaraz się wydarzy. Człowiek czeka w napięciu na ten punkt kulminacyjny, usprawiedliwia kolejne ciągnące się minuty i patrzy z utęsknieniem żądny swoistego Katharsis, które oczyści bohaterów i pokaże im nową drogę. Niech będzie nim jakiś moment, zwrot, nawet jedno słowo czy mrugnięcie. To, co próbuje pełnić tu taką rolę jest tak nijakie i błahe, że aż ledwo dostrzegalne. To zdecydowanie za mało, szczególnie, że film nie należy wcale do tych przegadanych czy obfitujących w rzadkie, acz celne słowa, z których potem można by złożyć wszystko w całość. Niestety: z pięknych widoków i westchnień nie da się wywnioskować absolutnie nic.

czwartek, 11 czerwca 2009

Chuck Palahniuk "Opętani"(Haunted): Laleczki Chucka


„Ciekawe jak wygląda u niego sam proces pisania...” – powiedziałeś kiedyś i nie wiedziałem co odpowiedzieć. Bo chociaż nie raz wgłębiałem się w jego bio i wiem, że wiele rzeczy zna po prostu z autopsji, to raczej trudno mi wyobrazić sobie Chucka Palahniuk’a siedzącego w domu nad jeziorem przed wysłużoną maszyną do pisania Underwood, opisującego szczegółową medyczną procedurę czy kolejną, naszpikowaną chemią lekcję gotowania materiałów wybuchowych. No więc co? Internet? Proszę cię, nawet nie chcę sobie tego wyobrażać. Mistrz detalu googluje i kopiuje Wikipedię? Już prędzej spędza całe dnie na forach dyskusyjnych dla paranoików czy znudzonych życiem bulimików, którzy dzielą się informacjami takimi jak np. dawka śmiertelna wołowiny w puszce i ile z tego naprawdę można wyrzygać. A jeśli nie, to co? Może sterty pożółkłych gazet sprzed lat z pozakreślanymi markerem doniesieniami o dziwacznych wypadkach, piętrzące się w kącie magazyny (Gun&Ammo, Medical Tribune, Science, Bizarre, Chemical Week, History Today…) i codzienne wypady do oddalonej o kilka mil biblioteki, gdzie opiekun działu „medycyna sądowa” zwraca się do niego po prostu „Chuck”? Zostawmy to gdybanie. Czytałeś już Opętanych?

Wiesz, na początku myślałem, że cała forma książki to taki sprytny sposób na zrobienie zbioru opowiadań, kiedy nikt oficjalnie nie może ci tego zarzucić. Oto więc motyw przewodni: banda pomyleńców odpowiada na dziwne ogłoszenie gwarantujące izolację od świata i realizację pisarskich marzeń. Powieść życia chce napisać ciężarna Miss Ameryki, Święty Bez Kiszki, Marka Natura i cała reszta, która w opuszczonym teatrze ma spędzić trzy miesiące. Nikt nie jest normalny, każdy ma jakiś problem czy defekt. I każdy ma swoją historię.

Opowieści lokatorów są lepsze i gorsze (trudno w końcu, żeby każdy miał coś wybitnie ciekawego do powiedzenia), a prawie każdą z nich poprzedza poemat o autorze, swoista sceniczna prezentacja. Dziwny to zabieg, ale pamiętaj, że jesteśmy w końcu w teatrze, w którym nie ma za dużo do roboty. Otwierasz książkę i prawie od razu dostajesz w twarz słynnymi już Flakiami – historią nie do końca udanej masturbacji, napisaną tak, że przynajmniej raz zrobi ci się słabo. Wyróżnia się też zdecydowanie Exodus (tu z tytułami mogę mieć problemy, zostawiłem książkę na innym biurku w innym mieście), opowieść o Corze Raynolds, która zmaga się ze współpracownikami – policjantami „korzystającymi” z lateksowych dziecięcych manekinów – pomocy naukowej dla wykorzystywanych seksualnie nieletnich. Opowieści autorstwa Pana Whittera są dość zaskakujące, a Dama Żebraczka i życie nowojorskiej socjety na ulicy do wczoraj było sympatycznie ironiczne – płucząc sałatę usłyszałem radiowy reportaż z Wrocławia– niektórzy ludzie naprawdę to robią. Dalej mamy masę zabójstw, masaż stóp, za pomocą którego można zarówno zabić jak i doprowadzić do orgazmu, śmiercionośne oszukiwanie ubezpieczalni, wielką stopę, płód Marilyn Monroe, nazistów itd. itd. Palahniuk przebiera w środkach, miesza, udziwnia i stawiając na ilość a nie jakość czasem niepotrzebnie nuży i się powtarza. Owszem, jest sporo dobrych pomysłów i wersów, przy których zaczynasz nerwowo szukać ołówka, żeby je podkreślić, ale to nic nowego, prawda? Jest brutalnie i mrocznie, jest firmowe budowanie napięcia przez stopniowe doprowadzanie do wrzenia wszystkich zmysłów, jest body horror, za który tak go cenimy. Ale sprawia to wszystko wrażenie strasznie wykalkulowanego: mistrz ku uciesze gawiedzi wyciąga z talii kolejne karty o coraz wyższym nominale i choć napięcie rośnie każdy wie, że zatrzyma się to na Jokerze.

