sobota, 30 maja 2009

"Antychrist". Chodzi lisek koło drogi...


W 1973 roku podczas premiery filmu „Egzorcysta” w niektórych salach kinowych zanotowano omdlenia oraz krzyki co bardziej wrażliwych widzów. Najbardziej wstrząsającą rzeczą w tym klasyku horroru był realizm opowieści. Dziewczynka lewitująca nad łóżkiem mogła to robić za ścianą twojego pokoju. Motyw masowych wyjść w trakcie seansu zawsze uważałem za urban legend, chociaż zakładając, iż ówczesny światopogląd nie był przygotowany na dawkę tak kontrowersyjnych i brutalnych scen, tak też mogło być. Lata mijały, a ja wiedziałem, że pewnie nigdy nie będę już w sytuacji, gdzie znalazłbym dowód wspomnianej legendy. Kino staję się coraz bardziej brutalne, kolejne stosy mięsa i kończyn lądują na ekranie, nawet dzieci czekają na „Piłę VII”. Nie oszukujmy się, slasher horrory skończyły się wraz z „Martwicą mózgu”. Ta materia jest tak wyeksploatowana, że kolejna odcięta noga nic tu nie zmieni.

Jednak przedwczoraj na seansie „Antychrysta” jedna z osób zemdlała, a kilka wyszło. Tylko Lars von Trier potrafi wzbudzić takie emocje. Oddziałując na wszystkie zmysły, nie pozwala widzowi przejść obojętnie. Po genialnym „Królestwie” von Trier stwierdził, że już nigdy nie nakręci horroru. Jednak się mylił. Zobaczmy co z tego wyszło.

Na ekranie para najbardziej demonicznych aktorów jakich znam, Willem Defoe i Charlotte Gainsburg, traci dziecko w tragicznych okolicznościach: wypada z otwartego okna, przez nieuwagę rodziców, która jest zajęta procesem spółkowania. Scenę tą dosłownie „penetrujemy”. Już na początku mini arcydzieło. Co będzie dalej? Ona po śmierci syna nie może dojść do siebie wpadając w depresję. On, z zawodu psycholog próbuję jej pomóc, ale prowadząc terapię, jako życiowy racjonalista, jest zdystansowany i zimny w stosunku do swojej pacjentki. Ona jest przerażona, pojawiają się objawy somatyczne, z którymi nie może sobie poradzić. Jako największy lęk wskazuje na las. Oby pokonać lęk, należy się z nim zmierzyć.

Totalnie przerażające ujęcia lasu, mogą się równać tylko z „Twin Peaks”. W chatce gdzie mieszkają, dzieją się naprawdę dziwne rzeczy, a sowy nie są tym, czym się wydają. Wszystko straszne i przerażające do momentu pojawienia się…LDZ, czyli Liska Demona Zła, i wtedy cała sala wybucha śmiechem. Cały potencjał budowany skrupulatnie przez genialnie prowadzoną fabuła, chowa się do nory Liska Demona Zła wraz z Willemem Defoe, który ukrywa się tam z wkręconym w nogę 10 kilogramowym obciążnikiem (sic!). Ona próbując wyjść z depresji zamieniła się w monstrous famale, a film, który mógł stać się dziełem na miarę „Egzorcysty” zamienił się w Hostel. Tak więc ludzie mdleli i wychodzili, ale nie z powodu świetnie skrojonych scen grozy, ale z powodu widoku łechtaczki odcinanej nożyczkami.

Lars von Trier naprawdę umie zbudować mroczną atmosferę. Pierwszą połowę filmu ogląda się z zapartym tchem, ZŁO jest wręcz namacalne. Wszystko jednak pryska, za sprawą demonicznego jelonka z płodem w dupie oraz KSZ (Kos Samo Zło). Lol. Końcowy epilog to już po prostu pastisz.

PS. Panie z Radia Maryja, po co tyle hype’u?

poniedziałek, 25 maja 2009

"Frost/Nixon" czyli Rocky VII


Przypomnijcie sobie z jaką pasją i zaangażowaniem oglądaliście serie o Rocky’m. Przez całą fabułę Sly przygotowywał swój organizm i skrawki umysłu, aby spuścić manto finałowemu bolkowi. Kiedy już dochodziło do starcia, każdy dzieciak był z nim całym sercem. Przyjmując wszystko na klatę, wierzyliśmy, że dobro zwycięży, a obrzydliwy cyborg-rusek czy Clubber Lang padnie na deski. Oczywiście oprócz pierwszej części i przełomowego w jakimś sensie ostatniego come back’u, filmy o amerykańskim bokserze były liche pod względem dialogów i scenariusza. Jednak montaż i dynamika końcowej walki potrafiła zahipnotyzować nasze umysły.

