czwartek, 25 listopada 2010

Kanye West „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”: Z igły widły


Poniedziałek 22 listopada zapowiadał się spokojnie. Poranne newsy, choć wyraziste, były raczej echem wydarzeń weekendowych. Benedykt XVI klepał się po plecach z WHO w sprawie prezerwatyw, Chińczycy uratowali swoich górników, a Damon Albarn i jego małpy prezentowali światu swój fenomenalny cover xxowego Crystalised, który skręcili w sobotnim programie Jo Whiley w Jedynce BBC. „I nagle: Pęęęk!!! I nagle: Puuum!!! /I nic nie widzę, czarno. Czarno i gwiazdy.” A gwiazd tych dziesięć. Dziesięć-kropka-zero-Kanye-West. Taka ocena była zupełnie nie do przewidzenia, nawet w „Moich najpiękniejszych mrocznych i pokręconych marzeniach”.

Obojętnie jaki macie stosunek do Wideł, ciężko się zgodzić z taką oceną, zarezerwowaną tylko dla reedycji i rzeczy magicznych. „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”, choć momentami naprawdę ociera się o doskonałość, doskonała nie jest. Ma mnóstwo małych wad, kompletnie idiotyczną okładkę, a przede wszystkim jak zawsze irytującego Westa na pokładzie, który na pewno na całe to zamieszanie nie zasłużył.

Muzyczny świat kolejny raz ratuje Kanye Westowi tyłek. Kiedy rok temu strzelił po pijaku focha na rozdaniu VMA i sprawił, że z dziewiczego oka Taylor Swift poleciała łza, Ameryka była oburzona. Sam szef Obama nazwał pajacującego z butelką Hennesy’ego w dłoni Westa „dupkiem”. To zresztą nie pierwszy zatarg artysty z Prezydentem Stanów Zjednoczonych. Parę lat wcześniej mocno obruszył się George W. Bush, któremu Kanye pomiędzy Katriną, a Mikiem Mayersem wytoczył placebowy argument: you don’t care about us, w tym przypadku na myśli mając „black people”. Było tego więcej. Ale Ameryka wybacza. Ostatnim razem wszyscy rozczulili się nad śmiercią matki rapera (cóż to była za śmierć!), teraz Kanye obiecuje poprawę i rozgrzesza się płytą. Koronę cierniową już nosił, ale teraz zmartwychwstaniem przebija samego Chrystusa.


Nie ma wątpliwości, że „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” to muzyczna uczta. Miesiąc temu z ironicznym uśmiechem odpaliłem 35minutowy teledysk do „Runaway”. Chciałem go zjechać, popastwić się i pośmiać. Ale trochę nie było z czego. Obejrzałem jeszcze raz i straciłem godzinę. West jest kiepskim aktorem, to prawda, niektóre motywy z aniołem były trochę głupawe, a wieczerza przy stole z białą służbą to ostentacyjny czarny rasizm. Ale muzyka naprawdę robiła wrażenie. Tandetne wstawki i słabe momenty przy takiej ilości różnorodnego materiału zamkniętego w tym klipie można było policzyć na palcach jednej ręki.


Po dokładniejszym zapoznaniu się z materiałem zachwyca bogactwo cytatów. Kanye upchał na płycie m.in. Bon Ivera, Aphex Twina, Mike’a Oldfielda, King Crimson, The Turtles i Gila-Scotta Herona. Choć akurat cytowanie tego ostatniego w zamykającym „Who Will Survive In America” jest tanim chwytem. Owszem, podbite bitem i podkolorozywane syntezatorem robi wrażenie, ale 40letni poetycki manifest „Comment #1”, oparty na brzmieniu przyspieszających bongosów sam w sobie ma niesamowitą moc, której nie trzeba podkręcać.

