wtorek, 31 lipca 2012

Mroczny Rycerz powstaje: Koniec Marzeń


UWAGA MEGA SPOILERY!!!

Dawno nas tu nie było i pewnie nic nie wskazywało na to, że prędko coś się pokaże na naszych skromnych łamach. Są jednak momenty, kiedy człowiek, aż chce sięgnąć po klawiaturę i wylać z siebie coś na kształt recenzji. Tym momentem jest długo oczekiwana (bo aż 4 lata) ostatnia część przygód Mrocznego Rycerza w wykonaniu Nolana. Oczekiwania były wielkie jak skrzydła Batmana, bo co jak co, ale drugą część cyklu można było nazwać czymś więcej niż ekranizacją komiksu. 

Ale może od początku. Kocham postać Batmana. W 1990 kupiłem (albo raczej został mi kupiony - dzięki Mamo) pierwszy komiks o Batmanie wydany przez legendarny TM-Semic. Zaprzedałem wtedy duszę tej postaci i wsiąkłem w świat komiksu, z którego nie mogę wyjść do dzisiaj. Pamiętam jak w polskiej TV zaraz obok proszku Omo pojawił się pierwszy teaser.  Śmiech Jokera w wykonaniu Nicholsona, przeszył mnie na wskroś. Mój mózg eksplodował. Pomyślałem z dziecięcą naiwnością: „Wow, przenieśli świat z komiksu do filmu. Zobaczę Batmana na żywo”. Odpłynąłem na fantazjach Burtona. Kiedy do gry wszedł Schumacher ze swoim kiczem, stwierdziłem, że nie da się przebić dzieł z początku lat 90.

W 2005 pojawił się Nolan. Jeśli jednak przy „Batmanie - Początek” byłem nadal sceptyczny, tak „Mroczny Rycerz” rozwiał moje wątpliwości, przyznając Nolanowi tytuł godnego następcy Burtona. Druga cześć cyklu jest bowiem cholernie ponura. Przebija nawet gotycką wizję Tima pod względem grozy. Od pierwszych scen widzimy, że w Gotham źle się dzieję i zawsze się działo.  Co ciekawe nie można było wspominać o kompleksie sequelu, czyli żadnej kalki z „Batmana Begins”. Nowa jakość. Ten film posiada niesamowitą dynamikę. Ten film kipi, aby móc eksplodować.

W końcówce, gdy upadły Batman uciekał między kontenerami przed ekipą SWAT czułem coś takiego jak dziecięca duma. Pomimo naiwności tej sceny chciałem wstać i zawołać „kocham tę postać”. To moja drużyna. „Mroczny” niczym „Imperium Kontraatakuje” kończy się tragicznie, z otwartymi możliwości na część trzecią. Apetyt wzrasta na maksa. Pewnie tak musieli czuć się fani Gwiezdnych Wojen czekając 3 lata na Powrót Jedi.

Ustalmy jeszcze jedno: JOKER. W filmie Nolana jest uosobieniem chodzącego zła. Jest nieuchwytny, nieprzewidywalny, pozbawiany uczuć. Jest anarchistą! Jedyny system jaki go obchodzi to chaos. To postać, która nie ma przeszłości, jego zmyślone historyjki z CV wzmagają tylko poczucie dezorientacji Jest kurewsko straszny. No i przede wszystkim jest „ponad” wszystkimi bohaterami tej części. To absolut. Postać niedefiniowalna. Ledger stworzył kreację, która jest dziełem sztuki. Jego gesty, sposób zachowania, ubiór, dialekt. Kiedy tylko pojawia się na ekranie hipnotyzuje, poraża, paraliżuje, niszczy, odbiera mowę. Jego niesamowita zdolność do przenikania umysłu przeciwnika zniewala. Powołując się na wszystkie filmy jakie oglądałem kiedykolwiek, mogę stwierdzić, że to rola WYBITNA. Panteon czarnych charakterów.

