poniedziałek, 27 września 2010

Interpol "Interpol": Ukrzyżowani


POZIOMO:
2. Julian Plenti was ....
6. D., uciekł z tonącego okrętu.
7. Zerżnęli od nich okładkę.
9. Interpol.
11. Część trzecia tego utworu przydałaby się na tej płycie.
15. Paul, dziś imitator Berningera.
16. Jedyny sensowny numer na płycie.
17. Brak różnorodności, niezmienność, nuda.



PIONOWO:
1. Szybko spada przy słuchaniu.
3. Daniel, tu grając popada w skrajny patetyzm.
4. Interpolowi gratulujemy …..
5. Ten zespół nie miał problemów z czwartą płytą.
8. Polski festiwal, na którym w 2011 roku główną gwiazdą będzie Interpol.
10. Włączyli je na pierwszej płycie, ostatnio trochę przygasły.
12. Która płyta okazała się najtrudniejsza dla zespołu Interpol?
13. „Hyper, …..” - kawałek Scootera.
14. Z olejem.
15. Rozbolały go plecy, kiedy Interpol miał pojechać z jego zespołem w trasę.

środa, 22 września 2010

Indigo Tree "Blanik": Wyżej. Mocniej. Dalej.


Takie zespoły jak Indigo Tree uderzają niespodziewanie. Zaistnieli bez fajerwerków, wydali w zeszłym roku bardzo dobre „Lullabies of Love and Death”, wszyscy się pozachwycali potencjałem, obskoczyli po 2-3 koncerty i podlinkowali teledysk do „I Am The Car”. Szacun, ale taki bardzo branżowy, dla mocniej zainteresowanych. Bo też kołysanki były to dość trudne, pełne prób i szkiców, motywów wymagających wyciszenia i skupienia. Niełatwych do wytłumaczenia. Chłopaki też zresztą nie są za bardzo gadatliwi – Peve oficjalnie się do tego przyznaje, a Filip nie po to odłączył się od Pustek i zaszył na wsi, żeby teraz robić karierę w show biznesie. Zamiast więc analizować i roztrząsać wydali szybko płytę nr 2, którą zamykają chyba usta wszystkim sceptykom powątpiewającym w debiut i otwierają szerzej tym, którzy jeszcze się po nim nie otrząsnęli. Oto „Blanik”.

„Michał prosi o słuchanie Blanika super, super głosno!”, apelował ostatnio na facebookowym profilu grupy Filip Zawada. Michał (Kupicz, producent) ma rację. Ja bym jeszcze dodał, że absolutnie niewskazane jest podróżowanie z nią na uszach w słuchawkach innych niż te o konstrukcji zamkniętej. A najlepiej nie przemieszczać się w ogóle.

„NSWE” pełni rolę intra. Trochę inne niż reszta płyty, z narastającym napięciem kłócących się smyczków (pizzicato vs. tremolo), sprawia wrażenie rozgrzewki przed koncertem. Właściwa część zaczyna się bardzo szybko, „Drymonday” mimo tego, że prawie w całości oparte jest na ciężkiej gitarze zadziwia lekkością i piosenkową formą, singlowe „Leavingtimebehind” świetnymi wokalami i przestrzenią. Czuć, że „Blanik” to produkcja najwyższego lotu, że muzycy zrobili niesamowity krok naprzód. Gdyby się chwilę zastanowić, to można wyliczać podobieństwa do światowej sceny pogłosowego niepokojącego folku. Filip i Peve nie są przecież wcale tak daleko od misternych dzieł tkanych przez Bona Ivera, wchodzą bez problemu w subtelną elektronikę proponowaną przez Thoma Yorka („Lovegaps”), i wyhamowują po skandynawsku, zupełnie tak jak Jaga Jazzist („Blanik”). Posłuchajcie ich kilkuwarstwowego wielogłosu na modłę Fleet Foxes („Consolation street”), czy intymnego szeptu w stylu Conora Obersta („Iwishweturnedintotrees”). Włączcie „Lazy”. I nie myślcie sobie, że są wtórni czy idą na łatwiznę. To nie świadome inspiracje, ale raczej wysoka klasa, światowy poziom, do którego Indigo Tree mimochodem doszlusowało. Miejmy tylko nadzieję, że robienie muzyki im się nie znudzi i nie postanowią zająć się jakimiś ważniejszymi sprawami. Bo jeśli nie oni mają być kiedyś naszą wizytówką, to kto? Nie widzę na naszej scenie kandydatów podobnego kalibru. A już na pewno nie o takiej wrażliwości.

