czwartek, 25 listopada 2010

Kanye West „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”: Z igły widły


Poniedziałek 22 listopada zapowiadał się spokojnie. Poranne newsy, choć wyraziste, były raczej echem wydarzeń weekendowych. Benedykt XVI klepał się po plecach z WHO w sprawie prezerwatyw, Chińczycy uratowali swoich górników, a Damon Albarn i jego małpy prezentowali światu swój fenomenalny cover xxowego Crystalised, który skręcili w sobotnim programie Jo Whiley w Jedynce BBC. „I nagle: Pęęęk!!! I nagle: Puuum!!! /I nic nie widzę, czarno. Czarno i gwiazdy.” A gwiazd tych dziesięć. Dziesięć-kropka-zero-Kanye-West. Taka ocena była zupełnie nie do przewidzenia, nawet w „Moich najpiękniejszych mrocznych i pokręconych marzeniach”.

Obojętnie jaki macie stosunek do Wideł, ciężko się zgodzić z taką oceną, zarezerwowaną tylko dla reedycji i rzeczy magicznych. „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”, choć momentami naprawdę ociera się o doskonałość, doskonała nie jest. Ma mnóstwo małych wad, kompletnie idiotyczną okładkę, a przede wszystkim jak zawsze irytującego Westa na pokładzie, który na pewno na całe to zamieszanie nie zasłużył.

Muzyczny świat kolejny raz ratuje Kanye Westowi tyłek. Kiedy rok temu strzelił po pijaku focha na rozdaniu VMA i sprawił, że z dziewiczego oka Taylor Swift poleciała łza, Ameryka była oburzona. Sam szef Obama nazwał pajacującego z butelką Hennesy’ego w dłoni Westa „dupkiem”. To zresztą nie pierwszy zatarg artysty z Prezydentem Stanów Zjednoczonych. Parę lat wcześniej mocno obruszył się George W. Bush, któremu Kanye pomiędzy Katriną, a Mikiem Mayersem wytoczył placebowy argument: you don’t care about us, w tym przypadku na myśli mając „black people”. Było tego więcej. Ale Ameryka wybacza. Ostatnim razem wszyscy rozczulili się nad śmiercią matki rapera (cóż to była za śmierć!), teraz Kanye obiecuje poprawę i rozgrzesza się płytą. Koronę cierniową już nosił, ale teraz zmartwychwstaniem przebija samego Chrystusa.


Nie ma wątpliwości, że „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” to muzyczna uczta. Miesiąc temu z ironicznym uśmiechem odpaliłem 35minutowy teledysk do „Runaway”. Chciałem go zjechać, popastwić się i pośmiać. Ale trochę nie było z czego. Obejrzałem jeszcze raz i straciłem godzinę. West jest kiepskim aktorem, to prawda, niektóre motywy z aniołem były trochę głupawe, a wieczerza przy stole z białą służbą to ostentacyjny czarny rasizm. Ale muzyka naprawdę robiła wrażenie. Tandetne wstawki i słabe momenty przy takiej ilości różnorodnego materiału zamkniętego w tym klipie można było policzyć na palcach jednej ręki.


Po dokładniejszym zapoznaniu się z materiałem zachwyca bogactwo cytatów. Kanye upchał na płycie m.in. Bon Ivera, Aphex Twina, Mike’a Oldfielda, King Crimson, The Turtles i Gila-Scotta Herona. Choć akurat cytowanie tego ostatniego w zamykającym „Who Will Survive In America” jest tanim chwytem. Owszem, podbite bitem i podkolorozywane syntezatorem robi wrażenie, ale 40letni poetycki manifest „Comment #1”, oparty na brzmieniu przyspieszających bongosów sam w sobie ma niesamowitą moc, której nie trzeba podkręcać.

Przytłaczają też goście. Dużo udziela się wszechobecna ostatnio Nicki Minaj (dla jej wersów warto w ogóle przesłuchać bangera „Monster”), Jay-Z licytuje się na wersy (to na pewno trening przed przyszłorocznym wspólnym wdrapywaniem się na hip-hopowy tron), a zbierający ostatnio tylko pochwały Kid Cudi dośpiewuje słodkie refreny. Wszyscy z najwyższej półki. Ziemia drży, kiedy pojawia się Rick Ross, kręci się w oku łezka, kiedy do mikrofonu dorwie się wreszcie RZA, nawet pijak Reakwon nie zawodzi. Wielki tegoroczny triumfator John Legend (niech podziękuje ładnie The Roots) robi z „Blame Game” prawie numer płyty. Gdyby tylko nie ta absurdalna narcystyczna końcówka z gościnnym występem Chrisa Rocka... Nawet pozornie upadłe gwiazdeczki, którymi każdy już dosłownie rzyga, Rihanna i Fergie dostają swoją szansę w postaci „All the Lights” i każdy chyba się zgodzi, że nigdy nie brzmiały tak potężnie. Sam numer jest trochę sztucznie nadmuchany i na dłuższą metę męczy, ale warto posłuchać i sprawdzić, że Riri wyhodowała sobie wreszcie jaja. Choć już pomysł, żeby do pieca dorzucić jeszcze Alicię Kiss i Eltona Johna wydaje się lekkim przegięciem. Taki bizantyjski przepych to tylko u Kanye Westa.

Skromność? Nie jest to domena Kanye. Z dystansem do siebie też u niego nie halo. Na „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” nazywa się “Malcolmem Westem”, rapuje „Sex is on fire, I'm the King of Leon-a Lewis”, grozi twórcom South Parku, którzy nie raz wyśmiewali jego grzeszki, a ekipie Saturday Night Live każe całować się w dupę. Nie, przepraszam, w sam odbyt – Kanye dokładnie to precyzuje. „Czarny Beatles? Co to? Pieprzony karaluch” – podśmiewa się z recenzentów, ale widać, że trochę go to jednak łechce. A potem składa Michaelowi Jacksonowi hołd w postaci kuriozalnego „Something wrong/ I hold my head/ MJ gone...our nigga dead!”. Co jakiś czas jednak wyskoczy z jakimś popkulturalnym porównaniem, pośmieje się z wielkiego świata, rzuci ciekawym spostrzeżeniem. Trudno wyczuć Kanye Westa, bywa genialny, ale zdarzają mu się momenty żałosne. Nie zmienia to jednak faktu, że warto wsłuchać się w to co ma do powiedzenia – w dzisiejszych czasach, kiedy docierają do nas głównie wyssane z palca wypowiedzi, plotki i pocięte wywiady można zapomnieć, że to co na płycie często jest jedyną prawdą. West to artysta bardzo trudny, ale i diabelnie inteligentny.

„Fantazja” Kanye to nie kamień milowy w muzyce, arcysolidne to dzieło, ale też nie dziesiątkowe. Jest tu masa naprawdę grubych momentów, kilka bitów i melodii, które nie chcą wyjść z głowy. Refren „Runaway”, choć tekstowo głupi jak but, to majstersztyk, pętla obrzędowego chórku w „Power” mogłaby zastąpić każdy bit, a gitara kończąca „Gorgeous” mimo odpustowego charakteru pieści ucho. Ale są tu też rzeczy zbędne. Interludium „All of the Lights” nie wnosi za dużo, to tylko ładna, choć tania podjarka możliwościami filharmonicznymi. Natomiast „Hell Of A Life” jest po prostu kiepskie – autotune’owy refren zbudowany na „Iron Manie” ratują tylko późniejsze arpeggiowane syntezatorowe pasaże. To jednak za blisko tandety jak na taką wypieszczoną produkcję. I niby prochu nikt już nie wymyśli, ale miło patrzeć jak mainstramowy hip-hop flirtuje pełną piersią z popem, za ideały obierając sobie klasykę progresywnego rocka i kłaniając się współczesnej alternatywie. Dobre, naprawdę dobre. Teraz tylko patrzeć jak Kanye Westowi znowu coś odpierdoli.

http://www.myspace.com/kanyewest

wtorek, 16 listopada 2010

Coldair: "Persephone": Towarzysz do spraw chłodu


Kiedy usłyszałem o Coldair, pomyślałem o nieczystym zagraniu ze zbyt podobną nazwą. Nasza w sumie tak naprawdę nic nie znaczy (przypomnijcie mi, to kiedyś opowiem śmieszną historię o tym jak powstała), ale zmiana tylko jednej litery to rzecz zupełnie podejrzana. Postanowiłem udawać, że Coldair nie istnieje. Nie zamierzałem go szukać. Ale znalazłem i tak.

Zupełnie mimochodem i całkiem przypadkiem natknąłem się bowiem na zespół Kyst (ale fajna nazwa, pomyślałem). Wiedziałem, że istnieje wokół nich szum, choć przepiłem moment jak na OFFie zostali pupilami Vincenta Moona. Ale potem tak się złożyło, że oglądałem ich na koncercie w warszawskim Powiększeniu. Wtedy już wiedziałem, że Coldair to Tobiasz Biliński solo. A jak jeszcze ten ostatni podrzucił mi całą „Persefonkę”, to utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że nasze dwie nazwy z zimnym członem muszą się choć raz połączyć.

Płyta Bilińskiego jest w dużej mierze szkicem. Nie przeszkadza to zbytnio, bo przy tego typu muzyce – akustycznej, pełnej przestrzeni i zarazem bardzo intymnej nieskończone myśli i utwory utkane na wątłych podstawach sprawdzają się bardzo dobrze. Dają ponadto wrażenie, że z tego może być coś więcej, że teraz to tylko przymiarka do właściwego uderzenia. Próba przed momentem, kiedy Coldair pozamiata nie tylko polskie podwórko.

„Persephone” nie jest idealna, tak naprawdę co chwilę wychodzą z niej niedoskonałości. Widać szwy tego wszystkiego, nie można udawać, że nie ma tu fałszów czy rytmicznych pomyłek. Ale to akurat zupełnie nie jest problemem, paradoksalnie to plus tej produkcji. Tobiasz Biliński, to artysta bardzo młody, człowiek mający na siebie niesamowity pomysł, taki, że aż się chce schować głowę w piasek i już nigdy nie wychodzić z zazdrości.

Półgodzinna płyta zaskakuje od razu, już pierwsze „All That Once” powoli się rozgrzewa, a kiedy pojawia się uczucie przeładowania formą i wrażenie „w tym ściankowym pociągu już kiedyś siedzieliśmy”, Biliński zupełnie odwraca kota ogonem i ostatnią niespełna minutą łamie konwencję, odciążając przy tym cały utwór. Świetna jest delikatna tytułowa „Persephone”, okraszona dęciakami i zamknięta krótkim gitarowym motywem. W ogóle wszystko tu jest na chwilę, jeżeli coś się zaczyna, to wiadomo, że zaraz się skończy, bo Tobiasz brnie dalej, bo w głowie zaświtał mu już nowy pomysł.