Kiedy dotarły do mnie pierwsze przecieki, że przeciwnikiem Batmana w nowej odsłonie ma być Bane, byłem pewny, że Nolan rozjebie system. Jeszcze raz sięgnąłem po serię Knightfall, gdzie Bane łamie Batmanowi kręgosłup, a potem do walki wstaje Azrael. Wow, pewnie Nolan wykręci takie twisty że się nie pozbieramy. Czy przeskoczy poprzeczkę zawieszoną aż tak wysoko? Czy ten Batman zapisze się w historii tak jak jeden z ulubionych filmów Nolana, czyli „Blade Runner”? Teraz ma szansę. Nie może jej spierdolić. To już mu się nie powtórzy. Teraz albo nigdy...  Setki pytań męczyły mnie przed seansem.  I już znam odpowiedź..

Zaczęło się znakomicie. Już na starcie mamy Bane'a. Tom Hardy to świetny aktor, więc da radę. Przerażający, wielki skurwiel, którego zmodulowany głos może przyprawiać o ciary. Aranżuje katastrofę lotniczą w arcykomiksowym stylu. Podoba się. Jesteśmy w domu.

Kolejne sceny, przedstawiają Bruce'a Wayne’a jako upadłego Batmana, od 8 lat siedzącego w ciemnościach swojej rezydencji. Gotham już go nie potrzebuje, nastał pokój. Bale jak zawsze na poziomie. Rozdarty pomiędzy potrzebą bezpieczeństwa mieszkańców, a swoim. Pamiętajmy, że jego luba zginęła w poprzedniej części, więc ma prawo siedzieć w domu i czytać książki ;)

Poznajemy także, Catwomen, świetnie zagraną przez Anne Hathaway. Przebiegła i cwana złodziejka robiąca naprawdę seksowne wygibasy przemieszczając się z miejsca na miejsce, szczególnie seksowna kiedy pożycza od Batmana dwa kółka.

Jest także Joseph Gordon-Levitt, pupilek Coldaimu. „Potop czytamy, Potop cytujemy”. Młody adept policji Blake, który ma ambicję, żeby walczyć ze złem tego miasta, w czasie kiedy nikt nie ma na to ochoty.

Wyglądało na to, że jeżeli Nolan złoży te wszystkie puzzle do kupy, powstanie arcydzieło. Szkoda tylko, że puzzle same zaczęły się rozjeżdżać. W drugiej połowie, film stał się zlepkiem trochę nie dogranych względem siebie plotów. Tak jakby Nolan z bratem pisali scenariusz na kolanach. Ja rozumiem presje dzisiejszego Hollywood i deadline spięty na maxa. Ale proszę, nie traktujcie widza jak debila. Oto kilka rażących przykładów:

UWAGA MEGA SPOILERY!!!

Zabarykadowanie całej policji Gotham w kanałach. Na zewnątrz zostało ich koło 30 (lol). Po pierwsze: kto wysyła całą ekipę policjantów, drogowców i SWAT do kanałów w tym samym czasie i to jednym wejściem? Jak to możliwe że kilka wybuchów, barykaduje wyjście z nich kilkuset uzbrojonym funkcjonariuszom? Mało to studzienek kanalizacyjnych, kratek, wejść z różnych budynków sanitarnych? Proszę, nie świrujmy.

Kolejna rzecz: powrót Batmana po ciężkiej tułaczce z dalekiego więzienia w Indiach. Jak tak przebiegła postać jak Bane, znając niebywałe umiejętności Batmana pozostawiła go w swoim więzieniu bez jakiegokolwiek zabezpieczenia, bez jakiegokolwiek monitoringu? Czy jeden z najinteligentniejszych antybohaterów komiksowej serii pozwoliłaby na taki banalny przebieg wydarzeń? No i powrót Batmana do Gotham. W jaki sposób bez jakichkolwiek dokumentów, pieniędzy i gadżetów Bruce, przeniósł się na drugi kontynent do miasta na wyspie, gdzie została odcięta komunikacja (mosty zdetonowane), a wody wokół niej skute lodem i strzeżone.