Przytłaczają też goście. Dużo udziela się wszechobecna ostatnio Nicki Minaj (dla jej wersów warto w ogóle przesłuchać bangera „Monster”), Jay-Z licytuje się na wersy (to na pewno trening przed przyszłorocznym wspólnym wdrapywaniem się na hip-hopowy tron), a zbierający ostatnio tylko pochwały Kid Cudi dośpiewuje słodkie refreny. Wszyscy z najwyższej półki. Ziemia drży, kiedy pojawia się Rick Ross, kręci się w oku łezka, kiedy do mikrofonu dorwie się wreszcie RZA, nawet pijak Reakwon nie zawodzi. Wielki tegoroczny triumfator John Legend (niech podziękuje ładnie The Roots) robi z „Blame Game” prawie numer płyty. Gdyby tylko nie ta absurdalna narcystyczna końcówka z gościnnym występem Chrisa Rocka... Nawet pozornie upadłe gwiazdeczki, którymi każdy już dosłownie rzyga, Rihanna i Fergie dostają swoją szansę w postaci „All the Lights” i każdy chyba się zgodzi, że nigdy nie brzmiały tak potężnie. Sam numer jest trochę sztucznie nadmuchany i na dłuższą metę męczy, ale warto posłuchać i sprawdzić, że Riri wyhodowała sobie wreszcie jaja. Choć już pomysł, żeby do pieca dorzucić jeszcze Alicię Kiss i Eltona Johna wydaje się lekkim przegięciem. Taki bizantyjski przepych to tylko u Kanye Westa.

Skromność? Nie jest to domena Kanye. Z dystansem do siebie też u niego nie halo. Na „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” nazywa się “Malcolmem Westem”, rapuje „Sex is on fire, I'm the King of Leon-a Lewis”, grozi twórcom South Parku, którzy nie raz wyśmiewali jego grzeszki, a ekipie Saturday Night Live każe całować się w dupę. Nie, przepraszam, w sam odbyt – Kanye dokładnie to precyzuje. „Czarny Beatles? Co to? Pieprzony karaluch” – podśmiewa się z recenzentów, ale widać, że trochę go to jednak łechce. A potem składa Michaelowi Jacksonowi hołd w postaci kuriozalnego „Something wrong/ I hold my head/ MJ gone...our nigga dead!”. Co jakiś czas jednak wyskoczy z jakimś popkulturalnym porównaniem, pośmieje się z wielkiego świata, rzuci ciekawym spostrzeżeniem. Trudno wyczuć Kanye Westa, bywa genialny, ale zdarzają mu się momenty żałosne. Nie zmienia to jednak faktu, że warto wsłuchać się w to co ma do powiedzenia – w dzisiejszych czasach, kiedy docierają do nas głównie wyssane z palca wypowiedzi, plotki i pocięte wywiady można zapomnieć, że to co na płycie często jest jedyną prawdą. West to artysta bardzo trudny, ale i diabelnie inteligentny.

„Fantazja” Kanye to nie kamień milowy w muzyce, arcysolidne to dzieło, ale też nie dziesiątkowe. Jest tu masa naprawdę grubych momentów, kilka bitów i melodii, które nie chcą wyjść z głowy. Refren „Runaway”, choć tekstowo głupi jak but, to majstersztyk, pętla obrzędowego chórku w „Power” mogłaby zastąpić każdy bit, a gitara kończąca „Gorgeous” mimo odpustowego charakteru pieści ucho. Ale są tu też rzeczy zbędne. Interludium „All of the Lights” nie wnosi za dużo, to tylko ładna, choć tania podjarka możliwościami filharmonicznymi. Natomiast „Hell Of A Life” jest po prostu kiepskie – autotune’owy refren zbudowany na „Iron Manie” ratują tylko późniejsze arpeggiowane syntezatorowe pasaże. To jednak za blisko tandety jak na taką wypieszczoną produkcję. I niby prochu nikt już nie wymyśli, ale miło patrzeć jak mainstramowy hip-hop flirtuje pełną piersią z popem, za ideały obierając sobie klasykę progresywnego rocka i kłaniając się współczesnej alternatywie. Dobre, naprawdę dobre. Teraz tylko patrzeć jak Kanye Westowi znowu coś odpierdoli.

http://www.myspace.com/kanyewest

wtorek, 16 listopada 2010

Coldair: "Persephone": Towarzysz do spraw chłodu


Kiedy usłyszałem o Coldair, pomyślałem o nieczystym zagraniu ze zbyt podobną nazwą. Nasza w sumie tak naprawdę nic nie znaczy (przypomnijcie mi, to kiedyś opowiem śmieszną historię o tym jak powstała), ale zmiana tylko jednej litery to rzecz zupełnie podejrzana. Postanowiłem udawać, że Coldair nie istnieje. Nie zamierzałem go szukać. Ale znalazłem i tak.