Najbardziej piosenkowe na płycie są przede wszystkim „Apple” (mój osobisty faworyt) i chyba najbardziej dopracowane i najkrótsze zarazem „We Could See”. To właśnie tego typu utwory ciągną ten eksperymentalny zimny powiew do przodu. Warto wspomnieć też o „Ghosts”, ze świetnym gitarowym motywem, który pojawia się w okolicach drugiej minuty i przechodzi w wyrywkową wokalizę Tobiasza, z gatunku tych, które już w polskiej muzyce z północy słyszeliśmy, ale bardzo dawno i nikt nie przypuszczał, że to może dalej brzmieć tak świeżo. Bardzo nowocześnie na tle tego wszystkiego brzmi „Blue Lights”, młode zespoły z Wysp często tak właśnie wyrażają swoje akustyczne ciągoty. Przytyk? Absolutnie nie. Raczej znak muzyki bez granic.


Wielogłosowe i harfizowane „Castle/Shack”, a potem dojrzałe i pełne prowizorycznie ukrytych emocji „You’re Not Yourself” zamykają „Persephone”. 32 minuty splecione z mgiełek aż proszą się o więcej. I to więcej nadejdzie, szybciej niż ktokolwiek się spodziewa. Tobiasz Biliński dopiero się rozkręca, rozciąga i sprawdza na co go stać. Trzeba przede wszystkim docenić jego odwagę i potencjał, nie patrzeć na niedociągnięcia, które są tu sprawą marginalną. W „Apple” śpiewa „For every time I’m born I clap my hands and I rise them high, I rise them high to get born again”. Wydaje się więc, że czeka nas jeszcze wiele narodzin. A i owym klaśnięciom nie będzie końca.


http://www.myspace.com/coldairmusic

poniedziałek, 18 października 2010

The Social Network: Lubię to


Za każdym genialnym odkryciem ciągnie się krwawy ślad ofiar. Nic na tym świecie nie zostało wymyślone od tak, a na każdego zwycięzcę przypada przynajmniej kilku oszukanych i poszkodowanych. Już w samym segmencie „wynalazki służące do komunikacji” do dziś toczą się dyskusje o słuszność przyznanych patentów. Edison kradł podobno idee Tesli, a Bell Meucciemu. Bill Gates ściągnął pomysł na graficzny system operacyjny od Steve’a Jobsa, a ten z kolei od firmy Xerox. W 2006 roku Apple zawarło ugodę opiewającą na 100 milionów dolarów z firmą Creative, od której rzekomo „pożyczyli” interface stosowany potem w iPodach. Dziś twierdzą, że okrada ich HTC. Przykłady można mnożyć. Niestety w wielkim wyścigu nie chodzi wcale o to kto jest pierwszy, ale kto pierwszy dobrze pomysł wykorzysta, uwzględniając potrzeby rynku, wstrzeliwując się w odpowiedni moment, proponując ładne opakowanie i oczywiście należycie reklamując. Facebook to książkowy przykład wynalazku zmieniającego bieg historii. I jeśli początkowo kogokolwiek śmieszyła idea sfilmowania historii jego powstania, lub przynajmniej jak mnie intrygowała („jak oni to zrobią, żeby nie wyszła kolejna batalia o samochodowe wycieraczki?”), to teraz musi oddać hołd Wielkiemu Davidowi Fincherowi. Jego „The Social Network” to nie tylko film o internetowym zjawisku, nie tylko fascynująca historia geniusza, ale także rzecz o przyjaźni, współzawodnictwie, braku akceptacji i alienacji. To bardzo aktualny obraz nas samych, będących w samym środku tej pędzącej z coraz większą szybkością maszyny, którą zatrzymać może chyba tylko nowe rewolucyjne odkrycie. Choć ciężko na razie uwierzyć, że może pojawić się coś lepszego.

„The Social Network” oglądamy z perspektywy dwóch procesów sądowych, w których uczestniczy twórca facebooka Mark Zuckerberg. O nieczystą grę oskarżają go nie tylko bracia Winklevosss, którzy kiedyś zaproponowali mu udział w całkiem podobnym przedsięwzięciu, ale też jego ex-przyjaciel Eduardo Saverin, który został nieładnie zrobiony na szaro. Kto ma rację i kto oszukał kogo możemy dowiedzieć się mniej więcej z retrospekcji, ale ciekawsze w tym wszystkim są motywy postępowania wszystkich bohaterów. Jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze – głosi stare przysłowie, ale Fincher próbuje udowodnić, że nie tylko.

Mark Zuckerberg nie zabiega bezpośrednio o bogactwo, to jakby efekt uboczny całego przedsięwzięcia, do którego doprowadza wchodzący w jego łaski i wiedzący jak wypromować portal twórca Napstera Sean Parker. Mark to trudny geniusz, którego moralny kodeks oscyluje na poziomie 10latka (pierwsza scena filmu, kiedy rzuca go dziewczyna pokazuje to idealnie). Trudno powiedzieć czy to wynik zaburzeń (świetnie pasuje tu Asperger), społeczna nieumiejętność, czy po prostu zwykłe braki w elementarnym wychowaniu. Zuckenberg jest ze wszech miar trudny i jego główną winą jest, że pewnych rzeczy po prostu nie rozumie. „Byłem twoim jedynym przyjacielem” – krzyczy do niego przez stół w towarzystwie prawników Eduardo. I nawet wydaje się, że Markowi jest przez moment głupio, ale z drugiej strony postrzega on Saverina jako słabszego przeciwnika, który dał się ograć. I obiektywnie jest w tym trochę prawdy, bo pierwszy CFO bał się zaryzykować i nie był obecny w kluczowych dla portalu momentach. Ale z drugiej strony wyłożył na to niepewne przedsięwzięcie tysiące dolarów, którymi Zuckenberg dysponował jak chciał. Trudno nazwać też porady Seana Parkera podszeptami diabła, skoro jako najbardziej doświadczony w tym towarzystwie gracz wyczuł niespójność relacji przyjaciół, zlikwidował ją i dzięki temu osiągnął sukces. Czy zrobił to dla pieniędzy? Everybody want some.

„The Social Network” jest bardzo subtelny, ale niesamowicie trzymający w napięciu. Podbudowany niepokojącą muzyką Trenta Reznora i Atticusa Rossa, pomysłowo sfilmowany, przez długoletniego współpracownika Finchera, Jeffa Cronenwetha, podobnie jak on mającego doświadczenie w kręceniu teledysków i materiałów koncertowych, wciąga od pierwszych minut. Hipnotyzują odtwórcy ról wszystkich młodych i zdolnych. Stworzony do roli Zuckerberga Jesse Eisenberg, wschodząca od kilku lat gwiazda kinowego neurotyzmu (nie tylko śmieszny do łez „Zombieland”, ale przede wszystkim „The Squid and the Whale” Baumbacha), za pięć minut będący na plakacie Andrew Garfield (błaznował ostatnio u Gilliama, ale to co pokazał w „Boy A” to mistrzostwo świata) w roli Saverina, Justin „zdolniacha” Timberlake jako Parker i Armie Hammer wcielający się w rolę Winklevossa. Którego? Obu. To jeden z największych przekrętów filmu. Nie rzucający się w oczy efekt komputerowy. Wielu dało się oszukać.

„Facebookowi stuknęło 500 milionów użytkowników. Poprzedni rekord należał do heroiny” – żartował w lipcu w swoim programie Jimmy Kimmel. Prawie każdy więc już to ma, każdy już tam jest. Jeśli to czytasz, to bardzo możliwe, że właśnie w ten sposób do nas dotarłeś. „W Bośni nie ma dróg, ale mają facebooka” – mówi w filmie zrezygnowana i zaskoczona prawniczka. Kiedy wychodziłem z kina w galerii handlowej minąłem nastolatkę pochyloną nad laptopem w kawiarni, potem dwie „garsonki” przeglądające zdjęcia z wakacji, wreszcie mężczyznę nudzącego się przy prezentowanym nowym modelu samochodu. Obszedłem ich dookoła, zajrzałem przez ramię, nieładnie zlustrowałem ich sieciowe działania. Wszyscy byli właśnie tam, na tej niebieskiej stronie. Dobrze, że Fincher opowiedział nam jej historię, dobrze, że w tak ciekawy sposób. Zresztą któż inny lepiej przedstawiłby nam te kilka tygodni pisania kodu. Na pewno nie sam twórca. Wpisałem kiedyś tytuł filmu na facebooku i otworzyła mi się fanowska strona, ale z notką od Zuckerberga, że lepiej po informacje o fb zwrócić się bezpośrednio do jej twórców, a nie szukać ich w filmie. Wielki brat widzi więc wszystko, ma nas wszystkich w garści i jest tylko nieprzystosowanym młodzieńcem, którego kiedyś rzuciła dziewczyna. Ale spokojnie, to tylko film…

czwartek, 7 października 2010

Wall Street 2: Imperium kontratakuje.


„Wall Street 2: Pieniądz nie śpi”, podobnie jak w przypadku nowego „Star Treka”, ma w Polsce ograniczoną dystrybucję. W Krakowie można go zobaczyć tylko w dwóch kinach: Multikino i Kino Kijów. Wybrałem się do tego drugiego, gdzie gigantyczna mozaika ścienna, aż pachnie wczesną komuną. Czy to nie absurd, że to właśnie film o ekstremalnym kapitalizmie dostał pierwszeństwo projekcji w tym koszmarku. Już przy kasie dowiedziałem się, że kino w centrum Krakowa nie zainwestowało jeszcze w terminal płatniczy. Po zakupie biletów i tak jeszcze raz odwiedziłem panią w kasie, w celu odebrania żetonu, bez którego nie mogę wejść do WC. Film miał projekcję w Sali Studio. Podobno mała, kameralna salka, jednak wielkość ekranu nie została dopasowana przez projektanta do ilości rzędów. Siedząc w ostatnim rzędzie trzeba było mieć wadę na plus, aby komfortowo oglądać szczegóły filmu. Z nagłośnieniem nie było problemu, jeżeli tylko ktoś chciał oglądać film na leżąco. Dwa głośniki postawione na podłodze, kierowały całą ścieżkę dźwiękową na nogi widzów. Gratulujemy dystrybutorowi doboru partnerów biznesowych.

A teraz do rzeczy. Pierwszy film Olivera Stone o losach nowojorskich maklerów z 1987 roku jest jednym z moich ulubionych. TO przecież jeden z pierwszych obrazów odważnie zadających pytanie, czy dzisiejsza gospodarka idzie w dobrym kierunku. Szalejący turbo kapitalizm w Stanach kojarzył się raczej z dobrobytem. Stone pokazał, że rządzą nim głównie spekulanci i fat-caty. Mimo tego, że był to raczej łagodny obraz w porównaniu do np. wydanego cztery lata później „American Psycho” to i tak wykręcał ręce. Stone wykreował postać kultową – Gordon Gekko. Douglas stworzył niezapomnianą kreację kapitalistycznej tłustej świni, która po zjedzeniu całej zawartości chlewa, chce jeszcze więcej. Od Gekko nie można było oderwać wzroku, budził postrach i grozę. Jego „greed is good” przeszło do historii kina. Fenomenalny. Mi jednak zawsze bardziej odpowiadał duet ojciec-syn (Martin i Charlie Sheen). Tragizm sytuacji Buda Foxa: wielka kasa czy zdrada swojego ojca? Proste patenty, a w tle skomplikowane Wall Street. Do tego wszystkiego, muzyka Davida Byrne. Teraz już wiem, dlaczego ulubionym zespołem Patricka Batemana jest Talking Heads.