Następnie, jeżeli Gotham zostało odcięte od świata, a po ulicy grasują najwięksi zbrodniarze na wyspie (Bane ich uwlonił), to jakim prawem życie przebiega tam zupełnie normalnie. Po ulicy spacerują ludzie, a reszta siedzi spokojne w domach. Nie kupuję tej wersji. Na wyspie powinien zapanować chaos, a nie stan wojenny.

Masterplan Bane'a – po chuja czekać na automatyczną detonację miasta kilka miesięcy, mając we władaniu detonator. I po co historia z oddaniem detonatora jakiemuś obywatelowi? Czy miała wprowadzić chaos na wyspie, którego w końcu nie było? Jeżeli celem Ligi Cieni była detonacja miasta, powinni zrobić to zaraz po przejęciu reaktora.

No i ta feralna końcówka. Każde dziecko wie, że wysadzenie bomby jądrowej nawet kilkanaście kilometrów od brzegu miasta powoduje promieniowanie. Tak więc, przez następne kilka dekad Gotham powinno być skażone. Bohaterowie jednak zostają w mieście ciesząc się z detonacji.

Niektórzy pomyślą, że się czepiam. Sorry, ale wobec  jednego z najdroższych filmów w historii (250 mln dolarów) i ekipy liczącej około kilkaset osób mogę mieć pewne wymagania. Nolan wielokrotnie w wywiadach powtarzał że jego idolem jest Orson Welles i Stanley Kubrick i że chciałby robić filmy takie jak oni. No to stary, zacznij czytać swoje scenariusze dwa razy, zanim rzucisz takimi nazwiskami.

Dodatkowo, to co zaczyna mnie irytować w filmach Nolana to swoisty „prompter”, który podpowiada widzowi jak ma rozumieć daną scenę i jakie emocje ma poczuć. W „Incepcji” mieliśmy Ellen Page, zupełnie zbędną bohaterkę, która tłumaczyła jak debilowi co dzieje się w filmie w danym momencie. Podobnie w Batmanie mamy kilka scen „prompterskich”. Blake prowadzi do Foxa odnalezioną ekipę SWAT, żeby jeszcze raz wyjaśnić co czeka na mieszkańców Gotham (mimo, że było już to udokumentowane przy scenie rozbiórki reaktora). Nie dość że scena niepotrzebna to jeszcze  Blake powtarza do ekranu, „Poczekaj, teraz będzie najważniejsze” i Fox wykłada, że bomba wybuchnie. Podobnie  w ostatniej scenie, kiedy Batman mówi do Catwomen, że musi udźwignąć ten ciężar, wyciągnąć bombę poza miasto i zginąć przy wybuchu, dlatego że nie ma autopilota w swoim statku powietrznym. Dziękujemy Batmanie za przypomnienie. Nie zrozumiałbym końcówki. Po chuja to mówisz do Catwomen z którą masz się spotkać po wybuchu, jak wiesz że sam zamontowałeś sobie autopilota.

No i jeszcze jedna sprawa – Bane. Bohater, który w komiksie słynął z zajebistej inteligencji, nagle głównie buja się po kanałach i łamie każdemu karki. Jeżeli jego ludzie byli z nimi na śmierć i życie (scena katastrofy lotniczej gdzie na rozkaz Bane'a jeden z podwładnych pokornie zostaje na siedzeniu),  dlaczego w filmie nie pokazano żadnej relacji między nimi. Joker z poprzedniej części „kosił umysły”. To było widać, to było słychać. Bane wygląda jak osiłek, za którym ludzie podążają, ale tylko przez strach przed nim.