http://www.myspace.com/indigotree

poniedziałek, 20 września 2010

Monika Brodka "Granda": Curva Grande


Nie wierzyłem dotychczas specjalnie w Monikę Brodkę, nie kibicowałem jej w Idolu, nie pokładałem nadziei później. Istniała bo istniała, hasała sobie gdzieś w równoległej rzeczywistości. Raz po raz trafiałem na jakąś plotkę-brodkę na jej temat, kiedy na salonach robiła to i tamto ,i było mi jej trochę żal, bo potencjał traciła na zupełne głupoty. Wypłynęła tak jak wszystkie gwiazdki jednego sezonu i tak jak one powoli zaczynała tonąć. Panna Nikt z ciekawym głosem, lolitka z potencjałem. Jej druga płyta, „Moje Piosenki” (debiutu nie liczę, bo to były poidolowe popłuczyny) była istnym mydłem i powidłem. Nikt nie mógł się na nic zdecydować, były momenty, ale głównie bazowały one na wyświechtanej polskiej szkole. „Znam cię na pamięć”, to było praktycznie „Zamigotał świat”, a para-osiecki „Miał być ślub” absolutnie nie nadawał się na numer dla młodej, energicznej dziewczyny. Miałem wrażenie, że instrumentalny przepych był na płycie głównie po to, żeby muzycy sesyjni mogli się popisać. Kolejne młode istnienie zostało wyssane do cna. Macie swoich Idoli.

„Granda” to zdecydowanie nowy rozdział w karierze młodej góralki. Nie to, że nagle doznała i twórczy promień uderzył w jej twarz. Pomagała jej po prostu nowa, lepsza ekipa. Monika Brodka to teraz też w dużej mierze Bartosz Dziedzic, bo to głównie jego koncepcje i rozwiązania słyszymy na tej niezłej płycie o sympatycznej okładce. Ojciec artystki, folklorysta Jan też tam coś machnął, ale przy długości i powtarzalności motywu w jego skicie „Hejnał”, myślę, że lepiej pochwalić go po prostu za spłodzenie córki. Ale już taki Radek Łukasiewicz nie dość, że napisał lwią część tekstów na płytę (te najlepsze), to jeszcze w wielu numerach złapał za gitarę. Songwriterstwem popisał się też Budyń – jego „Sauté”, wypływające z ust Brodki jest wysokokaloryczne i bardzo zmysłowe.


Dużo zarzutów pada przy tej płycie pod kątem nosowszczyzny, którą operuje tu panna Monika. Czasami faktycznie jej wykonania opierają się o pastisz (przyjemnie múmowe „Bez tytułu”, czy heyowe „Kropki kreski”), ale co z tego, skoro dzięki temu po tysiąckroć lepiej śpiewa, nie jest banalna i nie zdarzają jej się nieprzemyślane interpretacje na bezdechu á la gówniara spod bloku, obecne co chwila na płycie poprzedniej. Zresztą „Granda” także muzycznie przypomina ostatnie dokonania Heya – sporo tu bardzo dobrych i nowocześnie zaaranżowanych momentów na granicy stylów, ocierających się o gitarową alternatywę („K.O.”), subtelny folk („Syberia”) i muzykę elektroniczną, także w jej tanecznej energetycznej postaci. To, co kompletnie nie udało się Chylińskiej przy ostatniej płycie, Brodka osiąga tu bez problemu. Bez żadnej przaśności bawi się parkietowym blichtrem w tytułowej „Grandzie” - jej um-cyk jest nowoczesny, światowy i wyprodukowany bez zarzutu. Słychać la rouxowe inspiracje w mocarnej „Krzyżówce dnia”, gdzie wokale wchodzą w naprawdę ciekawe rejestry, a raz po raz przez syntezatory przedziera się góralski motyw, tak jak w pełnych przestrzeni kulinarnych „W pięciu smakach”, w którego tekście Radek napomknął o moich ulubionych „rzędach skaryszewskich drzew” – przyznaję za ten wers dodatkowy punkt. Finał „Grandy”, „Excipit” to numer poniekąd niepasujący do zestawu, śpiewany w języku francuskim. Normalnie pewnie bym się czepiał, patrzył na wszystko konceptualnie albo narzekał na akcent. Ale tu mi jakoś ten pseudo french pop działa. Wszystko do siebie pasuje. I tak w zasadzie jest z całą „Grandą”. Nie ma może jakiegoś wielkiego szału, w polskiej muzyce takie numery to też nie nowość, kilka kapel przetarło już drogę, a takie bębny to Bors u siebie w studio montuje w 15 minut. Ale dobry inteligentny pop na naszej scenie to wciąż towar deficytowy. A tym wszystkim nowym twarzom jakoś dzisiejsza młodzież nie ufa, coś im nie gra, wolą to swoje RMF MAXXX. Dojrzała „Granda” „tej laski z Idola” może być dobrym krokiem ku porozumieniu.


