środa, 30 grudnia 2009

Rok w albumach: 2009


Choć jaskółki donoszą już od pierwszego pojawienia się mp3 (nie pamiętam co to było, ale chyba „Mietek ciągle chlał”), że koncepcja odbioru muzyki popularnej jako albumu zanika, my z maniakalnym uporem śledzimy każdą niemal premierę (ale nie przesłuchaliśmy nowego 2U). Mamy nadzieję, że istnieją jeszcze ludzie, którzy tak jak my dostają orgazmu przy wąchaniu książeczki z płyty CD. Kasety wracają, a czarne płyty mają się dobrze. Tak więc, głowa do góry.

Spędzając kilkaset godzin w słuchawkach wybraliśmy najlepsze płyty mijającego roku. Niestety nie był on łaskawy dla wytrawnego słuchacza. Zabrakło przedstawicieli ze Szwecji, którzy w ubiegłych latach zajmowaliby co najmniej 10 pozycji (teraz reprezentuje ją tylko jedna). Lepiej niż w ostatnim roku spisała się Anglia (4 pozycje). Cały czas leczą się po New Musical Revival (jeszcze kilka egzekucji i będzie dobrze). Jedno jest niezmienne, najwięcej dobrych płyt powstaje za wielką wodą (11 pozycji, w tym 4 z Nowego Yorku). Mainstream, oprócz słabych płyt Jaya-Z, Rihanny i okropnego pokoleniowego zjawiska jakim jest Lady Gaga, nie miał nic do zaoferowania. A szkoda. Na szczęście więcej
dzieje się w popie plażowym i to nam się podoba.

Przed Państwem 20 płyt, które naszym zdaniem były najlepsze w roku 2009. Bon appé
tit!

20. Dan Deacon "Bromst"


Dan wie jak wkurzyć twoją mamę/ciotkę/ojca/babcię – specjalnie na tę okazję przerobił automatyczne pianino i zaprogramował je tak, żeby grało szybciej niż jakikolwiek człowiek, niech się nawet Rachmaninow schowa. Do tego dorzuca zgrzyt, elektroniczny przester, odgłosy rodem z najlepszych gier Atari, przyspiesza, zwalnia, podlewa wokalem lo-fi, zwiększa soprany, niweluje basy. Posłuchajcie szaleńczego „Red F”, kombinatorskiego „Woof Woof”, pełnego indiańskiego zawodzenia „Wet Wings”, goniącego pianina w „Bulid Voice”. Rozgardiasz, pomieszanie z poplątaniem, istny śmietnik. Postronni słuchacze zaciskają zęby, przytaczając niby żartem scenę z tablicą z filmu „Szczęki”. Ja się wsłuchuję coraz bardziej. Absolutnie nie mogę nic przeoczyć!


19. Bat for Lashes "Two Suns"


Trudno nagrać płytę, która jednocześnie popada w skrajny patetyzm, głęboko wchodzi w klimaty fantasy, jest baśniowa, a przy tym można się z nią mocno identyfikować i poczuć to co autor ma na myśli, nie będąc dziwakiem i nie czując w tym kiczu. Trudno? To praktycznie niemożliwe, ale Natasha Khan robi to po raz drugi. Jak? Odpowiedzią jest chyba piękno. Z jej, przepraszam za określenie, ballad, bo piosenka to słowo zupełnie nieadekwatne, uderza moc tysiąca słońc, kilku księżyców, armii czarodziei i ławicy syren. Brzmienie perkusji w „Glass”, fortepianu w „Moon and Moon”, dwugłosu podszytego zepsutym pianinem w „The Big Sleep” czy „Pearls Dream” jako idealnej całości – takich artefaktów nie znajdziecie byle gdzie.


18. Cass McCombs "Catacombs"


Cass ucierpiał trochę na częstych, niezrozumiałych dla mnie porównaniach do Lekmana. Przecież w piosenkach Jensa nie odnajdziemy aż tak dosadnego country. Nawet alt country tam u niego nie ma. Chociaż tutaj też nie usłyszymy tematów o świnkach i zagrodzie, to bez wątpienia Cass opiera swoje kompozycje właśnie na tym amerykańskich gatunku. Prowadzi go w bardzo przyjemne rejony, dające się lubić i słuchać z przyjemnością. Jeżeli chcecie usłyszeć jak wygląda nowoczesna ballada country, sprawdźcie „You Saved My Life”. Polecam także spowiedź kata, który kocha swoją pracę („The Executioner’s Song”). „Catacombs” jako country bez obciachu.