Pojedynki Batmana z Banem nie grzały. Brak jakiekolwiek dramatyzmu, raz wygrywa Bane, raz wygrywa Batman. Okładanie się pięściami po mordzie naprawdę da się pokazać przez długi czas, zachowując przy tym skoki ciśnienia i emocji (vide seria Rocky). Kiedy przy drugiej walce Batman zaczyna powoli swoimi uderzeniami niszczyć konstrukcję maski Bane'a, myślisz ”Tak, zrób to. Rozjeb mu tę maskę!–”. Nic z tego. Bane'owi odczepia się jedna rurka z prawej strony (lol). „No dalej, Bruce, on zasługuję na niezłe bęcki, co jest, nie masz już siły?”. Bane leży. „Co tylko tyle, akcji z Banem? Chcesz go teraz zastrzelić?”. Nagle zmieniają się rolę - to Bane ma Batmana na muszce. „Uff, już myślałem że to koniec. No to teraz Batman mu wpierdoli”. Nagle BOOM. Nie wiesz jak, nie wiesz skąd Bane ląduje w tle ekranu. Nie widzisz gdzie dostał, w co dostał, czy w ogóle żyje. Dostał blasta z Batpodu od Catwomen! Tyle go widziano w filmie. WTF???!!! Kurwa, budowaliście tą postać przez cały film, scena po scenie wprowadzając napięcie (naprawdę zacząłem wierzyć że jest nie do pokonania) po to, by Bane skończył z oderwaną rurką w masce i dostał z zaskoczenia i to zupełnie niewyraźnego (nie wiemy nawet z jakiej lufy strzelała). Niestety, ale było to najgorsze unicestwienie przeciwnika komiksowego w historii. Dramat.

Zamknięcie trylogii nie spełniło moich marzeń. Kibicowałem Nolanowi, lecz się nie udało. A może  dzisiejsze kino typu blockbuster nie jest w stanie stworzyć czegoś godnego od początku do końca. Zawsze muszą coś spierdolić. Jeśli będziemy jedli z ekranu wszystko co nam pokażą i szli na kompromisy z megaprodukcjami, nigdy nie zobaczmy już więcej kina nowej przygody z prawdziwego zdarzenia.

niedziela, 26 lutego 2012

Oscar na niedzielę, czyli co, jak i dlaczego nie Koniaczek?


Czy to naprawdę będą najgorsze Oscary w dziejach? Wszyscy złowrogo chrząknęli i pretensjonalnie westchnęli kiedy na horyzoncie pojawiły się nominacje, ale przecież kilka dobrych filmów jest na tej cholernej liście! Ok, aktorskie typy są momentami skandaliczne - brakuje tego i tamtej. Po co jeszcze jedna nominacja dla innej - czy już nie dość się nachapała? A ten co zagrał tu najsłabiej skoro brak w ogóle tego co pokazał wszystko?

Tak naprawdę jednak kilka filmów przywraca wiarę w Fabrykę Snów, kilka posunięć jest arcyciekawych, a my, Polacy spragnieni sukcesu w każdej kategorii i tak bardzo pewni siebie możemy ekscytować się naszą własną Agnieszką Holland! Może w tym roku nie będzie kiepsko, może gala nas zauroczy i zwali z nóg a dowcipy prowadzącego zostaną długo w pamięci? Nie sądzę. Zapowiada się wyjątkowo nudna i przewidywalna noc. Zarwiemy ją tak czy tak.

