czwartek, 20 maja 2010

Kim Nowak „Kim Nowak”: Supernova(k) Blues Explosion


„Fisz jak Black Keys!” – krzyknąłem do znajomych, walczących na podłodze o ostatni kawałek pizzy. I zaraz ugryzłem się w język – bez przesady – pomyślałem. Ale już tydzień czy dwa później Fisz, Emade (tu nazywajmy ich po prostu Waglewskimi) i ich kolega Michał Sobolewski (to on tu głównie miesza i montuje klimę) zaczęli w pojawiających się jak grzyby po deszczu wywiadach rzucać takimi nazwiskami jak Dan Auerbach czy Jack White. Mówili też o Hendrixie, Black Sabbath, a nawet o Fugazi, Beastie Boys i Sonic Youth. I co ciekawe wszystko to słychać, a bracia W., o których jeszcze rok temu mówiłem „przejedli mi się”, znów dostają ode mnie kredyt zaufania na kilka lat do przodu.

Tych, którzy liczą na to, że Bartek Waglewski kiedyś NAPRAWDĘ zaśpiewa muszę rozczarować i odesłać do tych, którzy takie same nadzieje pokładają w Krzyśku Ostrowskim z CKOD. Już na poprzedniej, rodzinnej „Męskiej Muzyce” coś tam (Waglewski) próbował, ale nie wykracza to poza niezdarne kombinacje i melodyjne recytacje. Czasem mi to nawet trochę przypomina Lecha Janerkę i myślę, że ucieszyłby się z takiego porównania. Bo na pewno gdyby mógł, to chciałby urzekać głosem jak wspomniany już lider Black Keys, ma na to nawet patent i wie za które sznurki pociągać, ale niestety, life is brutal. Kolejnych oktaw na Ebay’u nie kupisz. No dobra, trochę pro forma ponarzekałem, ale jak na, nie uwłaczając, ex-rapera brzmi naprawdę nieźle. I bardzo to w sumie zabawne, że w takim składzie, który jakby nie było rusza tej wiosny w jakiś sposób polską muzykę do przodu, 2/3 składu bawiło się kiedyś z całkiem niezłym wynikiem w hip-hop.

Kompozycje? Wtórne jak cholera, słychać tu konkretne odniesienia, riffy są oklepane, trochę nawet jakby zerżnięte, tu zaleci Iggy Popem, tam stoner rockiem, jeden numer przypomina nawet The Kills. I co? Nico. Fajnie się łoi taką muzykę, a nikt Waglewskich o brak nowatorstwa i niekroczenie naprzód oskarżał nie będzie. Zrobili już dość. Czas na relaks. Zresztą cała przyjemność po mojej stronie – świetna produkcja, materiał nagrany na setkę kipi energią, jest dziki i ostry, retro brzmienie to nie tylko przechwałki studyjne Emade. Zadziornie, punkowo, kiedy ostatnio słyszeliście taką gitarę u polskiego muzyka? Nawet Jan Bo tak nigdy nie grał;). Sobolewski bawi się instrumentem na zupełnym luzie i osiąga brzmienie potężne, trącące psychodelą, podczas gdy reszta rodzimej sceny swoją wirtuozerię objawia w, jak mawiają muzycy zespołu Pustki, lepieniu pierogów. Tyle. Brawo za dobry ruch. Choć nie ukrywam, że takie numery jak „Szczur”, „Sierpień” czy „Dres”, wolałbym usłyszeć od zespołu nowego, a nie od artystów, od których klepania po plecach po prostu boli już ręka.

http://www.myspace.com/kimnowak

środa, 19 maja 2010

The Black Keys „Brothers”: Dzieci wiedzą lepiej


Antoś: …i tak łubudu, łubudu, a gitara buczy, a pan robi: jeeeeee! I uuuuu!

Kasia: Braders to znaczy bracia, a oni są tylko kolegami!

Paweł: Mama kazała mi powiedzieć, że zespół powstał w Akron w 2001, ich pierwszą płytą było „The Big Come Up”, a „Brothers” jest ich szóstą płytą, a brzmienie zespołu to mieszanka…

Majkel: Mój brat mówi, że tu jest dobra kolejność piosenek. Mocno, ostro, a potem nastolagiczenie.

Andżelika: Dinozaur z teledysku jest śmieszny!

Franek: To Tyrannosaurus Rex, czytamy z tatą książkę o dinozaurach!