http://www.myspace.com/monikabrodka

piątek, 17 września 2010

Bazyl. Francja - USA 3:0


W 1996 roku niezmiernie ucieszyła mnie wiadomość, że za kolejnego „Obcego” bierze się reżyser uprawiający autorskie kino. Od „Ósmego pasażera Nostromo” tradycją było dobieranie reżyserów z charakterem. Mieliśmy Scotta – protoplastę serii, Camerona – lubującego się w kinie akcji, Finchera – jeszcze wtedy niedoszłego twórcę filmów kultowych no i w końcu Jean-Pierre Jeunet’a – twórcę wysublimowanych „Dellicatessen” i mrocznego „Miasta zaginionych dzieci”. Każdy z nich wniósł do serii swój własny styl, co sprawiło, że każda z części o Obcym stała się osobnym wielkim dziełem. Dlatego właśnie w 1996 roku zupełnie nie byłem zdziwiony, że Hollywood postawiło na europejskiego reżysera.

Jeunet jest dla mnie francuskim odpowiednikiem Terrego Gilliama. Nie tylko poprzez wykorzystanie monty-pythonowskiej animacji w swoich filmach, ale także za tony kreatywnych pomysłów, które przetaczają się przez film niczym kolorowe szkiełka w kalejdoskopie. Podobnie jak Gilliam buduje mikroświaty pełne mikro-osobliwości. Wystarczy spojrzeć jak świetnie dopiera bardzo wyraźnych aktorów (Ron Perlman, Dominique Pinion, czy chociażby Audrey Tautou), z którymi rzadko się rozstaje. Z wielką nadzieją i podekscytowaniem wybrałem się na „Bazyla” i już od pierwszej sceny wiedziałem kto zrobił ten film i dla czego znalazłem się w tej sali kinowej, a nie innej.

Film porusza ulubiony nomen omen temat Gilliama – kloszardzi i ich życie. Główny bohater to Bazyl, człowiek, który w dzieciństwie stracił ojca po wybuchu miny przeciwpiechotnej i który oberwał kulką w głowę w przypadkowej strzelaninie. Po rekonwalescencji zostaje bez pracy i bez domu. Dołącza do grupy bezdomnych, którzy dobrze sobie radzą sami, przerabiając złom. Ekipa oryginalna, bo znajdują sie w niej między innymi takie freaki jak kobieta guma, dziewczynka która przelicza wszystkie miary w głowie, człowiek który pobił rekord Guinessa jako ludzki pocisk, ale nikt nie chce mu uwierzyć itd. Bazyl postanawia zemścić się na dwóch konkurencyjnych producentach broni, którzy winni są zarówno jego kuli w głowie jak i śmierci jego ojca. Integruje całą ekipę, aby zamieszać szyki grubym rybom, stojących na czele owych korporacji. Robią to w iście zabawny i kreatywny sposób, za sprawą indywidualnych umiejętności każdego z nich. Prosty schemat ‘budujemy ekipę z najlepszych i robimy skok’ przemielany nie raz chociażby w ostatnio recenzowanej „Incepcji”, ale wykonany przez śmiesznych kloszardów jara jeszcze raz.