Jakiś czas temu Ricky Gervais zapytany czy nie poprowadziłby Oscarów spojrzał na Lettermana kpiąco i dyplomatycznie wykręcił się tym, że “drugi najpopularniejszy show z nagrodami filmowymi” mu wystarczy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprosiłby Rickiego do wygłupów przed całym światem, ale to nie zmienia faktu, że Oscary stały się widowiskiem sztywnym, długo ćwiczonym, przewidywalnym i nudnym przez to jak flaki z olejem. W tym roku poprowadzi je Billy Crystal. To drugi wybór. Na pewno będzie lepszy niż Eddie, który musiał odejść. No i zdecydowanie lepszy niż cała gala poprowadzona przez Muppety - nie wiem kto wymyślił tę plotkę, ale przez moment wydała mi się zbyt realna. Dalej jednak organizatorzy boją się zaryzykować i kiszą się we własnym sosie. wymieniając wizytówki z agentami aktorów, których najlepsze gagi przypadają w najlepszym przypadku na środek lat 90tych. Czy naprawdę nie ma już nikogo śmiesznego w Hollywood? Być może bano się zeszłorocznej wtopy, ale tamta parka śmierdziała lewizną na kilometr. Wiecznie zjarany chłopiec i księżniczka o ładnym uśmiechu nie mieli dość jaj, żeby zagrać po swojemu.

Przejdźmy do konkretów: co mamy na talerzu? Co powinno dostać Oscara, a co naprawdę dostanie? Jak zawsze zaczniemy trochę od końca. Skandalem są tylko dwie piosenki nominowane do nagrody. Kto się zainteresował i doczytał to i owo wie dlaczego. Jakieś słupki, zasady i procenty nie pozwoliły, żeby np. o statuetkę powalczył The National. Wygląda to śmiesznie. Do walki stają “Muppety” i “Rio”. Wygra McKenzie, ale powiedzmy sobie szczerze - oba numery są sztuczne i do dupy. Kur pieje pierwszy raz - “Drive” anyone?

Jeśli chodzi o muzykę, to miejmy nadzieję, że dwaj starzy wyjadacze, którzy rozpisali partyturę dla 3 filmów (John Williams i Howard Shore) przegrają z kretesem z Ludovicem Bource i jego “Artystą” (bardziej prawdopodobne) lub - przyznam się - uwielbianym przeze mnie Alberto Iglessiasem (“Tinker Tailor Solider Spy”).

Pomińmy formy krótkie, przejdźmy do dokumentów, gdzie mamy taniec, ekologów-terrorystów, kryminalną pomyłkę, sport i wojnę. Obcinamy ostatnie dwie pozycje. Z pozostałej trójki najpewniejsza jest “Pina” Wendersa, choć wybór ten bardziej podyktowany byłby nazwiskiem reżysera niż zamiłowaniem Akademii do tańca. Nie bez szans jest też “If A Tree Falls”. Ekologiczno-polityczna wojna w Hollywood wciąż trwa.

Jeśli chodzi o nagrody stricte techniczne to krótka piłka. Efekty specjalne zgarnie pewnie “Hugo” (należy mu się nie za zegarmistrzowskie ujęcia ani 3D, ale sekwencje początków kina z drugiej połowy filmu). Szczerze mówiąc większe wrażenie zrobiłą na mnie “Planeta Małp” na zasadzie efektów, których prawie nie widać. Bo już cybertnetyczny boks/taniec z “Real Steel” szybko się znudził, podobnie jak kolejny “Harry” i “Transformersy”, których zagłady nie przetrwałem docierając tylko do połowy.

“Make-up Oscar” jak dla mnie mógłby przypaść ekipie od “Alberta Nobbsa” - dość naturalnie i ciekawie wypadły te przebieranki, szczególnie w przypadku Janet McTeer (wspaniały i zaskakujący flashing!). Kostiumy? Nie wiem sam. Nie widziałem “Anonnymousa”, ale tam garderoba jest zapewne przewidywalna. Teraz będę hipokrytą jeśli pochwalę “Jane Eyre”. Może Madonnie córka coś ładnego zaprojektowała do W.E. czy jakaś inna Gossip Girl? Co za różnica, skoro dostanie “Hugo”! Podobnie jak pewnie za scenografię - niech się udławią tymi technicznymi Oscarami. Montaż przypadnie pewnie “Artyście”. Szkoda, że nie “Descendants”, ale to zupełnie nie ta kategoria wagowa.