„Frost/Nixon” ma coś wspólnego ze wspomnianą serią i nie myślę o słabym scenariuszu, bo ten oparty na sztuce teatralnej to majstersztyk. Mianowicie „walka”, jaką Frost prowadzi z Nixonem to po prostu krwawa jatka. To niedozwolone chwyty, kopnięcia poniżej pasa i wybijane zęby. Wywiad przeprowadzany przez Frosta ciągnie się niemal przez pół filmu, a ze względu na swoją spektakularność płynie jakby trwał 10 sekund, aż do nokautu.

Nixon grany przez Franka Langella’e jest przerażający. Wielki buldożer, który niszczy wszytko co stanie na jego drodze. Wampir, który ze swoich przeciwników wysysa ich życiową energię do ostatniej kropli wydaje się nie do pokonania. Jest silny i nieugięty. Pomimo afery Watergate nie traci swojej charyzmy wyjadacza. Nadal dewastuje, nawet swoich współpracowników (tu niezły fanatyczny Kavin Bacon w roli Jacka Brennona). Nixon nie boi się nikogo, tym bardziej Krzysztofa Ibisza londyńskiej telewizji – Davida Frosta.

Michael Sheen w roli Frosta prezentuje się niczym młody Jack Nicholson. Gdzieś zagubiony, posiadający zdolności przywódcze tak jak jego przeciwnik, ale widocznie słabszy „wagowo”. Otoczony błyskotliwymi mentorami jest archetypem zawodnika, któremu trzeba kibicować. Niczym Dawid, będzie rzucał kamieniami w wielkiego Goliata, który symbolizuję wszystko co złe. Pomimo zapowiadającej się klęski to on zatriumfuje i stanie się legendą.

Nie oszukujmy się, Ron Howard nigdy nie był wielkim reżyserem. Obracając się między pseudo-intelektualnymi filmami jak „Piękny umysł” potrafi zanurzyć się w gównie jak „Kod da Vinci” czy „Anioły i demony”. „Frost/Nixon” operuje skromnymi środkami, ale dzięki dwóm głównym rolom, z ekranu aż kipi energią. Tak więc, jeżeli ktoś lubi filmy o boksie musi zobaczyć tę walkę.

czwartek, 21 maja 2009

The Horrors "Primary Colours" - Akt II


Debiut wytapirowanych dzieciaków, niósł ze sobą sentymentalny potencjał dla fanów krzyczącego psychobilly. Jednak przy wsłuchaniu się w zgrabnie wyprodukowane piosenki na modłę Birthday Party czy The Stooges, nasuwało się pytanie: Jak do kurwy nędzy wyobrażają sobie drugą płytę? Odbierałem The Horrors jako wyselekcjonowany goth-boysband, chcący postraszyć troszeczkę koleżanki z gimnazjum.

Dead end debiutu nie okazał się dla chłopców z Londynu uliczką jednokierunkową. The Horrors swoim followerem udowadniają, że idą podobnym torem jak The Cure po wydaniu płyty z urządzeniami AGD na okładce. Świadczy o tym także zamazany cover. Po swym debiucie kapela Smitha nagrała przełomowy w swoim gatunku „17 Seconds”, które nie tylko odcinał się od młodzieńczego i naiwnego wigoru, ale stanowił początek mrocznej trylogii, która ugruntowała pozycję zespołu.

Na „Primary Colours” zamiast garage-punkowych miniatur, otrzymujemy album spójny, oscylujący między najlepszymi dokonaniami The Chameleons i Jesus And the Mary Chain. To już inny zespół, chciałoby się powiedzieć: bardziej dojrzały. Najbardziej rzucająca się w uszy zmiana to wokaliza Farisa Badwana. Już nie fascynat Tima Burtona, ale raczej mitologicznych dokonań Joy Division. Kiedy pierwszy raz słuchałem „Mirror’s Image”, z hipnotycznie zapętlonym podkładem, nie mogłem uwierzyć, że to The Horrors. Gee, jednak ulubieńcy takich szmat jak NME, mogę iść w dobrym kierunku. W „Three Decades” już nie ma żartów – pozytywna zrzynka z The Chameleons.