Brajan: Mi się podoba wszystko, ale najbardziej gitara, chcę na dzień dziecka taką jak ma ten pan co śpiewa. I tak grać. Tak palcami ruszać szybko. I będę miał brodę.

Nina: Ja jakbym była chłopakiem to też bym miała brodę!

Phil: Kolega mojej mamy, który odwiedza nas jak nie ma taty, wczoraj przed snem opowiadał mi o czym te piosenki są i wcale to nie jest wesołe. Ten pan jest smutny, mimo że o miłości dużo śpiewa. Nic nie rozumiałem, ale wujek się śmiał i mówił, że to życie i że jeszcze zobaczę. I teraz nie mogę się doczekać!

Dominik: Ta piosenka „Tighten Up” brzmi trochę jak taka polska inna, ale nie pamiętam jaka. Rano to sobie gwizdałem jak jadłem mleko z cheeriosami.

Madzia: Moja siostra mi wczoraj puszczała płytę Blakroc, to z tymi Murzynami, co panowie nagrali. Ale to nie było takie faaaajne, tu są fajniejsze melodie. Lalalalalala pan śpiewa.

Cyprian: Dziadek mówi, że to prawdziwy blusz. Ściągnął sobie nawet i słucha na działce, a babcia słucha radia i mówi „przycisz to cholerstwo!”

Zuza: Za głooooośne, muszę zatykać uszy.

Weronika: A mie się nie podoba, że ten głos pana tak strasznie trzeszczy!

Almahdi: Jak dostanę niedługo empetrójkę, to będę tego słuchał dużo jak rodzice będą się znowu kłócić. I głośno śpiewać. Tak po angielsku. Mama bardzo głośno płacze.

Pan Zdzisio (47 lat, uczy dzieci muzyki): Pan sobie da spokój, języka nie strzępi. Uczę (tu pan Zdzisio wykonuje „umowny” gest) w tym przedszkolu już 10 lat. Jeden dzieciak na sto może się pogiba do rytmu, o śpiewie można zapomnieć. Jak nawet postuka które kijkami o coś, to nawet nie dla odgłosu, ale żeby dziurę zrobić. Co one mogą wiedzieć o rockowym retro brzmieniu The Black Keys, bluesowych riffach, czy przepięknym nostalgicznym ciągnącym się jak melasa barytonie Dana Auerbacha? Trochę tam kiedyś narzekałem, że poprzednia płyta wygładzona przez Danger Mouse’a i mało surowa, a ta niby jeszcze bardziej, ale co tam – idzie się przyzwyczaić, to dobra droga, a produkcja przecież fest. Black Keys idą jak huragan – i dobrze, trzeba nam teraz takich zespołów na takie czasy. Ja to już spisałem wszystko, co myślę, dam panu adres, mam takiego bloga…

Karolinka: A mi się to nie podoba, to smutna muzyka, mimo że można tańczyć. Pokażę panu jak kołyszę bioderkami do „Never Give You Up”!

Radzio: A będzie koncert? Pojedziemy z naszą panią? Pojedziemy?

***

(O nowej płycie Black Keys opowiadały przedszkolaki ze Społecznego Przedszkola Integracyjnego nr 211 w Warszawie)


http://www.myspace.com/theblackkeys

sobota, 8 maja 2010

Dojrzały Kele Okereke "Tenderoni". Ale osiemnastka jest!


Ile jeszcze electro w electro na parkietach światowego popu? Zaraz zaraz, Almonda to jeszcze nikt nie penetrował – zdaje się mówić Kele. Mimo wszystko Panie Okereke, takim bitem z początku to się zaczynają wszystkie manieczki od Tarnobrzegu po Bangladesz. I że przykrywasz się SNAP'em? Lol. No i wyjście bitu z cienia jak u Stachurskigo też nie na miejscu .


Ale od początku. Kto płakał przy „Like Eating Glass” to wie, że Bloc Party przy debiucie byli czymś dużym w ramach zjawiska. I nawet nie bolało przy "Weekend In the City”. Potem mostek w postaci „Flux” i buchta wiary nabiera nadziei. Dzień w którym świat usłyszał „Intimicy” już dawno pożółkł w kalendarzu, a i polska indie (heh) młodzież nie poczuła rui przy omawianym potworku. No i Kele popierdolił kolegów, chociaż wykluli zgrabne „One More Chance”.