W przypadku dźwięku Oscary powinny dostać filmy normalne, bezefektowe. “Dziewczyna z tatuażem” i “Drive”. Właśnie, “Drive”, bo to jego jedyna kategoria! Jeśli Fincher ma duże szanse przegrać ze Scorsese, tak nie sądzę żeby poczyniono więcej szkód jednemu z najbardziej niedocenionych filmów w tym roku. Zatriumfują więc odgłosy palenia gumy, zgiatania obcasem twarzy i rozgrzewania silnika do czerwoności.

A teraz pierwsza tego wieczoru szansa dla nas, Polacy. Uwaga! Janusz Kamiński, który znowu pracował ze Spielbergiem ma szansę. “War Horse”? Raczej nie. Równie kuriozalne “Drzewo życia”, które najlepiej oglądać połknąwszy wcześniej albo wypaliwszy coś, czego nie mają jaj zażyć politycy przed Sejmem, ma dużo lepsze zdjęcia niż, jak to w u nas mówią “Czas wojny”. Konia z rzędem temu, kto wymyślił ten tytuł! Ja zaraz wyjawię wam lepszy. Ale tak serio, to tego Oscara powinien dostać “Artysta”. I dostanie. Amen.

W animacji konkurują 4 zwierzęta i muzyczna Kuba. Stawiam na piękną muzykę. A jeśli ktoś chciałby już nagrodzić zwierzęta, to z braku psa stawiam na kota. I nie w butach, ale w Paryżu.

Teraz scenariusze. Sympatycznie by było, gdyby oryginalny powędrował do Asghara Farhadiego za jego “Rozstanie” albo do J.C. Chandora, którego bardzo teatralny “Margin Call” już ochrzczony został “najlepszym filmem o Wall Street ever”. Realnie rzecz biorąc to może być jednak kolejna statuetka dla “Artysty”. Kupuję tę staroświecką prostotę. Ale już nie Allena, bo jego skrypt atrakcyjny jest tylko w pomyśle, który można sprowadzić do anegdoty “a co by było gdyby...” (reszta jest skrojona dokładnie według schematu Woody bez Woodiego, czyli Allen 2.0 i już trochę zwietrzała), Nie stawiam także na “Druhny”, które owszem są zabawne i pada tam moje ulubione nazwisko Apatow, ale w sumie na tym się to kończy. Nawet słownych szermierek wysokiej klasy nie ma tam tyle ile trzeba. Ciekawostka.

Scenariusz adaptowany natomiast to raczej pewny Oscar dla Alexandra Payne’a, Nata Faxtona i Jima Rasha (tak, to TEN!), którzy w zgrabny sposób przycięli powieść Kaui Hart Hemmings. A taki “Hugo”? Książka Briana Selznicka, według której powstał film to podobno lektura dla amerykańskich 5-klasistów i mam nadzieje, że nienawidzą jej tak samo, jak Włosi spluwają na “Serce” Edmondo De Amicisa. W kolejce stoi też “Tinker Tailor...”, podobno pełen nieścisłości w stosunku do powieści, “Idy Marcowe” - to nie będzie oscarowy rok polityczny i “Moneyball” - czort wie, Amerykanie mogli coś zrozumieć z tych liczb pisanych baseballowym kijem. Ja obstawiam Hawaje.