W „Who Can Say” mamy Joy Division, z genialnymi klawiszami zawieszonymi gdzieś sześć stóp pod ziemią. Przesterowany Curtis (akcent w 3:15 na „get away”), z przesterowanym Hookiem …i te klawisze. Koneksje nie kończą się jedynie na warstwie tekstowej, mianowicie jeden z tytułów brzmi „New Ice Age”!

Motywy klawiszowe, zapożyczone z debiutu to dziecinne pętle, wprowadzające paranoiczne uczucie zabawy w psychiatrycznej piaskownicy – „Scarlet Fields”, „I Can’t Control Myself”. Klimat płyty obrazuje tytułowy singiel „Primary Colours”. Chłodny wokal na motywach pianina z instrumentalnych kawałków „17 seconds”.

Zamykający „Sea Within Sea” próbuje zbudować most pomiędzy wspominanymi w tej recenzji kapelami, a nowoczesnymi aranżacjami. Troszeczkę muse’owy motyw electro doskonale wieńczy tą depresyjną płytkę.

Trudno mi powiedzieć, czy The Horrors, chcąc uwolnić się od zaszufladkowania jako młodzi i nic nie znaczący, zaczęli słuchać kapel z 4.A.D, czy to tylko kolejna sprawka selekcjonerów boysbandów. Analizując jednak warsztat techniczny oraz patenty użyte na tej świetnej płycie, coraz bliżej jestem stwierdzenia, że The Horrors stali się zespołem, który z wdziękiem szanuje dziedzictwo zimnofalowe.


http://www.myspace.com/thehorrors

wtorek, 19 maja 2009

Crystal Antlers "Tentacles" - w mackach szaleństwa.


Zeszłoroczna EP-ka Crystal Antlers mile mną potrząsnęła. Nie chciałbym rzucać takimi hasłami jak „prawie 25 minut solidnego łojenia”, więc wyobraźcie sobie, że Mars Volta spotyka Benjamina Buttona i wszystko dzieje się od końca. Najpierw mocno progresywni i psychodeliczni hardcorowcy dużo eksperymentują, a potem stwierdzają, że trochę przegięli i ludzie nie są w stanie wystać na tych czterogodzinnych koncertach. Dochodzi do delikatnego rozłamu, małego przegrupowania, do zespołu dołącza kilku członków zespołu Sparta i tworzy się At The Drive-In, które gra trochę post-, trochę pro-, eksperymentuje i wydziera się w niebogłosy. Niby prosto, ale pod wpływem doświadczenia i nie porzucając znaków rozpoznawczych. Ostre, mniejsze formy, ale z psychodelą w tle. Takie właśnie miałem skojarzenia, kiedy słuchałem Crystal Antlers, np. numeru "A Thousand Eyes" na permanentnym repeacie. Przyjemne i orzeźwiające niczym zimne piwo na kaca.

Porównywałem sobie i gdybałem, ale jak wiadomo, nic nie dzieje się bez przyczyny. Rok temu o CA było w necie tyle co kot napłakał, na wiki nie istnieli w ogóle i dopiero niedawno, przy okazji premiery Tentacles odkryłem, że zarówno EP-kę jak i album produkował klawiszowiec Mars Volty Isaiah "Ikey" Owens. Trochę zawód, bo miałem nadzieję na nieświadomą inspirację, choć z drugiej strony – ile z tych nieświadomych naprawdę jest nieświadomych?