17. Memory Tapes "Seek Magic"


Zeszłoroczna, Genialna EP’ka Air France zapoczątkowała ten trend. Pojawiające się hasła: glo-fi, hipstergogic pop, balearic pop czy psych-pop to tylko pomocne etykiety, aby nie stracić z oczu (wystarczy otagować, hehe) tych cudownych dźwięków. Namnożyło się tego sporo. I dobrze. Podsumowując minioną dekadę, to moim zdaniem najlepszy gatunek jaki w niej powstał. Coś czuję, że zaskoczy nas nie raz i w tej nadchodzącej. A chłopakom z The Tough Alliance należy się medal. No dobra, ale o co chodzi?

Zastanawiałem się ostatnio, czy ktoś, kto nie wychowywał się w latach 80 zaczai o co biega i poczuje powiew wiatru, słuchając tych kojących dźwięków w letnią noc. Nie bez kozery jedna z metek to psych-pop. Działająca silnie na podświadomość, samoistnie przywołuje marzenia z dzieciństwa. Nie wiem gdzie jest klucz do rozwiązania zagadki, wprawdzie Daywe Hawk wzoruję się na New Order (atmosfera), Talking Heads (wokale), The Cure (solówka z „Bicycle”) z lat 80, ale wydaję mi się, że chodzi tu raczej o wrażliwość zakorzenioną w tamtych latach.

Zawsze uważałem, że „Avalon” Roxy Music to definicja czegoś pięknego, czego nigdy nie osiągniemy, ale dążenie do tego nakreśla sens naszego życia. „Seek Magic” jest właśnie taką płytą.

16. JJ "JJ no 2"

Odszukać magię pozwala szwedzka wytwórnia Sincerly Yours. Znowu plaża i gwiaździsta noc. Już nic nigdy nie będzie takie same. Mnóstwo hajlajtów: usherowy motyw w „Ecstasy”, japońskie wstawki w „Intermezzoo”, top gunowa solówka w „Masterplan”. Wakacyjna muzyka nawet podczas mroźniej zimy. Obrazy, wyobraźnia, miłość, dzieciństwo, najlepsze momenty twojego żywota.






15. Washed Out "Life of Leisure" (EP)




14. Delorean "Ayrton Senna" (EP)

Tego już za wiele. Cztery płyty w tym rankingu pod rząd, traktujące o pieprzonej plaży. Ile dni w roku można leżeć na gorącym piasku z zimnym browarem? Czy was na tym Coldaimie popierdoliło, półnagich dup się wam zachciewa? Do roboty kurwa! I chuj mnie to obchodzi, że są z gorącej Hiszpanii i w nazwie nawiązują do waszego ulubionego filmu. Nie no, w sumie racja. O kurwa, to leci „Deli” teraz, tak? Ja pierdolę trzeba było tak wcześniej. Dalej „Moonsun”. Nie, to dla mnie za dużo. Teraz to bym tylko na plaży leżał. Macie jeszcze jakieś browary?




13. Bill Callahan "Sometimes I Wish We Were An Eagle"


Kiedy zamykam oczy widzę jak Bill siedzi na tarasie swojego domu nieopodal lasu. Jedną ręką gra z diabłem w szachy, a drugą drapie się zawzięcie po wielkiej szramie, przebiegającej przez cały prawy bok – miejscu, gdzie stosunkowo niedawno miał jeszcze duszę.

Mówiąc o powyższym pakcie nie mam na myśli tematyki, to nie odniesienie do zamykającego płytę „Faith/Void”, choć kto wie czy Callahan nie ma racji, może faktycznie mantryczne „It’s time to put God away” to jakieś rozwiązanie na te trudne czasy. Ale chyba nie. Wątpliwość otrzymał za rzeczoną duszę, raczej niesamowitą mądrość, która aż wylewa się z „sennego” „Eid ma clack shaw” i przeplata z melancholią w „Too many Birds”.

„Sometimes I Wish…” to niby „tylko” kolejny ciepłogłosy folk, ale tak obudowany genialnym tłem i świetnie wyprodukowany (Bill to w końcu Smog), że uginają się kolana.

Bill z szelmowskim uśmiechem przesuwa po planszy pionek i naraża swojego laufra – znów daje diabłowi fory.