To o co wszyscy się kłócą najbardziej to role aktorskie. Szczególnie braki obsadowe widać w kategorii “męska główna”. Najważniejszy? Nie ma dwóch złotych chłopców tego roku - Ryana Gosslinga i Michaela Fassbendera. Jestem jeszcze w stanie zrozumieć brak Gosslinga, choć to naprawdę trudne, bo zagrał w tym roku w trzech filmach trzy różne role i mogłaby znaleźć się tu każda, nawet ta komediowa. Nieobecność Fassbendera jest jednak ponikąd dziwaczna. Kto ma odbierać statuetki jeśli nie tacy jak on, tacy jak oni, którzy dają z siebie wszystko i wypruwają flaki? Brad Pitt? Nigga, please. Brad od paru filmów grając wykonuje ten sam manewr ze szczęką, który zabawny był może to w “Bękartach”, ale “Moneyball” to przeciętnie rzemiosło. Nawet rola w “Tree of Life” mogłaby być zagrana przez dosłownie każdego kolesia z Hollywood, np. takiego Seana Penna, któremu Terrence Malick zrobił brzydki kawał, wycinając go z ponad dwugodzinnego obrazu jak Aaron Schneider Karolaka z “Get Low”. Nie typowałbym też specjalnie Demiana Bichira, choć bardzo go lubię, chociażby za gościnny sezon w “Weeds”. “A Better Life” to film dobry, ale za mały i zbytnio przypominający Akademii kto im strzyże trawniki i podcina palmy. Fabułę można w sumie podsumować TYM krótkim żartem.

George Clooney w “Descendants” idzie trochę w inną stronę niż dotychczas i jest perfekcyjnie oszczędny, ale Oscara za najlepszą rolę męską odbierze niemy artysta Jean Dujardin (to dopiero coś nowego, ekspresja i talent, którego nawet nie ukradł mu Jack Russel Terrier Uggie), ewentualnie Gary Oldman (oklaski także tutaj, bo “Szpieg” to jego wspaniały powrót na pierwszy plan. Natomiast co do drugiego to najbardziej chyba ucieszyłbym się z Nicka Noltiego za kompletnie niedocenionego “Warriora” (znów solidny come back) albo uroczego Christophera Plummera w “Beginners”. Max von Sydow w “Extremely Loud & Incredibly Close” skupia się bardziej na ratowaniu filmu niż oscarowej kreacji, Jonah Hill to dobry i śmieszny chłopak, ale znów nie to, a Keneth Branagh nie zagrał w czym trzeba.

Kobiety to zapewne triumf “Help” na pierwszym i drugim planie, i życzę Violi Davis, Octavii Spencer i Jessice Chastain dużo zdrowia, bo to uroczy film. Jeśli tak, to czekają nas łzy i pełne religijnych odniesień przemówienia. Alleluja. Kto ma jeszcze szanse? Może stara żwawa Meryl, która pobiła już całkowicie rekord nominacji i wysunęła do przodu jak Norweżki chore na astmę? Dużo stawiało się na Rooney Mare, ale za same poświęcenia to nie przejdzie. Glenn Close - posłuchaj, to też do ciebie. Prędzej zobaczyłbym przy drugim planie twoją koleżankę z planu Janet. Michelle Monroe Williams? Max co mogę jej obiecać to szybki angaż w barze Jack Rabbit Slim’s.

Reżyseria: tu zawsze nagradza się właściwie osobę nie za konkretną pracę, ale za nazwisko i cały projekt. Ciężko to zmierzyć jeśli nie było się na planie. Kto? “The Artist” albo “Descendant”, Hazanavicius albo Payne. Tylko oni coś zrobili. Reszta to eksponaty z muzeum kinomatografii i kart podręczników, którzy odwalili robotę jak zawsze: byli sobą bez odrobiny dystansu i chęci skoku w bok. Marty, Woody i Terry - czas na emeryturę.

Z wielu względów miło by było, gdyby Oscara za najlepszy film zagraniczny odebrała Agnieszka Holland. Trzeba jej przyznać, że nie obija się w Stanach, nieustannie dokształca, podpatruje i uczy warsztatu. Bawi się w seriale, jest na czasie i żadna fabułą jej nie straszna. Zrobione w Polsce “W ciemności”, które - nie bójmy się tego powiedzieć - wytypowane zostało do Oscara trochę tematycznie, jest naprawdę dobrym filmem. Trudno jednak patriotycznie trzymać kciuki, gdy obok mamy obrazy lepsze. “Rozstanie” to solidny i pewny kandydat do tej nagrody, a belgijski “Rundskop” łomocze po głowie dużo bardziej niż pięści głównego bohatera. Kiedy wreszcie i my zaczniemy pokazywać na świecie filmy o ludziach, a nie ideach i koszmarach z przeszłości? Więcej Jacków Borcuchów proszę.