Co ciekawe, "Tentacles" przynosi już trochę inne brzmienie niż zeszłoroczna mała płyta. Chropowate i niedopieszczone lo-fi, które dawało wrażenie, że całość została nagrana w małym dusznym garażu, zastąpiła bardziej wyszlifowana produkcja. To niby naturalna kolej rzeczy i wcale nie jest tak źle, tylko jak to zawsze bywa wychodzi na jaw kilka mankamentów, a i pierwiastek boskości gdzieś zniknął. Naprawdę wybija ą się tylko 3 czy 4 kawałki, przede wszystkim "Andrew", choć instrumentalnie napchany, to jednak bardzo melodyjny i spójny, krótkie punkowe "Tentacles" zbudowane na basowym pochodzie z psychodeliczną gitarą w tle czy "Your Spears" z wpadającym w ucho refrenem. To cały czas bardzo ciekawy i obiecujący zespół, ale wracający trochę do punktu wyjścia. "Tentacles" miało zmienić świat, a nie zmienia nic. Znów jest obawa czy podołają, czy udźwigną, czy będą pomysły, czy zwyczajnie tego nie spierdolą. Poza gadaniem o mesjanizmie całkiem po ludzku trzeba przyznać, że dobrze się tego słucha i choć może dobrych pomysłów na cały album nie starczyło, to panowie wiedzą jak zrobić kawał dobrego hałasu. Chociażby wykorzystanie oprócz zwykłych bębnów dodatkowych perkusjonaliów, na których szaleje Damian „Sexual Chocolate” Edwards. Ktoś może spytać: po co? Przecież wygląda to na całkowicie zbędne. Co on tam robi? Wygląda na to, że tak jak koledzy niemiłosiernie piłujący na różnych fuzzach, pitch shifterach i flangerach Damian próbuje robić dobry klimat. I choć chłopaki muszą jeszcze sporo nad nim popracować, na pewno idzie im o niebo lepiej niż większości nowych modnych amerykańskich zespołów, które są podobno –core do szpiku. To Crystal Antlers są dziś hardkorem.


http://www.myspace.com/crystalantlers


czwartek, 14 maja 2009

Trailer "Whatever Works" - Powrót na stare śmieci.


Nie ma filmu Allena bez Allena. Od lat to samo, od lat tak samo – Woody Allen nie ukrywa się z tym, że kręci sam o sobie z samym sobą, że praktycznie mówi do kamery, że całe tło jest tak naprawdę nieistotne. I obojętnie czy jest sobą w skali 1:1 – neurotycznym intelektualistą z celnymi (ostatnio coraz mniej) bon motami, czy jego rolę gra ktoś inny. Robili to Cusack, Norton, Branagh, Biggs, Ferrell… Można się spierać, czy występująca w „Vicky Cristina Barcelona” Rebecca Hall też była właśnie tym Allenem w przebraniu. Trochę tam intelektualizowała, miała w scenariuszu allenizmy, ale myślę, że podczas wywiadów raczej podchwyciła łakomy kąsek rzucony przez dziennikarzy, a zasłyszany od rozbierających na części pierwsze filmy krytyków, którzy potem nie potrafią ich złożyć z powrotem. Ale jeśli ona to sprawa dyskusyjna, to już grający główną rolę w nowym filmie Allena „Whatever Works” Larry David jest Allenem z krwi i kości.

Czy to się sprawdza? Nie mam pojęcia, jak każdy obejrzałem tylko dwuminutowy trailer, ale coś czuję, że to bardzo dobre rozwiązanie. Allen grający u samego siebie samego siebie się zużył. Irytuje i przeszkadza. Nie mogłem na niego patrzeć w „Scoop”, a z tych ostatnich filmów, w których po prostu go nie było wyróżniał się tylko „Match Point”. Poza dobrze obsadzonym Allenem „Whatever Works” wydaje się też mieć inne atuty: Nowy Jork, jazz w ścieżce dźwiękowej, aktorów (trochę przejadła mi się ostatnio Evan Rachel Wood, ale Patricia Clarkson obleci dla mnie nawet w kiepskiej produkcji gore) i klimat. Umówmy się, że to ostatnie to nic naturalnego. Taki Nowy Jork nie istnieje i nigdy nie istniał. Ale właśnie do takiego miasta, wymyślonego przez neurotyka przywykliśmy. Takim chcemy je oglądać.



http://www.whateverworksfilm.com/

środa, 13 maja 2009

Mos Def "Casa Bey" i funkujący Brazylijczycy


Kto chciałby jechać do Brazylii? Pan by chciał, Pani by chciała – no kto by nie chciał? Fajnie byłoby produkować ogromne ilości serotoniny na Copacabanie, zobaczyć Jezusa niekoniecznie wiszącego na krzyżu, podziwiać na każdym kroku sztuczki techniczne, o których nie śniło się nawet Pięknej Krystynie, znaleźć muzykę na nową płytę a wieczorem pić cachaçcę … zaraz zaraz, wrrrrróć! Znaleźć muzykę? Znaczy się, pracować zamiast grać w piłkę na plaży?!?