12. Tesla Boy "Tesla Boy" (EP)

Mamy zapłakanych chłopców, śpiewających o cudownych dziewczynach, które namąciły im w głowach. Kryształowe klawisze dają radę nawet w 2009 roku. Zastanawiałem się gdzie leży ich sekret. To chyba połączenie smutku i szczęścia za jednym razem. Tak jak w najlepszych produkcjach solidnego popu z lat 80 mamy pędzący bit, uderzenia klawiszy, plamy syntezatora. Na sam koniec niespodzianka: chłopcy są z Moskwy.





11. The xx "xx"


Jechałem dziś autobusem. Cholerne sześć godzin przez szaro-białą Polskę na minusie. Ale miało być o miłości. Rozmowa pary za mną była męką – nadęte interpretowanie szkolnych wiadomości o historii Francji. Daję im pół roku. Para przede mną też mnie nie urzekła – infantylne komentarze i plastikowa czułość. Założyłem słuchawki, żeby posłuchać jeszcze raz dialogu Romy i Olivera z The xx. Szepczą sobie na ucho, na zmianę, trochę mądrości i metafor, trochę rzeczy prostych, ale płynących prosto z serca. Język kochanków. Nawet, jeśli naprawdę nie są razem, to czują klimat jak nikt inny, a wszystko osadzone jest na naprawdę dobrze skomponowanej i wyprodukowanej muzyce. Punktowe gitary można liczyć, uderzenia automatu perkusyjnego są ograniczone, jeśli pojawia się coś jeszcze, np. motyw syntezatora, to na pewno było to mocno przedyskutowane. Piękny skrajny minimalizm. Less is more - to na pewno ich motto. Nawet ostatnia decyzja o zmniejszeniu składu z 4 do 3 osób wydaje się być w tym duchu. Widocznie tak jest lepiej.

10. Doom "Born Like This"

Jak przystało na posiadacza takiej ksywy Doom sieje zniszczenie. Utrzymany w konwencji gangsterskiej opowieści o superprzestępcy album to twarde 40 minut dobrego hip-hopu, śniegowa kula, której nie da się powstrzymać. Nie jestem łatwym odbiorcą rapu, kręcę nosem, szukam czegoś innego, mainstreamowe zajawki kręcą mnie rzadko, „prawdziwe” twarde życie z palcem odzianym w złoty sygnet na spuście wysadzanego kamieniami glocka raczej mnie śmieszy. Doom jest prawdziwy, on i jego koledzy mają tu świetną nawijkę: „Microwave Mayo”, „Gazillion Ear”, kiedy Doom chrząka na początku „Ballskin” masz wrażenie, że warczy na ciebie wściekły pies. Nic dziwnego, w końcu jego idolem jest Charles Bukowski (gościnnie w „Cellz”). Mhhhh!


9. Flaming Lips "Embyonic"


Psychodeliczny album koncepcyjny z naleciałościami krautrokowymi i motywami, do których Flaming Lips zdążyło nas już przyzwyczaić. Nic nadzwyczajnego, ale rozpierdala czachę w drobny mak.







8. Antlers "Hospice"


Klimatyczny koncept-album wymagający chwili skupienia. Rozliczenie ze złymi czasami, wspomnieniami, bólem, chorobą i śmiercią. Prawdziwe, wysmakowane, zachwycające. Poetyckie. I nie dla każdego, bo słyszałem już, że przydługie, nudne, przekombinowane, wtórne i pełne niepotrzebnego patosu. Nam się podoba. Czujemy zamysł Silbermana. Dobry rok na tak dobrą płytę.






7. Girls "Album"


Nagrodę za neurotyzm roku otrzymuje...Tak, nikt nie ma szans z Christopherem Owensem. Straceniec, desperat, szczęśliwy dziwak. Dowódca Girls. Nie dorastał jak my, dzieciństwo w sekcie odcięło go od pokus. Nie jadł popkultury na śniadanie, nie zatracał się w niczym. Teraz czerpie garściami i przetwarza. Biegnie przed siebie i nic go nie zatrzyma. Mówią, że ma głos jak Costello, prawią komplementy, że jego muzyka bez ściemy oddaje ducha surf-rocka i shoegaze’u, że piosenki mają beatlesowski potencjał. On wydaje się mieć to głęboko w dupie. Chce opowiadać swoje historie, chce się śmiać i bawić, albo płakać i cierpieć. Nie przeszkadzajmy mu w tym – nadzwyczaj dobrze mu idzie.