Nasz anty-bohater wraca. Co więcej ma do tego dobre warunki. Po finansowym krachu w 2008 roku, Stone na nowo zainteresował się tym tematem. Początek filmu zwiastuje, że może być to solidna kontynuacja. Gordon wychodzi z więzienia odbierając telefon komórkowy-cegłę, ale nikt na niego nie czeka. Jest sam. Czy na nowo uruchomi sieć swoich zauszników, aby zbudować imperium oparte na „zielonych” fundamentach? Za każdym razem, kiedy Gekko pojawia się na ekranie, widz zastanawia się czy szuka kolejnej ofiary (tym razem na celowniku ma swojego przyszłego zięcia Jake’a – Shia LaBeouf), czy może faktycznie przeżył przemianę i najważniejszym aktywem jest dla niego teraz czas, który nieubłagalnie ucieka? Czy Gekko faktycznie chce naprawić relację z jego córką, czy może znowu chodzi mu o pieniądze?

Oprócz niego mamy jeszcze jednego rekina biznesu - Bretton James grany przez Josha Brolina. Dla mnie zupełnie bez wyrazu, gdzieś w cieniu Wielkiego Gordona. Zupełnie nie potrzebna postać, będąca kalką losów Gekko z jedynki. Słabo wypada dziewczyna Jake’a - córka Gordona, lewicująca bloggerka, przeciwieństwo i największy wróg ojca. Stone nie ma szczęścia do postaci kobiecych (Daryl Hannah za rolę w pierwszym filmie dostała złotą malinę). Losy ich wszystkich krzyżują się, aby potem się wyprostować i znowu zaklinować. Każdy tak czy siak zna zakończenie… Zaraz, zaraz założę się, że jednak nikt się go nie spodziewał. Zakończenie kładzie cały film. Tak przelukrowanego gówienka dawno nie widziałem. Mimo, że film próbuje przez cały czas budować atmosferę jedynki, to oprócz piosenek Davida Byrne, epizodycznych starych postaci (cyniczna scena z Charlie Sheenem, cameo Olivera Stone’a czy sprzedawca nieruchomości) i oczywiście kreacji Michaela Douglasa, raczej nie posiada klimatu dzieła z 1987. No i jeszcze ten żałosny finał.

Oliver Stone mógł odbudować swoją reputację po filmach z dekady zerowej. Dostał zajebisty temat na czasie, który nie musiał być kolejnym odgrzewanym kotletem. Znowu mógł utrzeć nosa skrajnym neoliberałom. Niestety znowu poległ, a szkoda. Jako główny lewacki wojak ekranowy stracił gdzieś swój wojujący pazur na rzecz hollywoodzkich historii („WTC” czy „Aleksander”). Nie jest już wyrzutem sumienia Ameryki, a raczej śmiesznym Panem od wywiadów z Fidelem Castro. Mimo wszystko, szacunek za stworzenie GG – Dartha Vadera kapitalizmu.

poniedziałek, 27 września 2010

Interpol "Interpol": Ukrzyżowani


POZIOMO:
2. Julian Plenti was ....
6. D., uciekł z tonącego okrętu.
7. Zerżnęli od nich okładkę.
9. Interpol.
11. Część trzecia tego utworu przydałaby się na tej płycie.
15. Paul, dziś imitator Berningera.
16. Jedyny sensowny numer na płycie.
17. Brak różnorodności, niezmienność, nuda.



PIONOWO:
1. Szybko spada przy słuchaniu.
3. Daniel, tu grając popada w skrajny patetyzm.
4. Interpolowi gratulujemy …..
5. Ten zespół nie miał problemów z czwartą płytą.
8. Polski festiwal, na którym w 2011 roku główną gwiazdą będzie Interpol.
10. Włączyli je na pierwszej płycie, ostatnio trochę przygasły.
12. Która płyta okazała się najtrudniejsza dla zespołu Interpol?
13. „Hyper, …..” - kawałek Scootera.
14. Z olejem.
15. Rozbolały go plecy, kiedy Interpol miał pojechać z jego zespołem w trasę.

środa, 22 września 2010

Indigo Tree "Blanik": Wyżej. Mocniej. Dalej.


Takie zespoły jak Indigo Tree uderzają niespodziewanie. Zaistnieli bez fajerwerków, wydali w zeszłym roku bardzo dobre „Lullabies of Love and Death”, wszyscy się pozachwycali potencjałem, obskoczyli po 2-3 koncerty i podlinkowali teledysk do „I Am The Car”. Szacun, ale taki bardzo branżowy, dla mocniej zainteresowanych. Bo też kołysanki były to dość trudne, pełne prób i szkiców, motywów wymagających wyciszenia i skupienia. Niełatwych do wytłumaczenia. Chłopaki też zresztą nie są za bardzo gadatliwi – Peve oficjalnie się do tego przyznaje, a Filip nie po to odłączył się od Pustek i zaszył na wsi, żeby teraz robić karierę w show biznesie. Zamiast więc analizować i roztrząsać wydali szybko płytę nr 2, którą zamykają chyba usta wszystkim sceptykom powątpiewającym w debiut i otwierają szerzej tym, którzy jeszcze się po nim nie otrząsnęli. Oto „Blanik”.

„Michał prosi o słuchanie Blanika super, super głosno!”, apelował ostatnio na facebookowym profilu grupy Filip Zawada. Michał (Kupicz, producent) ma rację. Ja bym jeszcze dodał, że absolutnie niewskazane jest podróżowanie z nią na uszach w słuchawkach innych niż te o konstrukcji zamkniętej. A najlepiej nie przemieszczać się w ogóle.

„NSWE” pełni rolę intra. Trochę inne niż reszta płyty, z narastającym napięciem kłócących się smyczków (pizzicato vs. tremolo), sprawia wrażenie rozgrzewki przed koncertem. Właściwa część zaczyna się bardzo szybko, „Drymonday” mimo tego, że prawie w całości oparte jest na ciężkiej gitarze zadziwia lekkością i piosenkową formą, singlowe „Leavingtimebehind” świetnymi wokalami i przestrzenią. Czuć, że „Blanik” to produkcja najwyższego lotu, że muzycy zrobili niesamowity krok naprzód. Gdyby się chwilę zastanowić, to można wyliczać podobieństwa do światowej sceny pogłosowego niepokojącego folku. Filip i Peve nie są przecież wcale tak daleko od misternych dzieł tkanych przez Bona Ivera, wchodzą bez problemu w subtelną elektronikę proponowaną przez Thoma Yorka („Lovegaps”), i wyhamowują po skandynawsku, zupełnie tak jak Jaga Jazzist („Blanik”). Posłuchajcie ich kilkuwarstwowego wielogłosu na modłę Fleet Foxes („Consolation street”), czy intymnego szeptu w stylu Conora Obersta („Iwishweturnedintotrees”). Włączcie „Lazy”. I nie myślcie sobie, że są wtórni czy idą na łatwiznę. To nie świadome inspiracje, ale raczej wysoka klasa, światowy poziom, do którego Indigo Tree mimochodem doszlusowało. Miejmy tylko nadzieję, że robienie muzyki im się nie znudzi i nie postanowią zająć się jakimiś ważniejszymi sprawami. Bo jeśli nie oni mają być kiedyś naszą wizytówką, to kto? Nie widzę na naszej scenie kandydatów podobnego kalibru. A już na pewno nie o takiej wrażliwości.

http://www.myspace.com/indigotree

poniedziałek, 20 września 2010

Monika Brodka "Granda": Curva Grande


Nie wierzyłem dotychczas specjalnie w Monikę Brodkę, nie kibicowałem jej w Idolu, nie pokładałem nadziei później. Istniała bo istniała, hasała sobie gdzieś w równoległej rzeczywistości. Raz po raz trafiałem na jakąś plotkę-brodkę na jej temat, kiedy na salonach robiła to i tamto ,i było mi jej trochę żal, bo potencjał traciła na zupełne głupoty. Wypłynęła tak jak wszystkie gwiazdki jednego sezonu i tak jak one powoli zaczynała tonąć. Panna Nikt z ciekawym głosem, lolitka z potencjałem. Jej druga płyta, „Moje Piosenki” (debiutu nie liczę, bo to były poidolowe popłuczyny) była istnym mydłem i powidłem. Nikt nie mógł się na nic zdecydować, były momenty, ale głównie bazowały one na wyświechtanej polskiej szkole. „Znam cię na pamięć”, to było praktycznie „Zamigotał świat”, a para-osiecki „Miał być ślub” absolutnie nie nadawał się na numer dla młodej, energicznej dziewczyny. Miałem wrażenie, że instrumentalny przepych był na płycie głównie po to, żeby muzycy sesyjni mogli się popisać. Kolejne młode istnienie zostało wyssane do cna. Macie swoich Idoli.

„Granda” to zdecydowanie nowy rozdział w karierze młodej góralki. Nie to, że nagle doznała i twórczy promień uderzył w jej twarz. Pomagała jej po prostu nowa, lepsza ekipa. Monika Brodka to teraz też w dużej mierze Bartosz Dziedzic, bo to głównie jego koncepcje i rozwiązania słyszymy na tej niezłej płycie o sympatycznej okładce. Ojciec artystki, folklorysta Jan też tam coś machnął, ale przy długości i powtarzalności motywu w jego skicie „Hejnał”, myślę, że lepiej pochwalić go po prostu za spłodzenie córki. Ale już taki Radek Łukasiewicz nie dość, że napisał lwią część tekstów na płytę (te najlepsze), to jeszcze w wielu numerach złapał za gitarę. Songwriterstwem popisał się też Budyń – jego „Sauté”, wypływające z ust Brodki jest wysokokaloryczne i bardzo zmysłowe.