No cóż, okazuje się, że są i tacy, którzy jeżdżą do Brazylii harować. Mos Def musi być niezłym twardzielem, bo nawet jeśli buja się po brazylijskich favelach kręcąc dokument, to zamiast obsrywać się po kolana wsłuchuje się w muzykę tworzącą to miejsce. Boogie Man pokazuje, że dobry sampel można wykrzesać nie tylko z jazzowych lub soulowych klasyków, ale i stara funkowa banda canarinhos też może się jeszcze do czegoś przydać.

W ten właśnie sposób powstał podkład do kawałka „Casa Bey”, który sprawi, że niezależnie od tego co robisz poczujesz się jak na wakacjach. Strasznie pozytywny vibe, mega-bujający, old-schoolowy bit, który przenosi na wielkomiejskie plaże z początku lat 90-tych, no i sam luzacko podśpiewujący Mighty Mos czujący się w tej optymistycznej produkcji jak Kanye „Gay-fish” West w wodzie. Sam klip jest niestety strasznie ascetyczny i nudny, ale może Dante uznał, że tak dobry kawałek obroni się sam.

„Casa Bey” jest singlem zapowiadającym anonsowane na 9 czerwca najnowsze dzieło „The Ecstatic” i trzeba przyznać, że rozgrzewa atmosferę jak podlaska herbata malinowo – lipowa. Wydaje się, że nowojorczyk zaaplikuje nam nieco więcej rapu w rapie niż to miało miejsce na ostatniej płycie „True Magic”. Mimo to bynajmniej nie ma zamiaru rezygnować z magii i niepowtarzalnego stylu którymi wypełnia nasze głowy od pojawienia się na niebie "czarnej gwiazdy". Miejmy nadzieję, że tym razem Allah zlituje się nad swym dzieckiem i nowa płyta lirycznego fundamentalisty po 3 latach oczekiwań wreszcie się ukaże.

poniedziałek, 11 maja 2009

Röyksopp "Junior". Skandynawski Dzień Kobiet.


Bez wątpienia to najlepszy album norweskiego duetu. Jednak Torbjørn Brundtland i Svein Berge nie zawdzięczają tego tylko sobie. Na płycie znalazło się kilka zaproszonych kobiet. Dzięki ich zdolnościom wokalnym, dostajemy składankę świetnych bangerów z miodnymi podkładami. Jak widać Skandynawowie znają swoich ziomków i do współpracy zaprosili trzy najlepsze szwedzkie wokalistki: Robyn, Lykke Li, Karin Drejier oraz norweską śpiewaczkę Anneli Drecker.

Wspomniana święta trójca nie mogła spieprzyć swojego zadania. Już w drugim kawałku przedstawia się nam królowa Robyn (koronacja nieprzypadkowa, gdyż w światku alternatywnym już dawno zastąpiła nam Madonnę). Robyn w „The Girl And Robot” pod oldschoolowym bitem żali się, że jej chłop jest robotem i nie chcę już jej całować. Chyba jedynym wyjściem byłby złom.

„Vision One” to rzecz bardzo świeża, ze względu na popularny ostatnimi czasy „duszony bit” (patrz Justice). Nadchodzi już w 44 sekundzie i nie daje spokoju. W 3:12 zaczyna się szarpać i wyrywać, co daję niesamowicie przyjemny dla ucha efekt dźwiękowy.

Czas na Karin. Jeżeli Fever Ray nie eksploatował rejonów jakie oczekuję od tej wspaniałej pieśniarki, to „This Must Be It” stanowi esencję jej możliwości. Pomimo tego, że kawałek zrobiony jest trochę na modłę singla, dzięki któremu Röyksopp jest znany powszechnej gawiedzi (bo nawet Pani z warzywniaka z radyjka puszczała), to nie można go posądzać o wtórność. Rozlewający się, zawsze ostry jak nóż śpiew, przywołuje obrazy wędrówki przez bezludne plaże, gdzie zachód słońca nigdy się nie kończy.

Mając asa w rękawie, chłopaki „zmusili” Karin do wyśpiewania kolejnego mini-dziełka. Cwaniacko, cwaniacko bo „Tricky, tricky” jest niemal wyciągnięty z perfekcyjnego „Deep Cuts”. Brat bliźniak „Handy Man”, singla macierzystej formacji Karin.

Trzecia szwedzka królewna Lykki Li, swym aksamitnym głosem, rozładowuje napięcie twardych bitów. Li tęskni do czegoś, czego już nie może nawet poczuć. W tle bardzo słodkie i mdlące klawisze.