Na szczęście w pewnym momencie mija wrażenie, że mamy do czynienia ze zwykłym zbiorem opowiadań. To, co wcześniej było wypełniaczem zaczyna żyć własnym życiem. Bohaterowie przestają się snuć po domu i tylko słuchać swoich anegdot. Rozpoczyna się regularna dywersja i okrutna gra o popularność, momentami tak chora, że chwyty poniżej pasa, których dopuszczają się lokatorzy przyćmiewają najlepsze momenty z ich opowiadań. Palahniuk bawi się swoimi bohaterami i stara się też zabawiać czytelników. Reguły nie są trudne: trochę „kotka i myszki”, trochę „nikt nie wyjdzie stąd żywy” , trochę „chowanego”. Marionetki są na sznurkach, które on co jakiś czas podcina na chybił trafił. Ale i ta zabawa wkrótce nuży i kiedy próg wyśrubowany jest już tak cholernie wysoko, że chcemy więcej i jeszcze, to może warto zastanowić się, czy autor czegoś nie przekroczył? I raczej nie chodzi mi o dobry smak czy granice przyzwoitości, nie bądźmy dziećmi. Raczej o tę subtelną granicę, kiedy „przerażające” staje się „nudne”, a „zaskakujące” „przewidywalne”. Bo nie zawodzą środki, pomysły, wątki. Jest za to przesyt, którego nie lubię ja, nie lubisz go ty i oni za nim nie przepadają. Brakuje tej szansy przeczytania „Opętanych” za jednym tchem. Bo książka momentami nie jest zwarta, bo zdarzają się płycizny, bo niektóre opowiadania zawarte w niej jawią się jako szkolne wprawki – pomysłowe, ale rozgrzebane i zostawione. I nie zrozum mnie źle – to wielka sztuka napisać dobrą książkę i „Opętani” zdecydowanie nią są. Pomysłową, przerażającą, ciekawą i godną „podania dalej”. Kolejną dobrą książką człowieka, któremu zdarza się pisać rzeczy bardzo dobre.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Florence & The Machine "Rabbit Heart (Raise It Up)" - w pogoni za królikiem


W konkursie na kawałek zbliżający się najbardziej do klimatu żeńskich śpiewów z lat 80, to właśnie Florence and The Machine byłaby największą konkurentką dla Bat for Lashes. Silna wokaliza wydobywająca się z płuc Florence odważnie nakreśla obraz zapowiadanego na 6 lipca albumu „Lungs”. Poprzedni singiel promujący płytę „Dog Days Are Over” rozwijał się wolniej, niż bijące „serce królika”, ale już wtedy niebanalne melodie podbite bębnami kazały pędzić na łeb na szyje w rytm „jodłowania” Florence.

W „Rabbit Heart (Raise It Up)” dostajemy po mordzie już od zwrotki. Pogłos w 0:14 sekundzie miażdży, a późniejsze chórki (pierwszy w 0:22) dają sygnał, że kawałek ugrzęźnie w opcji repeat. Choć klimatem kawałek przypomina właśnie „Two Suns” to mamy jednak do czynienia z czymś świeżym. Co bardziej dociekliwi mogą usłyszeć nawet głos Anity Lipnickiej. Bajkowa kompozycja, każe trzymać rękę na pulsie w sprawie nadchodzącego LP. No a jak dobrze pójdzie to za 5 lat na Openerze :P




czwartek, 4 czerwca 2009

"Star Trek", czyli reset Enterprise


Ostatnio kultowe serie przeżywają drugą młodość. Większość z nich doszła do takiego momentu, iż nic więcej nie mogło im pomóc aby uzyskać swoją dawną świetność. Nikt chyba nie wyobrażał sobie jak może wyglądać kolejny gadżet z serii z Pierce’em Brosnanem, czy kolejne przygody człowieka nietoperza z sutkami na kostiumie. Nawet Kapitan Ameryka dostał ze snajperki. Potrzebne były zmiany. Podjęte działania w większości odniosły pozytywny skutek. Nowe kontynuacje cechowały się przede wszystkim realizmem, kształtując nowy wymiar filmów przygodowych. W wielu przypadkach wyłożenie budżetu na wspomniany reset było trafne.