Dużo zarzutów pada przy tej płycie pod kątem nosowszczyzny, którą operuje tu panna Monika. Czasami faktycznie jej wykonania opierają się o pastisz (przyjemnie múmowe „Bez tytułu”, czy heyowe „Kropki kreski”), ale co z tego, skoro dzięki temu po tysiąckroć lepiej śpiewa, nie jest banalna i nie zdarzają jej się nieprzemyślane interpretacje na bezdechu á la gówniara spod bloku, obecne co chwila na płycie poprzedniej. Zresztą „Granda” także muzycznie przypomina ostatnie dokonania Heya – sporo tu bardzo dobrych i nowocześnie zaaranżowanych momentów na granicy stylów, ocierających się o gitarową alternatywę („K.O.”), subtelny folk („Syberia”) i muzykę elektroniczną, także w jej tanecznej energetycznej postaci. To, co kompletnie nie udało się Chylińskiej przy ostatniej płycie, Brodka osiąga tu bez problemu. Bez żadnej przaśności bawi się parkietowym blichtrem w tytułowej „Grandzie” - jej um-cyk jest nowoczesny, światowy i wyprodukowany bez zarzutu. Słychać la rouxowe inspiracje w mocarnej „Krzyżówce dnia”, gdzie wokale wchodzą w naprawdę ciekawe rejestry, a raz po raz przez syntezatory przedziera się góralski motyw, tak jak w pełnych przestrzeni kulinarnych „W pięciu smakach”, w którego tekście Radek napomknął o moich ulubionych „rzędach skaryszewskich drzew” – przyznaję za ten wers dodatkowy punkt. Finał „Grandy”, „Excipit” to numer poniekąd niepasujący do zestawu, śpiewany w języku francuskim. Normalnie pewnie bym się czepiał, patrzył na wszystko konceptualnie albo narzekał na akcent. Ale tu mi jakoś ten pseudo french pop działa. Wszystko do siebie pasuje. I tak w zasadzie jest z całą „Grandą”. Nie ma może jakiegoś wielkiego szału, w polskiej muzyce takie numery to też nie nowość, kilka kapel przetarło już drogę, a takie bębny to Bors u siebie w studio montuje w 15 minut. Ale dobry inteligentny pop na naszej scenie to wciąż towar deficytowy. A tym wszystkim nowym twarzom jakoś dzisiejsza młodzież nie ufa, coś im nie gra, wolą to swoje RMF MAXXX. Dojrzała „Granda” „tej laski z Idola” może być dobrym krokiem ku porozumieniu.


http://www.myspace.com/monikabrodka

piątek, 17 września 2010

Bazyl. Francja - USA 3:0


W 1996 roku niezmiernie ucieszyła mnie wiadomość, że za kolejnego „Obcego” bierze się reżyser uprawiający autorskie kino. Od „Ósmego pasażera Nostromo” tradycją było dobieranie reżyserów z charakterem. Mieliśmy Scotta – protoplastę serii, Camerona – lubującego się w kinie akcji, Finchera – jeszcze wtedy niedoszłego twórcę filmów kultowych no i w końcu Jean-Pierre Jeunet’a – twórcę wysublimowanych „Dellicatessen” i mrocznego „Miasta zaginionych dzieci”. Każdy z nich wniósł do serii swój własny styl, co sprawiło, że każda z części o Obcym stała się osobnym wielkim dziełem. Dlatego właśnie w 1996 roku zupełnie nie byłem zdziwiony, że Hollywood postawiło na europejskiego reżysera.

Jeunet jest dla mnie francuskim odpowiednikiem Terrego Gilliama. Nie tylko poprzez wykorzystanie monty-pythonowskiej animacji w swoich filmach, ale także za tony kreatywnych pomysłów, które przetaczają się przez film niczym kolorowe szkiełka w kalejdoskopie. Podobnie jak Gilliam buduje mikroświaty pełne mikro-osobliwości. Wystarczy spojrzeć jak świetnie dopiera bardzo wyraźnych aktorów (Ron Perlman, Dominique Pinion, czy chociażby Audrey Tautou), z którymi rzadko się rozstaje. Z wielką nadzieją i podekscytowaniem wybrałem się na „Bazyla” i już od pierwszej sceny wiedziałem kto zrobił ten film i dla czego znalazłem się w tej sali kinowej, a nie innej.

Film porusza ulubiony nomen omen temat Gilliama – kloszardzi i ich życie. Główny bohater to Bazyl, człowiek, który w dzieciństwie stracił ojca po wybuchu miny przeciwpiechotnej i który oberwał kulką w głowę w przypadkowej strzelaninie. Po rekonwalescencji zostaje bez pracy i bez domu. Dołącza do grupy bezdomnych, którzy dobrze sobie radzą sami, przerabiając złom. Ekipa oryginalna, bo znajdują sie w niej między innymi takie freaki jak kobieta guma, dziewczynka która przelicza wszystkie miary w głowie, człowiek który pobił rekord Guinessa jako ludzki pocisk, ale nikt nie chce mu uwierzyć itd. Bazyl postanawia zemścić się na dwóch konkurencyjnych producentach broni, którzy winni są zarówno jego kuli w głowie jak i śmierci jego ojca. Integruje całą ekipę, aby zamieszać szyki grubym rybom, stojących na czele owych korporacji. Robią to w iście zabawny i kreatywny sposób, za sprawą indywidualnych umiejętności każdego z nich. Prosty schemat ‘budujemy ekipę z najlepszych i robimy skok’ przemielany nie raz chociażby w ostatnio recenzowanej „Incepcji”, ale wykonany przez śmiesznych kloszardów jara jeszcze raz.

W czasie seansu nie mogłem się nadziwić, skąd Jeunuet bierze tyle ciekawych pomysłów. Energia i witalność przedstawianych gagów kipi na każdym milimetrze kliszy filmowej, a aktorzy niczym z trupy cyrkowej dają czadu, depcząc po piętach dwóm prezesom spółek. Kolejne sceny mijają niczym obrazki z komiksu o Kaczorze Donaldzie. Dodatkowo charakterystyczne światło i scenografia w filmach Jeunueta nie pozwala oderwać wzroku od ekranu. Mimo komediowej konwencji film przemyca gdzieś poważne pacyfistyczne przesłanie. Fatcaty międzynarodowej korporacji, zajadając krewetki i popijając je drogim winem, podejmują decyzje poprzez naciśnięcie klawisza ENTER. Wpływają tym samym na losy maluczkich, gdzieś tam na dole. A jeżeli te międzynarodowe molochy to producenci broni ich decyzje zyskują pole rażenia zmiatające miliony z powierzchni ziemi.

Ten film udowadnia, że nie trzeba już męczyć się na amerykańskich komediach, gdzie śmieszne sceny opierają się na puszczaniu wiatrów lub eksponowaniu przerysowanego motywu gejowskiego. Nie wystarczy umieścić cameo z jakimś znanym celebrytą, aby ludożerka poszła do kina (patrz scena z Tysonem w „Kac Vegas”). Jeunet zbudował przyjemny film, bez silenia się na nowoczesne popcornowe podejście do widza. Znowu zebrał ekipę świetnych francuskich aktorów i pokazał, że można zrobić coś z jajem. Jeunet już dawno wszedł do Ligue 1 światowego kina, ale teraz jest już w Champions League.

wtorek, 14 września 2010

Arcade Fire "The Suburbs": Królowie przedmieścia


Przedmieścia to jeden z amerykańskich symboli, słowo klucz, wytrych do zrozumienia klasy średniej, wreszcie popkulturalna klisza, wykorzystywana bez wytchnienia od wczesnych lat 60tych. Ich absolutną unifikację wyśmiewała już 1962 roku Malvina Raynolds w piosence „Little Boxes” (patrz też „Weeds”). Ich podskórne kipienie podkreślali chociażby Lynch, Mendes, Linklater, Field i bracia Coen, a losy przedmiejskich bohaterów od początku telewizyjnego boomu obserwowaliśmy w tysiącach sezonów setek seriali. Je wymieńcie już sobie sami. Tak więc pewnie, życie w „małych pudełkach zrobionych z bele-czego, które wszystkie wyglądają tak samo” to mniej więcej to samo co egzystencja „w domach z betonu (w których) nie ma wolnej miłości”. Nuda, stagnacja, po prostu życie per se. Ale ten szorstki beton i chwiejny gips-karton bywają często czymś więcej. Pachną brudem, krwią i rzeczami pierwszymi. Miłością, rozczarowaniem i fascynacją. Na swojej nowej płycie Arcade Fire (zespół kanadyjski pełną gębą, ale bracia Butlerowie czerwony liść na sercu noszą od niedawna) przypomina całą gamę tych zapachów. Zapachów dzieciństwa.

Czy można zrobić ciekawy koncept album o dorastaniu w teksańskim Houston? Można. Zaproponować coś nowego, w pewnym sensie prostszego, nie tracąc przy tym wiarygodności? Jasne. Czy „The Suburbs” może mierzyć się z genialnym debiutem (po którym drżałem o dalsze losy zespołu) i mistyczną dwójką (po której drżałem jeszcze bardziej)? Dorównać im? Sprawić by lud doznał i oszalał na nowo?

Trzecia płyta Arcade Fire muzycznie nie jest już tak rozbuchana jest dwie poprzednie. Nikt nie pokusił się o wynajem kościoła, nie testował na siłę masy brzmień i nie wspinał się na wyżyny mistycyzmu. Jest sporo pianina, trochę mniej smyczków, ale to przede wszystkim płyta rockowa. Ściśle rockowa. Mocno rockowa. Zdecydowanie rockowa. Nikt się chyba nie spodobał takiego „prostego” podejścia do muzyki. Nikt nie myślał, że AF po prostu nagra piosenki. Większość osób od pierwszego odsłuchu wstała mocno rozczarowana. „Gdzie ta magia?” – myśleliśmy parząc czarną jak noc herbatę. „Co się stało z klimatem?” – kombinowaliśmy zapalając śmiercionośnego papierosa. Ale zaraz powrót, siad prosty, przycisk play. Bo to płyta wielu odsłuchów. Zaskakuje za drugim czy trzecim razem, ale ciągle i niezmiennie zyskuje w miarę słuchania po raz setny i dwusetny. Odnajdujemy w niej potem to wszystko, czego pozornie nie było. I wcale nie jest już tak prosto. Arcade Fire z wyżyn romantycznej abstrakcji zeskakuje na dramatyczny realizm, pełen metafor i odniesień, choć całkiem wprost rozliczający się i analizujący to, co dekadę czy dwie temu było kompletnie niezrozumiałe.

Wspaniałe tytułowe „The Suburbs”, pełne gotowych mott i cytatów, wystukanych rytmicznym pianinem. Energetyczne „Ready to Start”, „Modern Man” z tą połamaną gitarą i chyba najbardziej „widowiskowe” na płycie „Rococo”. A potem pędzące „Empty Room” z Régine, które bardzo bliskie jest temu, co działo się na „Funeral” i bardzo amerykańskie w brzmieniu, po trosze operowe „City with no children”. Wszędzie teraźniejszość miesza się z przeszłością, nostalgia z pragmatyzmem, a wszystko to dostajemy w jednej szklance w postaci gęstego snu. Wyraźnego w smaku, ale nieokreślenie mętnego, który uderza prosto do głowy.