Niech jednak nie zmyli was zachwyt Szwedkami, gdyż pozostaje jeszcze Anneli Drecker. Co tu dużo mówić, pomimo twardej konkurencji - daje radę. „You Don’t Have a Clue” otwiera moje rejony mózgu, gdzie tli się jeszcze namiastka dzieciństwa. Oscylując między Annie Lennox a Kate Bush, widzę przed oczyma, nie wiedząc czemu, sceny z Pana Kleksa. „True to Life” przedstawia ciemniejsze rejony Drecker. Duszny numer, gdzie pod koniec cudownie wzniosły głos owej damy, koi uczucie grozy.

Na płycie pojawiają się również kawałki instrumentalne, a także utwory z samplami wokalnymi lub ze śpiewem Norwegów. Opener „Happy Up Here” to dźwięki z jakiegoś magic boxu, z którego po otwarciu wyskakuje clown. „Röyksopp Forever” to zabawa ze smyczkami, a „Silver Cruiser” to miniatura elektro-walczyka.

Na sam koniec dostajemy coś z innej beczki. Hymnowy, zahaczający gdzieś nawet o przaśną scenę eurodance, closer „It’s What I Want”. DJ Bobo jednak zasiał swoje ziarno. Chórki w refrenie, po pierwszym przesłuchaniu, niezmiernie mnie drażniły, ale po pewnym czasie zrozumiałem, że to jednak nasze dziedzictwo.

„Junior” to nie tylko świetna, rozrywkowa płyta, ale pokuszę się o stwierdzenie, iż to płyta o wartości historycznej. Na płycie dostajemy wokale kobiet, które nie tylko bez wątpienia są artystkami w swoim fachu, ale wszystkie są pochodzenia skandynawskiego. Dlatego „Junior” to swoista wizytówka obszarów, gdzie w tej chwili powstaje najlepsza muzyka pop.

http://www.myspace.com/royksopp


sobota, 9 maja 2009

"Laughing With" Regina Spektor, tak z grzeczności.


Wytęskniona i najdroższa Regina Spektor. Drżącymi rękami odpaliłem nowy singiel "Laughing With", który kilkanaście godzin temu pojawił się na jej myspace. Hmm, kiedyś stawianie zbyt wysokiej poprzeczki wpędzi mnie do grobu, ale mam nadzieję, że jedna z najbardziej oczekiwanych przeze mnie tegorocznych płyt będzie brzmiała trochę lepiej niż to.

Tragedii nie ma, ale pazura też. Nie chodzi nawet o tekst, który jest trochę monot
onny, pozbawiony tak charakterystycznych dla niej przewrotów i kontrastów i nawet kończy się zbyt miękko. Nie mam nic do teologicznych rozważań, wprost przeciwnie, Regina zawsze to robiła, ale jakoś ciekawiej i lepiej, przy szklance czegoś mocniejszego i przeplatając temat miejskimi przypowieściami. Nie takimi jak tu, ale dużo ciekawszymi, bo tu aż nadto wieje banałem. Muzyka? Gdzie te zmiany tempa? Tylko refren trochę się broni, bo reszta jest mocno przewidywalna. Oj, czułem, że nagrywanie tego kawałka do Narnii źle się skończy. No ale. Nie czas na krakanie. Za miesiąc wyjdzie "Far" i pogadamy. Co wiadomo? Oprócz znanego z poprzedniej płyty producenta David'a Kahne pojawi się Jacknife Lee (mieszane uczucia, bo kilka rzeczy mu wyszło, ale sporo też spieprzył, np. brzmienie Bloc Party) oraz Mike Elizondo, który najbardziej znany jest ze współpracy z Dr. Dre i Eminemem. To może być ciekawe. 23 czerwca zobaczymy na co stać naszą ulubioną nowojorską Rosjankę. Begin to hope.

http://www.myspace.com/reginaspektor


czwartek, 7 maja 2009

The Pains Of Being Pure At Heart "The Pains Of Being Pure At Heart" - wiosna panie sierżancie.


Debiut The Pains of Being Pure At Heart to soundtrack do weekendowych autoterapii w czasie wiosny. Zakładam że, ulubione miejsce w Nowym Jorku członków zespołu to Central Park. Dosyć słodkie, niezobowiązujące, indie-popowe zagrywki gitarowe, oscylujące na granicy shoegaze’u oraz podwójny wokal chłopca i dziewczyny, kojarzą się z niewinnym wylegiwaniem w parku.