Kiedy sporo przed nominacjami ktoś wrzucił do sieci przeciek nominacji w kategorii najlepszy film potraktowałem to jako nieśmieszny żart. Powodów było kilka, ale najbardziej jaskrawnym był “War Horse”. Lista okazała się prawdziwa, a ja w międzyczasie nadrobiłem film Spielberga, przełknąłem ślinę i stwierdziłem, że da się to obejrzeć. Ale raczej z uśmiechem na ustach i robiąc złośliwe notatki. To farsa nie wiadomo właściwie dla kogo. “Koniaczek”, bo tak pieszczotliwie nazywam ten obraz, to rzecz zupełnie zbędna. Nadęta, pusta i nudna. Udowadniająca światu smutną prawdę, że Amerykańska Akademia Filmowa to twór skorumpowany niczym nasz PZPN. Tak Steven, wiemy ile dla nas dobrego zrobiłeś, gdzieś “Koniaczka” upchniemy. Żal tylko tuzinów dobrych aktorów, którzy tam pograli po 5 minut, bo jak tu odmówić mistrzowi SS.

Producenci jakiego filmu odbiorą statuetkę za najlepszy obraz? Raczej nie “O północy w Paryżu”. To nie czas i miejsce na kolejną część serialu “Woody Allen przedstawia”. Nie ma też co się lękać dramatem o dwóch wieżach, czyli “Extremely Loud & Incredibly Close” - można zrobić film o śmierci ojca i polukrować to słodką rodzinną historią o dorastaniu. Ale kameralnie, nie wsadzając przy tym Toma Hanksa do WTC i każąc Sandrze Bullock płakać! Strzał w stopę. Dalej mamy “Drzewo Życia”, które budzi chyba zbyt duże kontrowersje żeby gratyfikować je Oscarem. Mam nadzieję, że większość głosujących tak jak ja zupełnie nie zrozumiało o co kaman i żałować bardziej od nienagrodzenia Malicka będą tego, że do kina nie wzięli woreczka ze swoją przepisaną na ból pleców marihuaną. Oscar nie powędruje też zapewne do twórców “Moneyball”, z czym się zupełnie zgadzam, bo film to nierówny jak sezon Oakland Athletics w 2002 roku. Nie dostanie go także “Help” - bez urazy, ale na tak dużą kategorię jest zbyt hallmarkowy.

Tym sposobem sprowadziliśmy zabawę do znośnej liczby trzech graczy. Rozegrajmy to szybko. Czarnym koniem tegorocznych Oscarów bez wątpienia jest film Alexandre’a Payne’a. Największa obawa natomiast to “Hugo” - wcale nie bez szans na wygraną (wspominałem już o UKŁADZIE?). Ale Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem i mający zbyt długi język Mark Wahlberg się nie myli, to Oscara dostanie “Artysta”. Oby. 80 lat temu wygrałby na pewno i jeśli uda się teraz to będzie niezbity dowód na to, że to dobra historia tak naprawdę liczy się w kinie. Ale tymczasem trzeba uzbroić się w cierpliwość i przetrwać 84tą oscarową galę, razem z Muppetami, Dyktatorem, Cirque du Soleil i Jennifer Lopez. W wolnej chwili i poniekąd na rozgrzewkę warto też zerknąć na Mr. Skin Anatomy Awards. Tu również można było obstawiać i wspólnie ze szwagrem trafiliśmy najbardziej odrażającą nagą scenę!