wtorek, 23 lipca 2013

10 najbardziej niedocenionych kawałków Depeche Mode



W związku z koncertem Depeche Mode w Polsce postanowiłem zrobić mały, niecodzienny przegląd kawałków DM. Będzie to 10 utworów, które w jakiś sposób nie zaistniały w mainstreamie, nie leciały ma MTV, nie są też często grane na koncertach. Nie będzie tu żadnych Enjoyi ani Personali. Będą to kawałki, które moim zdaniem powinny wejść do kanonu DM, ale w jakiś sposób nie weszły. Kolejność chronologiczna, zaczynając od najstarszego. Have fun!

1. "Photographic" (1981)

Zaskakująco mroczny jak na raczej "weselną" stylistykę "Speak & Spell". Kawałek napisany oczywiście przez Vincenta (jak prawie cały debiut), który wolał mocne, szybkie, syntetyczne pasaże (co potem pokaże w Yazoo), niż proste, chwytliwe melodie Gore'a. Kawałek spokojnie może być zakwalifikowany do dark-electro. Trochę Gary Numan, trochę Soft Cell, trochę starego Ultravox. Zimny głos Gahana z punkowym zaśpiewem "Let's Go" w środku, szept Clarke'a i te niepokojące analogi.





2. "The Sun and the Rainfall" (1982)

Niestety materiał z "Broken Frame" nie okazał się tak fascynujący jak jego okładka. I pewnie nikt nie zwróciłby uwagi na drugi album DM, gdyby nie ona. Po odejściu Vincenta, Gore został głównym kompozytorem. Nie dość, że kompozycje niedojrzałe w porównaniu do debiutu, to jeszcze ktoś powiedział Gahanowi, że nie umie śpiewać bo przez większość kawałków raczej mruczy. Na szczęście na "Broken Frame" znalazła się perełka, która stanowi podwaliny późniejszych stadionowych singalongów. W 1:23 dostajemy coś co w przyszłości będzie wizytówką DM - podniosły, pewny siebie, hymnowy zaśpiew Gahana: "Things must change" (podwalina pod "Black Celebration", "Never Let Me Down", "Enjoy the Silence" itp.), przeplatany w drugiej części kawałka przez Gore'a.




3. "More Than a Party" (1983) 

Chyba pierwszy kawałek w klimatach S&M w ich dorobku. W późniejszych latach cała ich twórczość będzie opierać się na tych schematach. Kawałek pasuje raczej do Nicka Cave'a, niż do grzecznych chłopców z Basildon (co więcej, "From Her to Eternity" wyjdzie dopiero za rok). Ciągle przyspieszające pianinko, duszna atmosfera i hedonistyczna jazda po nocnych klubach. "That it's more than a party, it's a whole lot more" - każdy fan Depeszów wie, że z DM chodzi więcej niż o imprezę.




4. "Stories of Old" (1984) 

Zawsze wydawało mi się, że ten kawałek składa się z kilku piosenek. Trudno podzielić go na klasyczną zwrotkę i refren. Raz przyśpiesza, raz zwalnia, raz wchodzi nowy bit, raz powraca stary o którym się już zapomniało. Pomimo upływu 29 lat (OMG!), "Stories of Old" zachwyca swoim brzmieniem (sprawdźcie na dobrych słuchawkach). Jeżeli ktoś potrzebuje inspiracji to proszę: Hot Chip, Yeasayer, Grimes, Crystal Castles.





5. "Here is the House" (1986)

Współczuję temu kawałkowi, że znalazł się właśnie na "Black Celebration". Konkurować z wszystkimi klasykami na czarnym albumie (wow, to Depesze mieli swój czarny album? ;) to trudna sprawa. Może gdyby znalazł się na "Music for the Masses" do dzisiaj byłby grany na koncertach. 
Ta pościelówa daje namiastkę geniuszu Gore'a. Prosta, ale z drugiej strony poruszająca linia melodyczna, która już po pierwszym przesłuchaniu zostaje w głowie. Aha, jak komuś się podobał daftpunkowy OST do "Trona" to niech się wsłucha w podkład w 0:34.





6. "To Have and to Hold" (1987)

Zawsze gdy czytałem wywiady z doom metolowymi kapelami (My Dying Bride, Moonspell) często jako inspiracja pojawiało się DM. Nawet Varg ostatnio wygadał się, że siedząc w swojej chatce w lesie, knując zamach który uratuje Europę (biedny Varg :)), słucha głosu Gahana. Jeżeli ktoś, myśli że to przypadek, to niech lepiej włączy ten kawałek bo "To Have and to Hold" to naprawdę ciężki materiał. Chyba nawet sami Depesze, wystraszyli się kierunku w który się zapędzili i skończyli go już w trzeciej minucie. Jednak w prawdziwym życiu było wręcz odwrotnie i tekst z "To Have and to Hold" przestanie być już tylko fikcją.