W czasie seansu nie mogłem się nadziwić, skąd Jeunuet bierze tyle ciekawych pomysłów. Energia i witalność przedstawianych gagów kipi na każdym milimetrze kliszy filmowej, a aktorzy niczym z trupy cyrkowej dają czadu, depcząc po piętach dwóm prezesom spółek. Kolejne sceny mijają niczym obrazki z komiksu o Kaczorze Donaldzie. Dodatkowo charakterystyczne światło i scenografia w filmach Jeunueta nie pozwala oderwać wzroku od ekranu. Mimo komediowej konwencji film przemyca gdzieś poważne pacyfistyczne przesłanie. Fatcaty międzynarodowej korporacji, zajadając krewetki i popijając je drogim winem, podejmują decyzje poprzez naciśnięcie klawisza ENTER. Wpływają tym samym na losy maluczkich, gdzieś tam na dole. A jeżeli te międzynarodowe molochy to producenci broni ich decyzje zyskują pole rażenia zmiatające miliony z powierzchni ziemi.

Ten film udowadnia, że nie trzeba już męczyć się na amerykańskich komediach, gdzie śmieszne sceny opierają się na puszczaniu wiatrów lub eksponowaniu przerysowanego motywu gejowskiego. Nie wystarczy umieścić cameo z jakimś znanym celebrytą, aby ludożerka poszła do kina (patrz scena z Tysonem w „Kac Vegas”). Jeunet zbudował przyjemny film, bez silenia się na nowoczesne popcornowe podejście do widza. Znowu zebrał ekipę świetnych francuskich aktorów i pokazał, że można zrobić coś z jajem. Jeunet już dawno wszedł do Ligue 1 światowego kina, ale teraz jest już w Champions League.

wtorek, 14 września 2010

Arcade Fire "The Suburbs": Królowie przedmieścia


Przedmieścia to jeden z amerykańskich symboli, słowo klucz, wytrych do zrozumienia klasy średniej, wreszcie popkulturalna klisza, wykorzystywana bez wytchnienia od wczesnych lat 60tych. Ich absolutną unifikację wyśmiewała już 1962 roku Malvina Raynolds w piosence „Little Boxes” (patrz też „Weeds”). Ich podskórne kipienie podkreślali chociażby Lynch, Mendes, Linklater, Field i bracia Coen, a losy przedmiejskich bohaterów od początku telewizyjnego boomu obserwowaliśmy w tysiącach sezonów setek seriali. Je wymieńcie już sobie sami. Tak więc pewnie, życie w „małych pudełkach zrobionych z bele-czego, które wszystkie wyglądają tak samo” to mniej więcej to samo co egzystencja „w domach z betonu (w których) nie ma wolnej miłości”. Nuda, stagnacja, po prostu życie per se. Ale ten szorstki beton i chwiejny gips-karton bywają często czymś więcej. Pachną brudem, krwią i rzeczami pierwszymi. Miłością, rozczarowaniem i fascynacją. Na swojej nowej płycie Arcade Fire (zespół kanadyjski pełną gębą, ale bracia Butlerowie czerwony liść na sercu noszą od niedawna) przypomina całą gamę tych zapachów. Zapachów dzieciństwa.

Czy można zrobić ciekawy koncept album o dorastaniu w teksańskim Houston? Można. Zaproponować coś nowego, w pewnym sensie prostszego, nie tracąc przy tym wiarygodności? Jasne. Czy „The Suburbs” może mierzyć się z genialnym debiutem (po którym drżałem o dalsze losy zespołu) i mistyczną dwójką (po której drżałem jeszcze bardziej)? Dorównać im? Sprawić by lud doznał i oszalał na nowo?