Punkt kulminacyjny płyty to „Suburban War”: pełen zmian, gitarowych kod, dających po głowie perkusyjnych przejść, podniosłości i nostalgicznych czułości. Smutny, oczyszczający, chyba najlepszy w tym zestawie. Szybko zamazany wyścigowym „Month of May”, które utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że „The Suburbs”, nie tylko tekstowo, ale też klimatycznie, jest jedną z najbardziej samochodowych płyt, które ostatnio słyszałem. Echa kulminacji obecne są jeszcze w piosence o listach, czyli „We Used to Wait” – tak, to banalne zapętlone pianino robi tu całą robotę. Są na płycie dwa utwory dwuczęściowe i każda z drugich części jest syntezatorowym skokiem w bok. I jeśli „Half Light II” jest tylko podbudowane moogowym arpeggiem, to już „Sprawl II” ejtisowe jest bardzo mocno. Takie eksperymenty służą – to jeden z najlepszych utworów na płycie.

Arcade Fire szanują klasykę, celebrują retro i lubią powroty do przeszłości. Nie chodzi tu tylko o cytowanie mistrzów, dzięki któremu to płyta pełna amerykańskich motywów. To robili zawsze, takie przecież było „Neon Bible”. Żadna niespodzianka. Ale tu na swój niepowtarzalny kanadyjski sposób (podobnie od lat działa BSS) kontynuują ten wątek. Drążą. Zmieniają trochę podejście, są bardziej dur niż moll i nie komplikują już tak bardzo. Uderzają z siłą tysiąca odsłuchów, proponując uniwersalną wybiórczą wielowarstwowość. Chcesz prosto? A może jednak wolisz się pochylić i przeanalizować warstwa po warstwie? „Funeral” i „Neon Bible” były płytami magicznymi, aż dziw bierze, że coś takiego w ogóle powstało. Przy „The Suburbs” nie czuć tej boskiej ręki i kosmicznej iskry. Widać za to dużo ludzkiej pracy. Czas zejść więc na ziemię i docenić tę solidną i przemyślaną robotę. Nowy świadomy rozdział w historii zespołu. „Więc zejdź z gorącego chodnika/ I zanurz w trawie/ Bo tamto to już przeszłość/ tamto już minęło”.

sobota, 14 sierpnia 2010

OFF Festival 2010


Tegoroczny OFF Festival udał się niemal doskonale (zarówno logistycznie, towarzysko i muzycznie) i bez przesady mogę go nazwać jedną z lepszych tego typu imprez, na jakiej kiedykolwiek gościłem. Niech się schowają wszystkie Openery ostatnich lat. Klimat na Śląsku jest zupełnie inny. Różni się więc i grupa wiekowa i target – mam po prostu wrażenie, że tu przyjeżdżają tylko i wyłącznie osoby skierowane na muzykę, obojętnie czy są bliżej 30stki (chyba najsilniejsza grupa na festiwalu), koło 50tki, czy słuchają jej sami czy z dziećmi, czy są po prostu widzami, czy też występują, a oprócz tego oglądają to, co dadzą radę. W Gdyni nie jest to takie oczywiste, tam często jeździ się bo wypada, bo jadą znajomi, bo to morze, lato i wakacje. A tu? Miła, rodzinna atmosfera, kulturalny piknik, trzy dni pokoju i muzyki. Off Festival naprawdę wydaje się być imprezą na miarę naszych możliwości i potrzeb. Zdaję sobie sprawę, że w zeszłym roku pisaliśmy podobne peany i wychwalaliśmy OFF pod niebiosa, ale w 2010 roku nastąpił znaczny progres jakościowy i ilościowy. Więcej jest dni, artystów, miejsca, ludzi i atrakcji. W każdej z tych dziedzin jest też zdecydowanie lepiej. Oby ta rozwojowa tendencja utrzymała się.

Na dobre wyszła też imprezie przeprowadzka z Mysłowic do Katowic. Choć szkoda mi bardzo corocznego porannego spaceru po mieście i piwa na rynku, to nowy teren pod festiwal, Dolina Trzech Stawów jest dużo lepszy niż dość ograniczona przestrzennie Słupna Park. Świetne zagospodarowanie tego terenu, bliskość pola namiotowego (tym razem, dzięki gościnie Maćka, omijanego szerokim łukiem), osadzenie kompleksu gastronomicznego nad wodą, mądre ulokowanie scen, ogrodzeń i ważnych punktów sprawiło, że po 5 minutach na miejscu wiedziałeś wszystko, a do tego nie trzeba było ganiać jak idiota przez 10 minut żeby tylko dostać się z punktu A do B. Ponadto bezpośrednie sąsiedztwo sportowego lotniska urozmaiciło znacznie imprezę: oprócz kilku mokrych momentów pogoda zdecydowanie dopisywała, więc i samoloty odrywały się
co chwila od ziemi. Piknik lotniczy w rytm dobrej muzyki z piwem w dłoni – czego można chcieć więcej?

piątek, 13 sierpnia 2010

OFF Festival 2010: Dzień pierwszy


Na teren przybyliśmy dość wcześnie. Od razu pozytywne wrażenie: dużo więcej miejsca, choć sceny wcale nie były bardzo od siebie oddalone. Szybko odkryliśmy jedną z najważniejszych zalet tegorocznego festiwalu: zarówno scenę główną (mBank) jak i leśną można było obserwować z ogródków piwnych, co przy koncercie mniej ważnym było niewątpliwą zaletą, bo odwodnić się na tego typu imprezie nie można. Ta opcja przydała się szybciej niż myśleliśmy – otoczeni przez wyjątkowo paskudną burzową chmurę spoczęliśmy z piwem w ręku na leżakach pod wielkim parasolem i obserwowaliśmy jako nieliczni otwierającą tegoroczny Off grupę Hotel Kosmos, która dość szybko nam się znudziła. Aczkolwiek w kontekście koncertującego kawałek dalej na leśnej scenie innego zespołu, byli naprawdę do przełknięcia. You call it a sound, we don't.

Na łopatki rozłożyła nas za to Potty Umbrella (nazwa bardzo na temat, choć kiedy grali parasol nie był już potrzebny), twór byłych członków Something Like Elvis (choć jak się okazało parę godzin później wcale nie takich byłych). Pięć dłuższych, instrumentalnych form, noszących znamiona jazzu, bluesa i psychodeli, ze świetną, mocno wchodzącą w retro gitarą prowadzącą Sławka Szudrowicza i kapitalną sekcją rytmiczną. Słyszałem o nich, nie słyszałem ich. Teraz wiem czym będę męczył bardziej konserwatywnych znajomych. O tej samej porze w namiocie występował Newest Zealand, nowy projekt Borysa Dejnarowicza, którego nie ukrywam, że byłem trochę ciekaw. Podobno Porcys robił weselny pociąg, wszyscy się uśmiechali i było fajnie. Mimo wszystko nie żałuję, że postawiłem na PU.

NP. to nowy rozdział w karierze poznańskiego Napszykłat. Na leśnej scenie rozpoczęli swój dość nowoczesny, a jednak oparty na bicie i słowie występ akurat wtedy, kiedy pojawiło się upragnione słońce. A że są bardzo zabawni, mają świetne wpadające w ucho teksty i muzycznie robią zamieszanie, to od razu wszystkim zrobiło się jakoś weselej. Porównania do Cypress Hill? Bardzo na miejscu. Konotacje z Beastie Boys? A czemu nie. (Ktoś z tłumu w końcu krzyknął „Sabotage!”). „Derek” brzmiący trochę jak „Out at the Pictures” Hot Chip? Zdecydowanie. Początek renesansu polskich okolic okołohiphopowych? Tym razem można się odważyć i pomarzyć.



Śmieszni chłopcy z NP jeszcze kleili ostatnie bity i wykrzykiwali absurd za absurdem, a na głównej rozgrzewał się już Kim Nowak. Tegoroczni, jeszcze ciepli, a już bardzo wysoko. Chyba pierwszy wyczekiwany koncert na tym festiwalu. Sporo osób wysłuchało pod sceną tych wszystkich Dresów, Szczurów i King Kongów. Nie chce się wierzyć, że tylko 3 osoby robią takie zamieszanie. OK., może na płycie jest trochę więcej magii, ale na scenie to 3 piece combo sprawdza się wzorowo. Choć Bracia W. bezbłędni jako sekcja rytmiczna, to gwiazdą jest tu bez wątpienia Michał Sobolewski. Ten to ma wczuwkę, sadzi szalone riffy i trzyma wszystko w kupie. Fiszowy wokal bywał już drapieżny i rockowy, a Emade od lat ma zwyczaj odwalać kawał fizycznej roboty waląc w bębny, ale nigdy jeszcze nie mieli na pokładzie takiego prowadzącego.

Wykorzystujemy maksymalnie festiwalowy czas i uderzamy na 19 Wiosen, poniekąd legendę polskiej sceny. Widzę ich po raz pierwszy na żywo, ale pewnie sporo osób jest w takiej samej sytuacji. Zawsze obok, zawsze poza głównym nurtem, mimo, że istnieją (z małą przerwą) 20 lat. Promowali głównie nową płytę, „Pożegnanie ze światem”, grali coś z „Pedofila” i wszystko było nawet nawet. Polską hajperską gwiazdą już pewnie nie zostaną, ale powinni zostać docenieni za stare, odkurzone rzeczy i twórczą teraźniejszość.


Namiot, czyli fachowo Scena Trójka Offensywa i kolejny koncert z gatunku tych wyczekiwanych. Na dużej scenie Voo Voo właśnie prezentowało swoją płytę klasyczną. Tu natomiast prezentowany był ten słynny nowy gatunek: chillwave. Chazwick Bundick, czyli Toro Y Moi wystąpił razem z zespołem. Nie było sprawdzania maili na laptopie. Słyszałem potem, że wielu ludziom nie spodobało się to bardziej rockowe oblicze artysty, że czekali na dj-ski set i więcej dłubania w samplerach. Come on! Płyty posłuchacie sobie jeszcze raz w domu. A tu dostaliśmy solidny, żywy i energetyczny występ pełen rozpoznawalnych motywów. Poza tym to przecież nie Flying Lotus sprowadzony do piosenki, ale Toro Y Moi, który – jakby nie patrzeć – strukturę ma ciekawą, ale w dalszym ciągu dość prostą, a wokale melodyjne i właśnie piosenkowe. Poza tym Chazwickowi się bardzo podobało - znaczy, że wróci.

Z namiotu na główną, z głównej na leśną – a była jeszcze scena eksperymentalna. Wspominam ot tak, bo po Toro Y Moi wcale na nią nie poszliśmy, ale znów zmierzyliśmy się z polską legendą alternatywy pod lasem. Something Like Elvis postanowili się reaktywować i nawet jeśli tylko na chwilę, to bardzo miło z ich strony. Dawno ich nie słuchałem, ale ten akordeon w niektórych momentach jest nie do podrobienia. Poza tym to kolejny tego dnia show, w którym mogłem posłuchać gry Sławka Szudrowicza.