7. "Rush" (1993)

Nie będę ukrywał, że to mój ulubiony rozdział w historii DM. Na trasie promującej "Violator", Gahan uwierzył, że jest Bogiem (w sumie mu się nie dziwie ;)), a przynajmniej Jezusem. Zapuścił włosy, brodę, wytatuował ciało, zamknął się w willi w LA, aby przyjmować kilka zastrzyków heroiny dziennie i malować obrazy. W trudach i znojach, narodziła się jednak przepiękna, mistyczna płyta "Songs of Faith and Devotion", która zjednała także publikę rockową. Między innymi dzięki rozszerzeniu brzmienia o żywą perkusję i bardziej przesterowaną gitarę Gore'a. 
Hedonizm Gahana musiał odbić się także na kolegach z zespołu. W trakcie morderczej trasy promującej "SOFAD" (trwającej dwa lata, prawie 150 koncertów) Gore wpadł w alkoholizm, (z którego uwolnił się dopiero 6 lat temu), Fletcher wrócił do Londynu, aby leczyć depresję, a Alan Wilder odszedł z zespołu nie mogąc wytrzymać destrukcyjnej atmosfery. 
"Rush" to jeden z najbardziej dynamicznych piosenek na "SOFAD. Połamana elektronika niczym Nine Inch Nails, z wybijanym rytmem przez Wildera. Gahan pewny jak nigdy. Nic go nie zatrzyma. Uwierzył, że jest niezniszczalny (mimo, że jego organizm musiał przyjmować zastrzyki z witaminami w przerwach pomiędzy kawałkami na Deviotional Tour). Tytułowy "pośpiech", zaprowadził go jednak donikąd. Konsekwencją będzie nieudana próba samobójcza i dwuminutowa śmierć kliniczna. Odkupienie miało dopiero nastąpić.



8. "Insight" (1997)

W trakcie nagrywania płyty „Ultra” Gahan był wrakiem człowieka. Podobno wokale do części kawałków nagrywał na siedząco, nie mogąc utrzymać się nogach (np. „Sister of Night”). Sesja przeciągnęła się do roku czasu. W międzyczasie Dave ujrzał białe światełko na końcu tunelu (śmierć kliniczna). I jestem pewien, że „Insight” było nagrane już po tym zdarzeniu, bo to swoisty psalm o odrodzeniu: „This is the first chance/To put things right/Moving on/Guided by the light”. Wreszcie sprawy mogą wyglądać inaczej. To nie musi być koniec, gdyż płomień nadal się tli: „And the spirit of love/Is rising within me/Talking to you now/Telling you clearly/The fire still burns „. 

Moim zdaniem to jedne z najbardziej szczerych i zarazem optymisycznych kawałków DM  w ich dorobku. Przed nimi nowy, bardziej dojrzały rozdział. Czas na płyty o bólu i cierpieniu ale już na trzeźwo.



9. "Lilian" (2005)

Robert Smith w 1992 roku, przed wydaniem pierwszego singla mającego promować "Wish", ukrył istnienie "Friday I'm in Love" przed wytwórnią. Chciał aby "High" wyszło najpierw, jako bardziej reprezentatywny kawałek dla całego albumu The Cure.
W przypadku "Lilian" mamy chyba podobny przypadek. Jakim cudem ten kawałek nie stał się pełnoprawnym singlem to ja nie wiem. Dostajemy czysty synth-pop w nowoczesnej produkcji. Tyle lat człowiek musiał czekać, aby DM nagrało coś tak korzennego i lekkiego.



10. "In Sympathy" (2009)

Że też po tylu latach mają jeszcze siłę żeby nagrywać płyty naprawdę na poziomie, bez odcinania kuponów. Chociaż "Sounds of the Universe" nie miażdży tak jak "Violator" czy "Playing the Angel" to ma naprawdę sporo ciekawych momentów.
"In Sympathy" to bardzo swobodny kawałek, z wykrzyczanym refrenem w stylu "Blasphemous Rumours". Po tylu przygodach w karierze i w życiu prywatnym, wzlotach i upadkach nic nie mogło zabrzmieć tak prawdziwie jak:

"You're bright, you're strong
You know your right from wrong
At least to some degree
You're wise, you're tough
You've heard the lies enough
You smile in sympathy".