Trzecia płyta Arcade Fire muzycznie nie jest już tak rozbuchana jest dwie poprzednie. Nikt nie pokusił się o wynajem kościoła, nie testował na siłę masy brzmień i nie wspinał się na wyżyny mistycyzmu. Jest sporo pianina, trochę mniej smyczków, ale to przede wszystkim płyta rockowa. Ściśle rockowa. Mocno rockowa. Zdecydowanie rockowa. Nikt się chyba nie spodobał takiego „prostego” podejścia do muzyki. Nikt nie myślał, że AF po prostu nagra piosenki. Większość osób od pierwszego odsłuchu wstała mocno rozczarowana. „Gdzie ta magia?” – myśleliśmy parząc czarną jak noc herbatę. „Co się stało z klimatem?” – kombinowaliśmy zapalając śmiercionośnego papierosa. Ale zaraz powrót, siad prosty, przycisk play. Bo to płyta wielu odsłuchów. Zaskakuje za drugim czy trzecim razem, ale ciągle i niezmiennie zyskuje w miarę słuchania po raz setny i dwusetny. Odnajdujemy w niej potem to wszystko, czego pozornie nie było. I wcale nie jest już tak prosto. Arcade Fire z wyżyn romantycznej abstrakcji zeskakuje na dramatyczny realizm, pełen metafor i odniesień, choć całkiem wprost rozliczający się i analizujący to, co dekadę czy dwie temu było kompletnie niezrozumiałe.

Wspaniałe tytułowe „The Suburbs”, pełne gotowych mott i cytatów, wystukanych rytmicznym pianinem. Energetyczne „Ready to Start”, „Modern Man” z tą połamaną gitarą i chyba najbardziej „widowiskowe” na płycie „Rococo”. A potem pędzące „Empty Room” z Régine, które bardzo bliskie jest temu, co działo się na „Funeral” i bardzo amerykańskie w brzmieniu, po trosze operowe „City with no children”. Wszędzie teraźniejszość miesza się z przeszłością, nostalgia z pragmatyzmem, a wszystko to dostajemy w jednej szklance w postaci gęstego snu. Wyraźnego w smaku, ale nieokreślenie mętnego, który uderza prosto do głowy.

Punkt kulminacyjny płyty to „Suburban War”: pełen zmian, gitarowych kod, dających po głowie perkusyjnych przejść, podniosłości i nostalgicznych czułości. Smutny, oczyszczający, chyba najlepszy w tym zestawie. Szybko zamazany wyścigowym „Month of May”, które utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że „The Suburbs”, nie tylko tekstowo, ale też klimatycznie, jest jedną z najbardziej samochodowych płyt, które ostatnio słyszałem. Echa kulminacji obecne są jeszcze w piosence o listach, czyli „We Used to Wait” – tak, to banalne zapętlone pianino robi tu całą robotę. Są na płycie dwa utwory dwuczęściowe i każda z drugich części jest syntezatorowym skokiem w bok. I jeśli „Half Light II” jest tylko podbudowane moogowym arpeggiem, to już „Sprawl II” ejtisowe jest bardzo mocno. Takie eksperymenty służą – to jeden z najlepszych utworów na płycie.

Arcade Fire szanują klasykę, celebrują retro i lubią powroty do przeszłości. Nie chodzi tu tylko o cytowanie mistrzów, dzięki któremu to płyta pełna amerykańskich motywów. To robili zawsze, takie przecież było „Neon Bible”. Żadna niespodzianka. Ale tu na swój niepowtarzalny kanadyjski sposób (podobnie od lat działa BSS) kontynuują ten wątek. Drążą. Zmieniają trochę podejście, są bardziej dur niż moll i nie komplikują już tak bardzo. Uderzają z siłą tysiąca odsłuchów, proponując uniwersalną wybiórczą wielowarstwowość. Chcesz prosto? A może jednak wolisz się pochylić i przeanalizować warstwa po warstwie? „Funeral” i „Neon Bible” były płytami magicznymi, aż dziw bierze, że coś takiego w ogóle powstało. Przy „The Suburbs” nie czuć tej boskiej ręki i kosmicznej iskry. Widać za to dużo ludzkiej pracy. Czas zejść więc na ziemię i docenić tę solidną i przemyślaną robotę. Nowy świadomy rozdział w historii zespołu. „Więc zejdź z gorącego chodnika/ I zanurz w trawie/ Bo tamto to już przeszłość/ tamto już minęło”.