Mieliśmy Batmana, Jamesa Bonda mamy Star Trek. Jeszcze przed premierą kibicowałem tej produkcji ze względu na reżysera. Po ciągnącym się w nieskończoność, słabym scenariuszowo serialu „Lost”, J.J Abrams wyprodukował świetny monster movie „Cloverfield”. Kolejne informacje z obozu ekipy napawały optymizmem, a pierwszy trailer swoją tajemniczością podgrzał atmosferę.

Akcja nowego „Star Treka„ to losy głównych bohaterów z pierwszego serialu emitowanego pod koniec lat 60. Bohaterowie złotej ery, młodzi i gotowi na nowe kosmiczne wojaże. Tak więc nasi starzy znajomi powracają: James T. Kirk, Spock, Scotty, a nawet Chekov.

Pomimo, że to Kirk jest głównym bohaterem, cały film kręci się wokół najbardziej tragicznej na swój sposób postaci Spocka. Jego pochodzenie rasowe wyróżnia go spośród całej załogi. Jako Wulkanin chce wyzbyć się swoich uczyć i zacząć myśleć wyłącznie logicznie. W filmie aż roi się od smacznych kąsków dla fanów serii, ale największym WOW jest bez wątpienia występ pierwszego Spocka. 78- letni Leonard Nimoy wplątany w fabułę z niebywałym pomysłem. Scenariusz nie jest prostą papką, jakie nam ostatnio serwują filmy sci-fi, ale niezłą konstrukcją z wieloma twistami.

Jak zawsze przy filmach tego gatunku nie zabrakło wysokobudżetowych efektów specjalnych. Oprócz niezłych gwiezdnych bitew, mamy tutaj niesamowitą scenę (jest nawet w trailerze) zniszczenia planety Vulcan. Efekt wessania planety do wewnątrz robi wrażenie. Scena walki na wiertle spuszczonym ze statku złych rumulan, przypomina fantastyczne potyczki na pustyni z „Powrotu Jedi”, a samotny Kirk na lodowej planecie Delta-Vega walczący z „czymś” (zaprojektowanym przez twórcę stwora z „Cloverfield”) spod lodu to przecież Luke walczący z Wampa na Hoth.

Sam Kirk to archetyp nieokrzesanych postaci a la Indie Jones czy Han Solo. Zaczynasz mu kibicować od samego początku, kiedy jako dzieciak porywa samochód wplątując się tym samem w policyjny pościg. Kirk ładuje tekstami jakby wyrwanymi z ust bohaterów granych właśnie przez Harrisona Forda.

Podejrzewam, że nowy „Star Trek” spełnił założenia twórców. Młodej widowni zaprezentował czym jest kult tego zjawiska, a starzy fani na pewno nie mogą być zawiedzeni. Serce roście, patrząc jak na nowo kino nowej przygody stoi na wysokim poziomie. Po genialnych „Transformersach” dostajemy „Star Trek”. Oby tylko nie skończyło się na odgrzewaniu kotletów.

poniedziałek, 1 czerwca 2009

"Wojna polsko ruska": Kochaj i ćpaj


Wydanie przez Masłowską „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” to już historia starożytna popkultury. Od tego czasu minęło zaledwie kilka lat, ale tak wiele się zmieniło, że można napisać referat albo dwa. O nowych młodych pisarzach, niektórych świętej pamięci, o nowych polskich literackich magazynach, o synergii literatury i muzyki, o nowej wspaniałej warszawskiej Pradze i świeżych sztukach na deskach teatru. Jasne, nie wszystko bezpośrednio, ale Masłowska była wszędzie i wszędzie wrzucała swoje trzy grosze, mimo, że generalnie pogardzała. Pojawiła się znikąd, uderzyła jak grom i zebrała za to zarówno oklaski z poklepywaniem po pleckach jak i święte oburzenie z pluciem w twarz. Dała nam słowa piękne, dopieszczone i wysmakowane, ale jednak ułożone w bełkot i celowo okaleczone. Każdy miał na jej temat coś do powiedzenia. W ten czy inny sposób, tak czy inaczej.

No i teraz zrobili z tego film. Trochę mnie to uwierało, bo to zawsze jakieś spłaszczenie i uproszczenie. Nienajgorzej to wychodzi, kiedy mamy do czynienia ze zwykłą powieścią. Tu jakoś tego nie widziałem. Dziwaczny monolog Silnego, pełen przeskoków i absurdów – no jak tego po prostu nie spieprzyć? Jak to ugryźć, żeby zaskoczyło? Inaczej: jak zrobić dobry polski film?