Pierwszy naprawdę zły wybór festiwalu to przedłożenie bez wątpienia kreowanej na jedną z głównych gwiazd tych trzech dni grupy The Horrors nad Black Heart Procession. Tej ostatniej grupy nie udało mi się zobaczyć niedawno w Warszawie i może to był znak, że trzeba było obowiązek wypełnić teraz. Ale w końcu horrorsowe „Primary Colours” (nasz numer 3 w podsumowaniu 2009) , pozwoliło zapomnieć o szybko nudzącym się przekombinowanym debiucie. Najchudszy zespół świata pod dowództwem Farisa Badwana poleciał właśnie z tej nowej płyty. Próbowali stworzyć klimat, ale śmiertelnie znudzili. Ciekawe było jedynie ich pląsanie, bo tzw. „chód sceniczny” mają bardzo interesujący: gitarzysta kręci nóżką w kolanie, a basista wznosi się wirując w górę i delikatnie opada. Hipnotyzujące. Nie wiem, kto zachwycał się wykonaniem około 10-minutowej wersji „I Only Think of You” – ja prawie tam zasnąłem. A kiedy poprawili jeszcze czymś wykonanym równie nudno, to uciekłem. Pieprzyć gwiazdy. Czas na piwo, zastrzyk energii i sympatycznych opowiadaczy z Art Brut.

Nie ukrywam, że jestem fanem jednej płyty tego zacnego bandu, a mianowicie debiutu „Bang Bang Rock & Roll”. Choć znam pojedyncze numery z dwóch kolejnych płyt i potrafię bez wytchnienia wykrzykiwać w kierunku sceny „DC Comics and Chocolate Milkshake – some things will always be great!”, to właśnie jedynkę uważam za magiczną. Nie muszę więc nikomu mówić na co się nastawiałem i o czym marzyłem. I co najlepsze – dostałem co chciałem! Zagrali „Formed a band”, „My Little Brother”, Good Weekend”, “Emily Kane” i “Modern Art”. To ostatnie wydłużone do granic możliwości, “Emily” zresztą też wzbogacone o znaną wszystkim fanom ckliwą historyjką. Eddie Argos: żałosny, żenujący, szczery do bólu i robiący z siebie ofiarę. Boleśnie zabawny, totalnie w swoim żywiole. Kiedy w pewnym momencie przypomniał sobie, że jest gwiazdą rocka, zeskoczył ze sceny, po czym obejrzał się i trochę jakby do siebie westchnął: „Ciekawe jak wdrapię się z powrotem…”. Właśnie takie Art Brut chciałem zobaczyć. A Eddie dostał się na scenę, choć trochę się przy tym zmachał – pobiegł na około.

Lenny Valentino. Ważna sprawa na tym festiwalu, ważna sprawa dla polskiej muzyki. Dla mnie też, bo jeśli zapytalibyście mnie znienacka na środku ulicy o moją ulubioną polską płytę nie traciłbym czasu na kombinacje. „Uwaga! Jedzie tramwaj” i już. Ale nie spodobało mi się jak Katowicach zaczęli, nie spodobało mi się jak zagłębiali się w materiał dalej. Coś zgrzytało. Rojek się nie przygotował? Cieślak pitolił za dużo? Lachowicz za bardzo improwizował? Dopiero przy „Chłopcu z plasteliny” zaskoczyło i zacząłem być zadowolony. „Dom nauki wrażeń”, „Trujące kwiaty”, Zniszczyłaś to czy zniszczyłem to ja” czy moje ulubione „Otto Pilotto” – dobrze było być na tym koncercie i poniekąd dotknąć tego arcydzieła. Ale tylko tak trochę, na chwilę. Koncert życia to nie był, tej płyty po prostu nie da się odegrać właściwie. „Uwaga…” to studyjna robota, nieprzekładalna dosłownie na język sceny. Nie po tak długim milczeniu. Bardzo to wszystko było miłe, ale prawdziwej magii nie uświadczyłem. LV to po prostu sprawa zamknięta. Płyta włożona do pudełka.

The Fall oglądaliśmy zza krat ogródka piwnego. Nie wstydzę się tego – widok był dobry, a brytyjska legenda wypadła tak o, więc niewiele by pewnie zmieniło gdybym stał nie 100, ale 10 metrów od sceny. Może nie jestem znawcą tematu i nie znam ich płyt w całości, może prawdziwi fani poczuliby to coś. Może ktoś napisze elaborat, albo relacje z minuty na minutę. Tak czy tak ludzie zgromadzeni w okolicach sceny, obojętnie czy laicy mojego pokroju, czy fanatycy, którzy przed koncertem przeanalizowali wahania w manierze wokalnej Marka E. Smitha na podstawie 30 płyt koncertowych The Fall i rozrysowali sinusoidę, odbyli pielgrzymkę do miejsca kultu. Wyznawcy, pozerzy i agnostycy – każdy chciał dotknąć absolutu. Komu się udało, temu się udało. Ja wypiłem piwo.

Chwilę przed północą powstała rozkminka, czy obejrzeć na głównej scenie przyjemne i egzaltowane Tindersticks, czy może raczej oddać się hałasowi w namiocie przy A Place To Bury Strangers. „Musimy się obudzić” – powiedział Maciek i miał zdecydowaną rację. Choć do dziś nie wiem czy długoterminowo wybór APTBS był właściwy. Widziałem koncerty bardziej oślepiające, słyszałem te bardziej drażniące uszy. Ale szczerze mówiąc po występie chłopców z Nowego Jorku głowa boli mnie do dziś. Choć w kategoriach profesjonalnych monterów hałasu wypadają nadzwyczaj dobrze, obojętnie czy grają z jedynki czy dwójki, to radzę oglądać ich na normalnych koncertach – jako 12-sty występ z rzędu jednego dnia naprawdę mogą zabić. Warto było jednak wytrzymać do końca i zobaczyć to, co zrobił w ostatnim numerze Dion Lunadon. Podszedł on bowiem do końca sceny, podniósł z podłogi prostopadłościan stroboskopu i przystawił to ustrojstwo do swojej gitary basowej. Jego korpus rozbłysł feerią kolorów, dźwięk , już i tak mocno przesterowanego basu, podbity został ciężkim szumem, a on jak gdyby nigdy nic odbił się nogami od podłogi i ze stroboskopem w ręce rzucił w tłum. Jumpin' Jack Flash. Choć tym razem wszyscy przeżyli, nie róbcie tego w domu.

O leżaki festiwalowe! O katowickie pseudo plaże! Raekwona przywitaliśmy na pełnym chilloucie właśnie w pozycji horyzontalnej. Raper wydawał się być zrelaksowany dużo bardziej od nas. Na pewno pomógł mu w tym konopny susz, który tak sympatycznie zachwalał i polskie Wu-Dżit-Su, które musiało mocno skopać Pana Wu-Tang (nie dało się zapomnieć o jego korzeniach, bo co chwila przypominał z którego klanu pochodzi). Show na leśnej scenie, pełen okrzyków w stylu „All the weed smokin' motherfuckers put your motherfuckin’ hands in the air!” nie był konstruktywny, ani muzycznie ciekawy, ale Raekwon na pewno zaniesie w świat dobre słowo o naszym kraju, płynącym niekoniecznie mlekiem i miodem.

OFF Festival 2010: Dzień drugi


Szybki obiad w fantastycznym miejscu (o którym później), a potem w dół kolorowym wzgórzem, żeby tylko zdążyć na nowe muzyczne objawienie, nie tylko Stolicy, czyli Paulę i Karola. Straciliśmy minuty, ale słyszeliśmy raczej wszystko. Duet poszerzony ostatnio o Igora i Zosię na Offie występował w składzie aż 5-osobowym, z gościnnym Staszkiem, weteranem polskiej sceny, Wróblem. Miło patrzeć, jak ludzie momentalnie łapią się na bezpośredniość Karola i jak szybko zakochują w wiecznie uhahanej Pauli, nie mówiąc już o poczuciu „tego czegoś” przy ich mających „to coś” numerach. Zresztą kolejka po występie, żeby za „co łaska” zdobyć ich EPkę mówiła sama za siebie. Płyt zabrakło już po chwili.

Natalia Fiedorczuk z „Nathalie and the Loners” na scenie stresowała się niemożebnie. Znacznie wpłynęło to na występ zespołu, choć czuć, że ta trochę zimna i odrobinę apodyktyczna artystka ma potencjał, a przede wszystkim głos. Zaczynała od nowa, marudziła, sprawiała wrażenie nieprzyjemnej, kiedy narzekała ze sceny. Jeden uśmiech zmieniłby wszystko, choć i tak zostaliśmy do końca. Coś w tej dziewczynie przyciąga jak magnes, nie stałem tam tylko dlatego, że parę miesięcy temu spodobała mi się jej płyta.


Zaskakująco dużo tych polskich zespołów na Offie, tylko na nie chodzimy – wydało mi się przed 16:00, kiedy zmierzaliśmy na Pustki, a w planie były kolejno ze trzy inne koncerty rodzimych wykonawców. Sobota była zdecydowanie dniem pokazów lotniczych. Występ muzyków ściany wschodniej rozpoczął się więc od efektownego ślizgu. Pustki były o tyle w formie, o ile Basia umiała na scenie przezwyciężyć swoje przeziębienie. W pewnym momencie się więc poddali i poszli w stronę instrumentalu, ale i tak zdążyli zagrać trochę z „Kalamburów” (naprawdę słabo, że Rojas nie zjawił się na swoją partię „Nieodwagi”), trochę z Końca Kryzysu i kawałek „Domina”. A, no i „Patyczaka” – za to dzięki, bo usłyszeć taki klasyk na żywo, to sama przyjemność.

Mitch & Mitch to wybór oczywisty i bezdyskusyjny. Zupełnie nie zdziwiło mnie więc, że ich koncert był jednym z najlepszych na tym festiwalu. Mitche grali perfekcyjnie, głównie skupiając się na najnowszej płycie (usłyszeć „Dinomatendo” i umrzeć!). Ponadto Macio Moretti udowadnia, że zasługuje na te wszystkie zachwyty i pochwały, które spływają na niego ostatnio. Prowadzi swój big band idealnie, a anglojęzyczną konferansjerkę ma doskonałą. „Jesteśmy w Polsce, mów po Polsku!” – krzyknął ktoś obcesowo z tłumu, kto nie umiał się bawić. A Macio chwilę się zadumał: „Are we?” I rozpoczął dyskusję w obrębie swojego zespołu, pytając kto lubi Polskę i dlaczego „trochę tak, a trochę nie”. Mistrz ciętej riposty, artysta absolutny, plane spotter, któremu podczas koncertu nie umknął żaden powietrzny statek.

Kolejna festiwalowa pomyłka: olałem Pink Freud (argumentem było, że tyle razy ich widziałem), żeby utwierdzić się w przekonaniu, że Muchy dają dupy. No i oczywiście dają, choć oglądanie ich nie sprawiło mi oczywiście przyjemności. Ten spodziewanie słaby koncert pozwala wysnuć oczywiste wnioski: Poznaniacy są mocni tylko w studio pod okiem potrafiącego okiełznać ich producenta. Na płycie potrafi zadziać się coś naprawdę dobrego, „Notoryczni Debiutanci” mieli przecież momenty. Na żywo natomiast nie brzmią zupełnie, płaska gitara, wokal jak z szafy, za głośne to, za ciche tamto. A do tego ten nieznośny, oh-jak-mało-zabawny Wiraszko. Koncert- zupełne pudło.