Samotny czarny jeździec porzucił gitarę i poszukuje elektro pierdolnięcia. Zmienił wokalizę na Marca Sex Dwarfa , ale czy to wystarczy? I ten wtórny podkładzik. Jakieś bębenki pod spodem. Yeaseayer wyznaczył ścieżki i będą wszyscy w tym kierunku dążyć, bo to znacząca płyta w tym roku. Tak więc: „Kele ja Cię lubie…., ale co to kurwa jest? Nie ma takiego bita. Dziękuję, dobranoc”.

A tak w ogóle my znowu o tym brytyjskim New Revivalu :P


wtorek, 4 maja 2010

Caribou „Swim”: Dan the Automator


W życiu Daniela Snaitha zawsze najważniejsza była matematyka. Matka wykładowca akademicki, ojciec profesor, siostra podobnie. On sam machnął gdzieś tam na boku doktorat. Teoria pierścieni, liczb, zaawansowana algebra, matrix i chaos. Ciekawe o czym rozmawiali przy niedzielnym obiedzie. I nawet kiedy 10 lat temu Dan wziął się na poważnie za muzykę, stworzył Manitobę itd., matematyka w jego twórczości była obecna. No bo co łączy się z nią bardziej niż rytm.

Na płycie „Up In Flames” z 2003 roku jest taki numer, „Twins”. Nie trwa on nawet dwóch minut i brzmi trochę jak wprawka, ale świetnie pokazuje, o co mi z tym rytmem chodzi. Perkusja była zawsze instrumentem nr 1 na płytach Dana. W trasy zabierał dwa zestawy i na jednym sam wyżywał się jak mógł. I mimo że jego muzyka była mocno uporządkowana, to zawsze kompozycyjnie bliska piosence. Niby elektroniczna, ale z żywymi instrumentami, niby progresywna, ale jakże retro, niby match rockowa, ale mocno psychodeliczna. Tak właśnie brzmiała genialna, nagrodzona Polarisem, „Andorra”. „Swim” choć stoi na tym samym wysokim poziomie i spełnia prawie wszystkie powyższe kryteria, trochę się jednak od poprzedniczki różni. Krótko: żywej perkusji za dużo tu nie ma. Nie lękajcie się jednak – choć to trochę skok w bok, to jednak i duży krok naprzód.


Odessa”, która promuje i rozpoczyna płytę powinna załatwić sprawę. Kiedy Hot Chip traci fanów po koszmarnej ostatniej płycie, Dan pokazuje, że umie robić taką muzykę lepiej, dodając szczyptę Junior Boysów, LCD Soundsystem i Thievery Corporation, a przy okazji zachowując swój niepodrabialny styl. Zabawa elektroniką wydaje się być dla niego łatwizną, bez żadnego wysiłku tworzy świeże podkłady. Gość chyba nie tylko urodził się recytując ciąg liczby pi, ale także z samplerem w jednej i automatem perkusyjnym w drugiej dłoni. Przeplata brzmienia klawiszy z gitarą, zostawiając zawsze miejsce na swój znak rozpoznawczy, czyli dęciaki. A potem namaszcza tłustym jak smoła bitem.


I dalej: „Found out” – to jest to. Czuć, że te utwory nie są po prostu napisane, ale skonstruowane i dokładnie przemyślane. „Bowls” – puśćcie to sobie w pociągu. Co za niepokój, co za mrok! Momenty jak z Amona Tobina, pętle jak z solowego Thoma Yorka, cięcia w stylu DJ’a Shadowa. A taki „Hannibal”? Minimalistyczne cudeńko. Albo „Lalibela” – gdyby Moby nagrał coś w takim stylu, to chyba wybaczyłbym mu wszystkie te płyty, brzmiące jak składanki dla Starbucksa, które klepał przez ostatnią dekadę: zacofane, pełne bezguścia i niestrawnych fascynacji euro disco.


Tak to sobie leci przez 40 minut. Kiedy ostatnia „Jamelia” nie dolatuje jeszcze do połowy, to nie tylko ma się ochotę włączyć wszystko od początku, ale człowiek zdaje sobie sprawę, że przez 2 minuty usłyszał więcej ciekawych motywów, niż przez niejeden cały album, który ukazał się w tym roku. „Swim” pójdzie na warsztat, to na pewno – już zaczęły się remiksy i samplowanie. Każdy się przy Danielu Snaithcie ogrzeje. Każdy coś „pożyczy”. Tak chyba w dzisiejszych czasach wygląda sukces.


http://www.myspace.com/cariboumanitoba