Szału oczywiście nie ma – gdyby był, to otworzyłoby się niebo, to pewne. Ale „Wojna…” zrobiona jest całkiem nieźle, a co najważniejsze z pomysłem. Wprowadzenie do filmu postaci Masłowskiej granej przez Masłowską to dobre posunięcie, które nie kuleje ani trochę. Przypomina to manewr ze „Stranger Than Ficition” Marca Foster’a, gdzie grany przez Willa Ferrell’a Harold Crick zaczyna słyszeć w głowie głos narratorki (Emma Thompson), piszącej w czasie rzeczywistym powieść o nim. Mimo, że tam po prostu było lepiej, to tu mamy niewątpliwą przewagę tego zagrania: prawdę. Masłowska pojawia się i znika, zdaje maturę i je zupę, wypowiada kwestie, które wypowiada Silny. Pisze opowieść sterując nim jak marionetką. Tak było. Amen.

Druga zaleta filmu to właśnie Silny. Postać, którą wykreował Szyc jest świetna. Rzygam Szycem od dłuższego czasu, podobnie jak każdym polskim aktorem, który wystąpił w pięciu polskich blockbusterach, trzech serialach nadawanych w głównym paśmie i codziennie mija się jego twarz w tramwaju, na poczcie, w Internecie. Żądam świeżej krwi, a dostaję coraz to nowe warianty tej samej potrawy z Pazury, Lindy, Małaszyńskiego, a teraz i Szyca. Ale w „Wojnie…” gra całym sobą, nie przechodzi metamorfozy, bo tam jakieś fizyczne drobnostki to pierdoły, ale jest stuprocentowym Szycem, tym z TV, tym z Pudelka, tym z kolorowego magazynu Świat Seriali. I ufam mu, i wierzę, i wiem, że nie wciska mi kitu. W jakimś sensie Szyc jest Silnym, a Silny Szycem i absolutnie nie jest to żaden zarzut. Jest w tym coś niesamowitego i nie widzę w tej roli nikogo innego. Dziewczyny też grają nieźle, każda jakoś wchodzi w rolę i się w niej spełnia, chociaż Roma Gąsiorowska w roli Magdy chyba najbardziej zapada w pamięć.

Xawery Żuławski dużo mówił przed, po i w trakcie. Głównie o byciu wiernym duchowi powieści. Momentami mu się to udało, momentami upraszcza za bardzo. Czasami się na skróty zgadzam, czasami ugryzłbym to inaczej, ale akcja jest wartka, a można nawet po prostu powiedzieć „akcja jest”, bo w książce nie jest to takie proste do rozszyfrowania. Punkt A prowadzi do B, B do C, jakoś się kręci, wiadomo, że głupotą byłoby wprowadzanie narratora w tle, albo zachowanie książkowej chronologii. Czasami trzeba zrezygnować z kilku rzeczy żeby grało i buczało. Niepotrzebnie natomiast Żuławski był tak wierny wszelkim scenom akcji. Jak jeszcze jednorazowe matrixowe przerzucenie aktora przez pokój uznałbym za konieczne celem zasygnalizowania, to już cała scena festynu, choć dobrze zrealizowana, przypomina raczej wygłupy ze Shreka niż film braci Wachowskich - za długo, za bardzo slapstickowo, niepotrzebnie. A przecież w innym ujęciu stawia na prostotę – scena dyskotekowego tańca Andżeli na kanapie z towarzyszeniem mrugającego światła jest naprawdę bardzo dobra. Albo rzyganie kamieniami czy rozmowa z dżordżem– nikt nie każe nam oglądać komputerowej sekwencji czy animowanego kutasa.

I mógłbym tak chwalić, gdyby znów nie pojawiły się typowe dla polskiego kina mankamenty. Czasami denerwuje jednak przerysowanie postaci, czasami szwankują ujęcia, czasami chciałoby się więcej, zobaczyć zrobione to na poważnie, a nie w sposób „pójdźmy na kompromis”. Bo przecież wiadomo, że każdy liczy na oglądalność, „Wojna…” też zrobiona jest tak, żebym zaśmiał się i ja, który chcę zobaczyć tu powieść w skali 1:1, jak i trzy blondynki za mną, które umierały ze śmiechu na Lejdis. Ale może to i dobrze. Może jak zawsze marudzę. Może zrobić taki film to właśnie sztuka przez duże S, co w tej chwili w Polsce graniczy z cudem.