Aptekę grającą „Mendę” obejrzeliśmy niestety zza piwnego płotu, wszystko przez Muchy, które rozleniwiły nas totalnie i redakcję Piany, która zapragnęła się pointegrować. Ale piąte przez dziesiąte zerkałem na Kodyma i jego załogę, która odwalała swój kultowy album od dechy do dechy. Naprawdę szacun, bo te numery brzmią nadwyraz świeżo. Nawet dla takiego niedzielnego (a właściwie sobotniego) fana Apteki jak ja.



Im bardziej śląski festiwal się rozrasta, tym więcej trudnych wyborów staje na drodze. Tym razem zrezygnowaliśmy z Mouse on Mars, a wybraliśmy Archie Bronson Outfit. Nie wiem co się działo na trójkowej scenie, czy Niemcy nudzili czy dawali czadu, ale Brytyjczycy z Domina nie pokazali się od najlepszej strony. Ich rockowa psychodela ze szczyptą elektroniki, może zaprasza do tańca na płytach, natomiast tu trio wypadło po prostu smętnie.


Ktoś zachwalał Tungg, a my pospieszyliśmy na scenę leśną, ale zaraz potem nastąpiło oberwanie chmury, więc trzeba było się gdzieś schronić, sami rozumiecie. Przez ogólne zamieszanie nie pamiętam zbyt wiele z występu, a mogę przysiąc, że to co w mojej pamięci zostało, to kawał dobrej muzy. Jeden z tegorocznych wyrzutów, których nie obejrzałem należycie i chyba jedyny nie związany z malutką sceną eksperymentalną, na której działy się rzeczy magiczne, a mi nigdy nie udawało się tam dotrzeć.

Miałem smaka na Hawk & A Hacksaw, a wybrałem jak chyba wszyscy starego dobrego Heya. Jestem słaby, ale oni ciągle wydają dobre płyty i chce się ich oglądać w coraz to nowej jakości. Mogliby tylko tą Nosowską wysłać na jakiś kurs asertywności, bo piszczy wstydliwie ze sceny jak mała mysz. Ale reszta na plus: elektronika z ostatniej płyty zabrzmiała solidnie a i show zrobili perfekcyjny. Zespół wspomagał wokalnie i klawiszowo Krzysztof „Idol” Zalewski, ale to też chyba żaden news. Moment: „Heledore Baby” podlane elektro sosem.


Bardzo ciekawy i równy koncert dali Duńczycy z Mew. Choć nie do końca rozumiem, po co był na scenie czarnoskóry tancerz (i wydaje mi się, że nie tylko ja), to brzmienie mieli niesamowite. Do tego charakterystyczny wokal Jonasa Bjerre – nie pamiętam już którym utworem zakończyli występ, ale efekt podniosłej klimaciarskiej zadumy był doskonały. Nawet tancerz się na chwilę zatrzymał.




Piotr Metz zapowiadając Dinosaur jr. napomknął o tym, że niestety nie doleciał cały ich sprzęt - część wzmacniaczy i gitary Jaya Mascisa zagubiła Lufthansa. Trochę nas to zaskoczyło, bo białowłosy frontman dinozaurów i tak stal już pod potężną ścianą Marshalli. Dzierżona przez niego gitara okazała się być natomiast własnością starego znajomego z Black Heart Procession, Palla Jenkinsa. Zespół czuł się chyba faktycznie nieswojo z pożyczonym sprzętem – co chwilę się stroili i kombinowali z brzmieniem, natomiast to co wyszło z głośników było naprawdę potężne. Nie grali długo, ale zagrali naprawdę sporo. Nawet cure’owe „Just Like Heaven”, a co!

Ostatnim naszym sobotnim koncertem była Lali Puna. Miałem okres fascynacji tą grupą, czasy „Scary World Teory” i „Faking the Books”. Berlińska scena, na której hasał też w tamtych czasach „Notwist”, była czymś zupełnie nowym. Marcus Asher, który maczał palce w obu zespołach naprawdę rozdawał wtedy karty. Teraz natomiast, mimo nostalgii, która przychodzi, kiedy słyszę stare numery i patrzę na śpiewającą Valerie, nie jestem w stanie zachwycić się Lali Puną i paść znów przed nią na kolana. Wyszedłem więc z koncertu lekko rozczarowany, zastanawiając się czy to był dobry wybór, czy znów wybranie faworytów sprzed lat zamiast nowych i mało znanych, natomiast chwalonych przez znawców nie było błędem. W końcu na eksperymentalnej scenie kończył właśnie swój koncert Zs z Brooklynu. I podobno to była ta magiczna chwila OFFa.

OFF Festival 2010: Dzień trzeci


Plan był taki, żeby zdążyć na 15:00 na Indigo Tree, bo nie widziałem ich jeszcze na żywo. Na śniadanio- obiad udaliśmy się, tak jak i poprzedniego dnia, do polecanego przez Maćka „Złotego Osła”. Dla znających katowickie klimaty to pewnie nic nowego, ale ja zakochałem się w tym wege miejscu od razu i serdecznie je wszystkim polecam. Polecałem je też poprzedniego dnia Vincentowi Moonowi, na którego natknąłem się po raz drugi w tym tygodniu, ale zbyt dobrze się bawił, żeby myśleć o takich sprawach. I niech żałuje – moim zdaniem zrobiłby tam świetną sesję w ramach swojej blogothequowej działalności. Miałem próbkę właśnie w niedziele, kiedy to bliżej nieznany mi zespół zaczął grać do kotleta mieszankę wszystkiego co podleci. Najprościej porównać ich do Man Man, zobaczcie jednak sami (to tak w ramach występu niby poza, ale dla mnie jak najbardziej festiwalowego).

Indigo Tree nie zawiedli, choć też specjalnie nie zaskoczyli. Na swoich koncertach oddają klimat płyty, robi się przez moment magicznie i nastrojowo, chętnych do posłuchania ich numerów jest całkiem sporo, a potem wszyscy się rozchodzą. Było fajnie, ale świat toczy się dalej. Filip i Peve muszą jeszcze trochę pokombinować, żeby kołysanki z ich płyty funkcjonowały w naszej świadomości trochę dłużej. Bo jest klimatycznie, ale ulotnie.


Nowe stare Happy Pills w namiocie zagrało przyjemny set ze wspomnianą wcześniej nie do końca scenicznie przyjemną Natalią F. Znów się pastwię i znów biję jej pokłony za wokalny talent i celność w rzucaniu tamburynem w basistę. Jeśli chodzi o całość, to nie sądzę, żeby reaktywowanie Happy Pills było komuś potrzebne. Los ich skrzywdził, ludzie nie docenili, rozpadli się przedwcześnie – to wszystko smutne, ale takie smęty-męty nikogo nie ruszą, nie mają aż tak dużego zaplecza starych fanów. Czy tego chcą czy nie, startują jako zupełnie nowy zespół. Muszą pokazać coś więcej.


Parę minut przed końcem Pigułek na ból istnienia pobiegliśmy na drugi koniec festiwalowego miasteczka (wbrew pozorom to nie tak daleko), do eksperymentalnego namiotu, żeby zająć dobre miejsca na koncercie The Tallest Man on Earth. Okazało się to całkiem niezłym pomysłem, bo wkrótce ta mikro scena koncertowa wypełniła się ludźmi i zrobiło się dość ciasno. Mój najbardziej chyba wyczekiwany gig tego festiwalu nie zawiódł. Kristian Matsson dał z siebie więcej niż wszystko, przy czym był zabawny, sympatyczny i po prostu uroczy. Zmieniał strunę, bo są piosenki, które możesz zagrać tylko na jednej konkretnej gitarze, mimo, że obok stoją trzy. Dokręcał werbel, bo tak jak nam coś mu brzęczało na scenie. Kręcił się, siadał, chodził i wzdychał nad popsutym sprzętem. A przede wszystkim grał, z właściwą sobie, trudną do uwierzenia perfekcją i tak samo śpiewał, a numery i z „Shallow Grave” i „Wild Hunt” waliły po uszach. Te wszystkie porównania do Dylana… Dopiero teraz, po koncercie na żywo, widzę jak zupełnie oddzielną jakość Matsson przedstawia. Wydawało mi się, że kumam wszystkie emocje zawarte w jego muzyce, ale to było jak lizanie cukierka przez papierek. Od niedzieli natomiast czuję potęgę smaku.

O.S.T.R.ego słucham z daleka, ale zupełnie niepotrzebnie dociera do mnie wszystko. Szacun dla niego, nie chcę go ot tak po prostu dissować, ale to co wyczynia między numerami, ta konferansjerka, którą raczy tłum… Żałość, żal, żenada. I to wszystko na serio?

Na leśnej scenie wesoły koncert Casiokids skutecznie ukrócił nasze pastwienie się nad wyżej wymienionym Łodzianinem. Bardzo rozrywkowi, elektro zabawowi, popowo, tanecznie i rozrywkowo. Nie sądzę, żebym wracał do nich i słuchał poza festiwalem, ale dzięki za nich, panie Rojek. Scena leśna, będąca pomiędzy gwiazdorską główną, a alternatywną trójkową, to miejsce, gdzie często działy się tego typu rzeczy podczas tych trzech dni, gdzie po prostu bywało optymistycznie i bardzo zabawnie.



Dum Dum Girls to jedna ze świeższych rzeczy w tegorocznym line-upie, znak, że szefostwo trzyma rękę na pulsie. Subpopowy girls band, o trochę gotyckiej stylówie, to cztery urocze długonogie dziewczęta, które zakładają kiry na wzmacniacze i udają, że są przynajmniej tak ostre, jak tarantinowski Pluton Śmiercionośnych Żmij. Bardzo lubię w zaciszu domowym podśpiewywać sobie słodkie refreny z ich debiutanckiej płyty „I Will Be” i cieszę się, że obejrzałem dziewczyny w Katowicach ( też sobie niby ponuciłem co trzeba). Problemem jest tylko to, że ich radykalny wizerunek przełożył się trochę na muzykę. Było ostro, zadziornie i dużo mniej melodyjnie, co w ich przypadku oznacza też niestety monotonnie. „Baby don’t go” – śpiewała Dee-Dee, a ja tak naprawdę nie miałem nic przeciwko.

Rozczarował mnie trochę leśny występ No Age i żałowałem przegapionego eksperymentalnego Damona i Naomi, do czasu, aż usłyszałem także na ich temat pomruki niezadowolenia. Już sam nie wiem komu wierzyć, sobie czy im. W ogóle obczajcie ile Sub Popu na tegorocznym feście – ten Poneman chyba nie był w zeszłym roku przypadkiem, pewnie są naciski, żeby wystąpił ten i tamten, a Artur się stresuje, czy Jonathan znowu nie zadzwoni „z prośbą”. Tak czy tak nie odczułem za bardzo klimatu „Nouns”, którym kiedyś tak się zachwycałem. Było grubo i szałowo, ale co z tego?