Zupełnie mimochodem i całkiem przypadkiem natknąłem się bowiem na zespół Kyst (ale fajna nazwa, pomyślałem). Wiedziałem, że istnieje wokół nich szum, choć przepiłem moment jak na OFFie zostali pupilami Vincenta Moona. Ale potem tak się złożyło, że oglądałem ich na koncercie w warszawskim Powiększeniu. Wtedy już wiedziałem, że Coldair to Tobiasz Biliński solo. A jak jeszcze ten ostatni podrzucił mi całą „Persefonkę”, to utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że nasze dwie nazwy z zimnym członem muszą się choć raz połączyć.

Płyta Bilińskiego jest w dużej mierze szkicem. Nie przeszkadza to zbytnio, bo przy tego typu muzyce – akustycznej, pełnej przestrzeni i zarazem bardzo intymnej nieskończone myśli i utwory utkane na wątłych podstawach sprawdzają się bardzo dobrze. Dają ponadto wrażenie, że z tego może być coś więcej, że teraz to tylko przymiarka do właściwego uderzenia. Próba przed momentem, kiedy Coldair pozamiata nie tylko polskie podwórko.

„Persephone” nie jest idealna, tak naprawdę co chwilę wychodzą z niej niedoskonałości. Widać szwy tego wszystkiego, nie można udawać, że nie ma tu fałszów czy rytmicznych pomyłek. Ale to akurat zupełnie nie jest problemem, paradoksalnie to plus tej produkcji. Tobiasz Biliński, to artysta bardzo młody, człowiek mający na siebie niesamowity pomysł, taki, że aż się chce schować głowę w piasek i już nigdy nie wychodzić z zazdrości.

Półgodzinna płyta zaskakuje od razu, już pierwsze „All That Once” powoli się rozgrzewa, a kiedy pojawia się uczucie przeładowania formą i wrażenie „w tym ściankowym pociągu już kiedyś siedzieliśmy”, Biliński zupełnie odwraca kota ogonem i ostatnią niespełna minutą łamie konwencję, odciążając przy tym cały utwór. Świetna jest delikatna tytułowa „Persephone”, okraszona dęciakami i zamknięta krótkim gitarowym motywem. W ogóle wszystko tu jest na chwilę, jeżeli coś się zaczyna, to wiadomo, że zaraz się skończy, bo Tobiasz brnie dalej, bo w głowie zaświtał mu już nowy pomysł.


Najbardziej piosenkowe na płycie są przede wszystkim „Apple” (mój osobisty faworyt) i chyba najbardziej dopracowane i najkrótsze zarazem „We Could See”. To właśnie tego typu utwory ciągną ten eksperymentalny zimny powiew do przodu. Warto wspomnieć też o „Ghosts”, ze świetnym gitarowym motywem, który pojawia się w okolicach drugiej minuty i przechodzi w wyrywkową wokalizę Tobiasza, z gatunku tych, które już w polskiej muzyce z północy słyszeliśmy, ale bardzo dawno i nikt nie przypuszczał, że to może dalej brzmieć tak świeżo. Bardzo nowocześnie na tle tego wszystkiego brzmi „Blue Lights”, młode zespoły z Wysp często tak właśnie wyrażają swoje akustyczne ciągoty. Przytyk? Absolutnie nie. Raczej znak muzyki bez granic.


Wielogłosowe i harfizowane „Castle/Shack”, a potem dojrzałe i pełne prowizorycznie ukrytych emocji „You’re Not Yourself” zamykają „Persephone”. 32 minuty splecione z mgiełek aż proszą się o więcej. I to więcej nadejdzie, szybciej niż ktokolwiek się spodziewa. Tobiasz Biliński dopiero się rozkręca, rozciąga i sprawdza na co go stać. Trzeba przede wszystkim docenić jego odwagę i potencjał, nie patrzeć na niedociągnięcia, które są tu sprawą marginalną. W „Apple” śpiewa „For every time I’m born I clap my hands and I rise them high, I rise them high to get born again”. Wydaje się więc, że czeka nas jeszcze wiele narodzin. A i owym klaśnięciom nie będzie końca.


http://www.myspace.com/coldairmusic