Próbując odpokutować depresję zimową („Dark winters wear you down up, again to see the dawn”), wszyscy szukają azylu gdzie zawsze świeci słońce, a trawa ma kolor zielony. Tam wyznają swoje grzechy – “I heard your same old tune, singing city sins”. Rytualne spotkania w sobotnie popołudnie, po ciężkim tygodniu pracy, który wlecze się w nieskończoność. Proszę, nie zadawaj żadnych pytań, nie miej żadnych wątpliwość, ja na pewno tam będę :

“but come saturday, you'll come to stay
you'll come to sway in my arms
who cares if there's a party somewhere
we're gonna stay in”

Pomimo tego, że to najcudowniejsze chwilę od dłuższego czasu spędzone razem, ty nie możesz w TO uwierzyć. Znalazłeś się w punkcie, gdzie cyklicznie tracone godziny za biurkiem zabiły instynkt cieszenia się z wolnego czasu (“Now that you feel, you say it’s not real”). Pozbyłeś się umiejętności odróżniania prawdziwych uczuć. Zrozum wreszcie, że to prawdziwa miłość („and this love is fucking right”), dzisiaj poczujesz się naprawdę żywy („Don’t you try to shoot up the sky, tonight we’ll stay alive”).

Kiedyś myślałeś, że samobójstwo było rozwiązaniem, teraz jest już za późno („strange teenager, waiting for death at 19, are you with me?”). Religia i używki przestały działać – w końcu (“a teenager in love with christ and heroin). Będąc TU I TERAZ z TOBĄ sprawia że, nic nie ma znaczenia (“and the stars are crashing through, I want everything with you!”).

Po udanym weekendzie uświadamiasz sobie, że wszystko się zmieniło, że poskładałeś wszystkie klocki do kupy. Wiosenna terapia zmieniała twój tok myślenia. Teraz będzie łatwiej i prościej. Jednak poniedziałek przyszedł za wcześnie („Monday morning comes too fast”). Stojąc w deszczu, po raz setny zaklinasz: “NOTHING HAS CHANGED AT ALL”, a wiosna znowu zamienia się w mroźną zimę.


http://www.myspace.com/thepainsofbeingpureatheart


wtorek, 5 maja 2009

PJ Harvey & John Parish "A Woman A Man Walked By" - Konkubinat taki o.


Nie wyobrażam sobie, żeby PJ Harvey nagrała coś, co możnaby ocenić niżej niż na szkolną tróję. Naprawdę nie wiem co musiałaby zrobić żeby „nie zaliczyć”. Oddać się w ręce Timbalanda? Przeżyć mistyczne objawienie? Nagrać duet z którąś z nastoletnich gwiazdek Disney’a? Bo ‘nie wnoszenie niczego nowego’ to stanowczo za mało. Za to możemy dokopać Oasis (robimy to od dobrej dekady) albo Metallice, która jak wieść niesie skończyła się na ‘Kill’em All’. Polly owszem, momentami tu nudzi i sięga po sprawdzone patenty, za co bez dwóch zdań należy jej się żółta kartka, ale poza tym jest dobrze. Powiedzmy. Ale po kolei.

Singlowy „Black Hearted Love“, którym zaczyna się "A Woman a Man Walked By” to rzecz niemal wymarzona. Ostre, piłujące, ktoś nawet powiedział grungowe (ok, coś w tym jest) gitary, świetna linia melodyczna – chyba każdy czekał właśnie na taką PJ. Rosną oczekiwania i nadzieje. I wtedy wchodzi kawałek nr 2:
„Sixteen, Fifteen, Fourteen”. Zupełnie inny. Miażdży. Jeden z mocniejszych numerów na tej płycie. Zapętlone Banjo, do którego przyczepiają się coraz to nowe akustyczne motywy samo w sobie jest niepokojące. Ale to wokal Polly dodaje tego czegoś, od czego po plecach przechodzą ciary, co jest tym ciekawsze, że tekst to zwykła scenka rodzajowa: dziewczynki bawią się w chowanego. Żadnych niezawinionych śmierci czy pikników pod wiszącą skałą. Ot po prostu. Takie rzeczy tylko u panny Harvey.