The Raveonettes na głównej scenie. Mam wrażenie, że głównie zaczarowali sceptyków i nie-fanów. Słyszałem np. zachwyty nad prostotą perkusji, co wydało mi się nad wyraz zabawne. Oczywiście, miło było popatrzeć na Sune’a, a przede wszystkim – nie oszukujmy się panowie dlaczego tak ich lubimy – na Sharin Foo. Dziękujemy i za duety i za solowe rywalizacje, za numery stareńkie i nowe przeboje. Tylko jakoś tak z tyłu głowy kołatało mi się wspomnienie rozpakowywania w liceum przesyłki z EPką „Whip it On”, podśpiewywania pod nosem i marzeniu, żeby zobaczyć ich na żywo. Kiedy to było? No właśnie. Trochę się już to wszystko zdezaktualizowało.

Kryzys na leśnej scenie, a my znów pijemy piwo! Spokojnie – tu wszystko słychać. Także to, że mimo kilku momentów, kiedy to usłyszeliśmy numery wielkie (Maćkowi po policzku spłynęła nostalgiczna punkowo-reggae’owa łza), koncert zaliczał się do tych bełkotliwych i mętnych. Za dużo wycieczek w strony trudnych do zidentyfikowania i zabawnych tylko na scenie absurdów, dygresji nie na temat i pijackich odniesień. Wielkie hasła rzucane na odwal, ideały, w które nikt już na pewno w zespole nie wierzy. Nie wiem kto to wszystko kupił. Ja nie. Sensowny był tylko apel jednej z młodych członkiń zespołu, która wyraźnie poirytowana błazenadą dzielących z nią scenę oldboy’ów (którzy zajęci byli właśnie odgrywaniem długaśnej wersji "Je t'aime, moi non plus"), krzyknęła: „Kurwa, zagrajmy wreszcie coś konstruktywnego!”. Nie została wysłuchana.

Czy to już? Czy to teraz? Czy ktoś poszedł na Kucza i Kulkę? Jeśli ktokolwiek miał jakieś wątpliwości co do tego, kto na tym festiwalu robi za główną gwiazdę, wyzbył się ich już w momencie oczekiwania na ten występ. Wiedziałem jak to ma wyglądać, znałem po kolei punkty programu, czekałem na balony, kulę, kolory i nagie kobiety. I co z tego, skoro i tak Wayne Cooney z zespołem zaskakiwali mnie na każdym kroku. The Flaming Lips, którzy nagrali ostatnio przeróbkę „The Dark Side of the Moon”, są dziś bliżej Pink Floydów niż żaden zespół kiedykolwiek był. Także jeśli chodzi o symbolikę i moc płynącą z live actów. „A potem, proszę ciebie, zespół kolejno wyszedł z wielkiej cipy” – już po występie Maciek śmiał się, że tak mogłaby brzmieć relacja, którą zda swojemu ojcu, kiedy spotka się z nim następnego dnia. I tak, i właśnie tak było! Do tego wspomniane już kule, balony, niedźwiedzie i alieny. Konfetti sypiące się na głowy, metry sześcienne dymu i laserowe ręce. Śpiewanie „Yoshimi Battles the Pink Robots” i agonia zmysłów przy finałowym „Do You Realize??”. Psotnik Wayne jest jak pastor kościoła optymistów. Po jego kazaniu wychodzisz szczęśliwszy, lepszy i bardziej spełniony. Tak, zdecydowanie, to powinna być religia, tak powinna wyglądać msza święta.

Z OFF Festivalem żegnamy się oglądając bardzo dobry występ Anti-Pop Consortium. Dwa dni temu w tym samym miejscu i tym samym czasie scenę okupował Raekwon i aż dziw bierze, kiedy uświadomisz sobie, że i były Wu-Tang i Consortium reprezentują ten sam gatunek. Nowojorscy poeci działają na nas jak leki na podtrzymanie (dobrego humoru po występie The Flaming Lips). Ale czas się zbierać. Ostatnie piwo, ostatni papieros, ostatni kawałek. Niektórzy nie mają już siły, inni mają pociąg do złapania. Za rok poproszę to samo.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

"Incepcja" czyli percepcja do wewnątrz? ;)


Mało jest reżyserów, na których premiery filmów czekam z zapartym tchem. Wszyscy wielcy tego świata już dawno się sprzedali. Nie mogę ogarnąć spadku formy Ridleya Scotta do poziomu mniej niż zero, Olivera Stone’a, który nakręcił sequel Wall Street, Allenowi nie da się już wybaczyć zjadania swojego czwartego ogona. Może dlatego z braku laku kibicuję Nolanowi. Mimo zachwytów nad jego twórczością krytyków i widzów, muszę stwierdzić, że jego filmy są tylko bardzo dobrze nakręconymi filmami rozrywkowymi, siląc się niestety z przesadą na kino intelektualne. A może to właśnie dzięki nasyceniu jego filmów dozą pseudo-metafizyki odróżniają się na tle dzisiejszych amerykańskich produkcji. Może dlatego na nowe filmy Nolana czekam z utęsknieniem, zadając sobie pytanie jakie wkręcające zakończenie przemyci tym razem. Każdy odliczał dni do premiery „Mrocznego Rycerza”. Każdy z nas napalił się tak, że nie dostrzegł błędów logicznych i przegadanych kwestii. Czy w przypadku „Incepcji” nie jest podobnie?

Na samym początku wyżalę się na dzisiejsze kino komercyjne. Po „Mrocznym Rycerzu” zastanawiałem się co Nolan sobie teraz będzie dłubał w przerwie do następnego Batmana. Może jakiś odpoczynek? Nic z tego, facet nie dość, że zabrał się za kolejny film z rozmachem, to jeszcze skrobnął scenariusz. Niewątpliwie ma talent. Jednak oglądając jego filmy wydaje mi się, że za bardzo sili się na zrobienie filmu kultowego. Co więcej dokładnie wie jaka jest recepta na takie kino. Czego tu nie mamy? „Matrix” – zawieszki w powietrzu, „Blade Runner” – świat tajemniczych korporacji oraz pytania pokroju „Kim jestem?”, „Gorączka” – „dobrze ubrane” kino akcji itd. Gdyby Nolan chociaż zmniejszył rozmiar o „jeden poziom” byłoby oki. Kiedy pojawia się rozkminka bohaterów o wskoki na następny level świadomości, film zakrawa na parodię „Incepcji”. Podobnie jest z poważnymi rozmowami bohaterów. W pewnym momencie miałem ochotę zaśmiać się i krzyknąć „skończcie ten bełkot”. Panie Nolan bardzo fajnie, ale po co tak zakręcać i przykrywać intelektualnym pierdzeniem błędy w scenariuszu (jakie? nie będę spoilerował).

Druga rzecz, która popełniana jest nagminnie w kinie amerykańskim, to „ukryty lektor” dla widza masowego. Jeden z bohaterów wprowadzany jest na siłę, aby tłumaczyć na bieżąco akcję filmu. W tym przypadku to Ariadne – Ellen Page. O zgrozo zobaczcie jak ona ma na imię. Ariadno, dziękujemy ci za nić bez niej nie wydostalibyśmy się z tak zagmatwanych sytuacji w scenariuszu. Bohaterka grana przez Page nie ma żadnej historii w filmie, nikt się z nią nie utożsamia, nie jest tez postacią, którą chce się oglądać, ale jest manekinem gdzie każdy tłumaczy jej jak dla pierwszaków o co kaman. Ariadne pyta” I co teraz będzie?” albo „a dlaczego tak?” a dlaczego nie tak” i zaraz otrzymuję odpowiedź. Proszę, dajcie trochę pomyśleć. Już nie raz pisałem na coldaimie, że kluczem do statusu filmu kultowego jest nieodkryta tajemnica. Ile razy widzieliśmy na ekranie postać Aliena z „Ósmego pasażera Nostromo”?

Nolan kręci postmodernistyczne kino akcji. Miszmasz gatunków połączony mimo wszystko z realizmem. Podobają mi się bohaterowie prowadzeni twardą ręką bez taryfy ulgowej. Gdzieś, przeczytałem, że „Incepcja” to kino szpanerskie. I tak dokładni jest. Mnie to jara. Panowie w dobrze skrojonych garniturach z poważnymi minami ładują karabin maszynowy w kadrach wyjętych z włoskiego Vogue. To jest cool. Świetnie dobrana obsada. Di Caprio musi być zmęczony odgrywaniem ostatnio tych samych ról agentów i policjantów z problemami („Krwawy Diament”, "W sieci kłamstw”, „ Wyspa Tajemnic”), ale i tak daję radę. Dobrze odświeżony Joseph Gordon-Levitt. Genialnie urzekający Tom Hardy. Nieśmiertelny Michael Caine (czy on jest przybranym ojcem Nolana, czy jak?). Czy totalnie odrealniony Cillian Murphy. Podoba mi się też pokazówka „lubię oldschoolowe kino akcji” w postaci obsadzenia Toma Berengera.

Przejdźmy do fabuły. Koncepcja wchodzenia w sny w snach do tej pory nie penetrowana, chociaż „Odmienne stany świadomości” było blisko, no i jeszcze Sknerus McKwacz. Za ten pomysł należą się uznania. Agenci i korporacje w stylu cyber-punk. I’m Lovin’ it. Czułem klimat od samego początku. Fani Sci-fi nie mogą być zawiedzeni. Mroczne zawieszenie akcji nie wiadomo na którym poziomie świadomości faktycznie zmusza do zagwostki a la ”Gdzie kończy się kosmos?”. W takim sosie przymykam oko, na śmieszne scenki typu związanie ekipy w sandwicha (McGrubber by tego nie wymyślił). Od samego początku film trzyma w napięciu, nie puszcza nawet do ostatniej sceny. Zapierdala aż miło. Muzyka buduje dynamiczny klimat i wkręca się w mózg jak w fazie REM. Ciekawostka dla fanów muzyki: Sprawdźcie sobie kto robił gitarę pod motyw prowadzący.

Christopher Nolan nie spoczął na laurach po „Mrocznym”, co więcej zrobił sobie bardzo udaną rozgrzewkę przed zamknięciem trylogii, a tam nie będzie już taryfy ulgowej. To jak w końcu Mr Freeze czy Aborygen? ;).

PS. Jeszcze odpowiedź dla czytelników. Młody kawaler Krysko, zgłaszał uwagi do filmu, że wszyscy strzelają z maszynówek do bohaterów i nikt nie dostaje. Redakcja śpieszy z odpowiedzią. Kiedy śpimy wielokrotnie mamy wrażenie nieustającej ucieczki, biegniemy, ale stoimy w miejscu, próbujemy coś ułożyć, ale zaraz się rozsypuje, ktoś do nas strzela, ale nie może trafić…