6. Grizzly Bear "Veckatimest"


Grizzly Bear ma tzw. sound. Nie da się tego prosto wytłumaczyć, to jakieś idealne oddziaływanie na siebie czynników, które składają się na tworzoną muzykę. Wszystko współgra, wszystko pasuje idealnie, a przy tym jest na tyle charakterystyczne, że można poznać od razu z kim ma się przyjemność. I z płyty na płytę ten sound ewoluuje. „Veckatimest” to taki moment w ich działalności, że nie wiadomo co zdarzy się dalej. Są tak wysoko, że albo wybiją głową dziurę w suficie, albo znajdą nierówność i posuną się jeszcze o milimetr, albo po prostu przejdą do innego pokoju.



5. Bibio "Ambivalence Avenue"


Miała kiedyś powstać recenzja tej płyty, ale nikt nie wiedział jak się za to zabrać, mimo, że leciała w kółko dobry miesiąc. Bibio nagrywa w Warpie i tam tak mają, że etykietek więcej niż utworów w dorobku, a i tak każda to pudło. Są tu melodie tworzone jak po LSD w latach 60tych („Ambicalence Avenue”), jest trzeszczące funkowe „Jelous of Roses”, folkowe hipisowskie „All the Flowers”, moje ulubione samplowane i o mały włos taneczne „Fire Ant”, tripowe psychodeliczne „Sugarette”, a czasem słyszę nawet coś a la Simon & Garfunkel („Abrasion”, „The Palm of Your Wave”). Nie da się tego spiąć jedną klamrą, ale nie da się też wybrać po jednym. Trzeba zanurzyć się w całości. Razem z głową.


4. The Pains of Being Pure at Heart "
The Pains of Being Pure at Heart"

Ostanie lata to solidny powrót shoegaze’u. Brooklińska grupa podeszła popowo do tematu i wyszło im znakomicie. Świetnie się tego słucha i rozkminia jak to fajnie być melancholijnie rozmarzonym. Dużo przesterowanych gitar, egzystencjonalne klawisze, pluskający basik i stosunkowe smutne tematy zaśpiewane głosem pełnym nadziei i pogodzenia się z własnym jestestwem. Niech żyje The Jesus And Mary Chain.





3. The Horrors "Primary Colours"

Przykład na to jak nie zostać zapomnianym. Po debiucie w stylu „miło było was poznać”, The Horrors wydali album mogący się mierzyć z coldwave’ową klasyką. Dorośli chłopaki. Choć nazwa będzie się za nimi ciągnęła jeszcze przez parę albumów, to już groteska i czarny humor nie mają tu miejsca. Wszystko jest na serio. Jest przerażająco zimno i nie ma miejsca nawet na skrawek uśmiechu.






2. Phoenix "Wolfgang Amadeus Phoenix"

Poprzednia płyta Francuzów też była fajna, nawet bardzo, ale ich tegoroczne dzieło to po prostu maestria gitarowego popu. Tamte piosenki podśpiewywałem sobie pod nosem – te analizuję rozkładając na czynniki pierwsze. Zostawmy już tracki nr 1 i 2, dalej też się dzieje: zabawowo-imprezowe „Fences”, math rockowe instrumentalne (no prawie) „Love Like a Sunset”, nostalgiczne „Rome”, przebojowe „Girlfriend”, oh-jak-bardzo-melodyjne „Armistice”. Czujecie to? Jak prowadzone są gitary, jak rytm trzyma wszystko w kupie, jak do rangi głównego instrumentu urasta głos Thomasa Marsa – przy w miarę jednostajnej melodii potrafi on wykręcić dwie zwrotki i refren – każdą inną. Bawicie się? Ja tak. Z klasą. Słuchanie Phoenix to jak równoczesne uprawianie seksu, jedzenie lodów Häagen Dazs i czytanie Tołstoja.

1. Japandroids "Post-Nothing"

Japandroids „Post-nothing” – Może to mocne słowa, ale ta płyta silnie oddaje atmosferę dzisiejszego pokolenia. Między noise’ową gitarą, a uderzeniem perkusji znajdują się wykrzyczane teksty o kończącym się dzieciństwie, alienacji, potrzebie ucieczki. Banalne, ale niesamowicie prawdziwe i urzekające. Na tym LP każda linijka jest pretendentem do tatuażu. Czy dekadenckie „We used to dream/Now We worry about dying” czy werterowskie “After her/I quit girls”. Prawdy o życiu, podane à la ciężkie uderzenia prosto z garażu. To naprawdę sztuka być w przekazie tak poruszająco romantycznym, a z drugiej strony łoić w instrumenty ile wlezie.

PS. Kanadyjczycy na koncertach u nas w styczniu. Widzę wszystkich.


foto by Ecia: http://ewadyszlewicz.blogspot.com/