Lećmy dalej: „Leaving California” – słabo. Próbuję coś tu dostrzec, ale to naprawdę nudny numer. Polly pisze ten kawałek białą kredą, choć nie jest to odrzut z poprzedniej sesji. Taki o wypełniacz, który brzmi jak sklecony naprędce w czasie lotu z LA. Sorry, ale banał. Muzycznie też. Parish zaprasza do walca. Nic odkrywczego.

A właśnie, John Parish. To też jego płyta. Choć od zawsze był przy PJ Harvey, nagrywa z nią i produkuje, to dopiero drugi album, który podpisali razem. Jest trochę lepiej niż na „Dance Hall at Louse Point” sprzed prawie 13 lat, ale może jednak powinien pozostać szarą eminencją na albumach Brytyjki –bo pomysły ma całkiem niezłe, ale nie zawsze na kilkanaście numerów.

„The Chair” i motyw stary jak świat – Polly topi ukochane dziecko. Bardzo dobry numer. Instrumenty wyją, pulsują i szaleją. W 01:15 wchodzi sympatyczne połamane pianinko. Jest z nami tylko moment, ale to wystarczy. Następny „April”, choć należy docenić kunszt instrumentalistów, bo nagrany jest na setkę, to raczej przewidywalna rzecz. Cieszy tu za to wokal – PJ brzmi jak krzyżówka upośledzonego dziecka i staruszki, żeby w refrenie zaśpiewać pełną piersią – tak typowo dla siebie i tak pięknie zarazem. Pierwsza, tytułowa część następnego numeru o dwuczłonowej nazwie to niekończący i rozciągający w nieskończoność motyw, na którym Polly tańczy jak szalona. Jest zła, sprośna, szaleńczo z siebie zadowolona. Załapałem z opóźnieniem, bo wydawało mi się to naciągane, ale jednak coś w tym jest. Szczególnie ten szatański śmiech przed „My friend-itey, he's looking likey”. Polly kończy bluzgać i wchodzi druga częśc „A Woman a Man Walked By/The Crow Knows Where All the Little Children Go”, instrumentalny motyw, który kojarzy mi się trochę z tym co robi matematyk Daniel Victor Snaith, najpierw w Manitobie a teraz Caribou. Kolejny track, „The Solider” to dość przeciętna i monotonna rzecz, nie oszukujmy się. Chociaż lubię ten numer – mam słabość do ukulele.

W „Pig Will Not” Polly wydziera się przez prawie półtorej minuty, że ona nie, że ona nie będzie, nie zrobi. Człowiek zaczyna mieć tego dość i nagle wchodzi zwrotka-gonitwa, gdzie Polly na wpół męskim głosem, który równie dobrze mógłby należeć do jakiegoś Bukowski’ego, Kerouac’a czy innego Ginsberg’a, wylewa z siebie brudy i szczeka jak pies. Słuchamy spowiedzi szaleńca żeby ostatnie kilkadziesiąt sekund spędzić z małą dziewczynką, która mieszka za ścianą i ćwiczy przed lekcją pianina. Stylowa i solidna rzecz. Na wskroś amerykańska z tych czasów i rejonów, gdzie na śniadanie jadło się jajecznicę z kwasem i popijało bourbonem z gwinta.

„Passionless, Pointless” naprawdę dobry ma tylko tytuł, bo muzycznie czegoś tu brakuje, a i tekstowo bez rewelacji. Słychać tu kompromis, nie mam pojęcia kogo i z kim, ale mogłoby być dużo lepiej. Całość ratuje rozmyta gitara. Album zamyka melorecytacja „Cracks In Canvas” – taka para Kid A’owska miniatura na koniec, która fajnie wszystko wieńczy.


I co? I nic. Niedosyt odczuwalny jest aż za bardzo. Kilka naprawdę dobrych utworów poprzetykanych jest ledwo przeciętnymi, brak konceptu, jednolitej drogi. Polly Jean Harvey to nie jednopłytowy młodzieżowy zespół, który można poklepywać po ramieniu i usprawiedliwiać. Na którymś tam albumie z kolei ma kopać, walczyć i zaskakiwać kolejnym ciosem. Przeciętność nie wchodzi w grę, choć czasem nie jest wcale tak źle. Ma wbijać w fotel, miażdżyć. Bez żadnego „dajmy szansę” i „następnym razem będzie lepiej”. Nie ma taryfy ulgowej. Nie dla takich zawodników.

http://www.myspace.com/pjharvey