środa, 31 marca 2010

Muchy "Notoryczni Debiutanci": Recenzja


Teraz już to wiemy. Po prawie trzech latach od wydania, bez spiny można stwierdzić, że „Terroromans” to klasyk. Mimo, że znalazło się paru maruderów, którzy twierdzili, że to tylko kolejny hype, płyta obroniła się znakomicie. Ale czy musiała się bronić? Wystarczy zapodać „play” i wystrzelić ten genialny longplay. Pierwsze dźwięki „Wyścigów” pokazują, jak silne pole rażenia ma ta płyta. Nie zliczę na ilu imprezach katowane było „Miasto doznań” i jak często doznawałem przy refrenie „Fototapety”. Każda linijka wykrzyczana na koncertach lub cytowana przy luźnych rozmowach przy piwie, to sztandarowe teksty polskiej muzyki rozrywkowej dekady zerowej.

Już parę dni po premierze debiutu odgrażali się, że wchodzą do studia, aby nagrać nowy materiał. Mimo wszystko trzeba było czekać prawie 2,5 roku. Po drodze bardzo dobry singiel „Państwa-miasta” (btw byłem pewny, że wejdzie na drugą płytę) i bardzo fajny cover „Papierowego księżyca” – tak mocno podkreślającego zakorzenienie liryczne w muzyce polskiej i zagranicznej (cover „To France” grany na koncertach) lat 80. Znaczące projekty Piotra Maciejewskiego Drivealone czy też CNC tylko podgrzewały atmosferę.

Trzeba jednak przyznać, że po debiucie nie tak to miało wyglądać. Podobna sytuacja miała miejsce po jedynce Cool Kidsów. Polska scena muzyczna miała się odmienić. A tu jakiś Gumki Orlik. Eh. Modląc się o deszcz, który na nowo zmyje brudy, wyczekiwałem następcy „Terroromansu”. Jeszcze przed premierą mieliśmy okazję podglądnąć okropną okładkę. Nadal nie rozumiem o co w niej chodzi. Do tytułu już się przyzwyczaiłem (ja wiem, że genialnie nakreślający ich położenie). Premiera w dzień kobiet. Na liście 11 tracków. Rzadko już, aż z takim namaszczeniem czekam na jakieś płyty. Zakup w dzień premiery, starannie odpakowana folia, trzęsącymi rękami włączam play:

1. Rekwizyty

Opener zaczyna się wychodzącym z ciszy rytmem wybijanym przez Szymona Waliszewskiego. Poszarpane gitary, przeszkadzają sobie nawzajem, aby trochę rozczarować zwolnieniem i pójść w słabą melodykę. Gdzieś na 0:58 trochę Heyowo się robi, i to w żadnym wypadku nie jest komplement. Michał Wiraszko mocno rozczarowuje grafomańskim tekstem „Zbierasz kody/Wygrywasz nagrody”. Naprawdę myślałem, że to przegrali, że to już koniec. Jedyni, którzy mogli coś udowodnić, nie udowodniają tego, o czym była mowa w „Najważniejszym Dniu”. Jak ważne jest wejście na drugiej płycie, każdy sobie zdaje sprawę. Tak więc, to koniec już nic nas nie zbawi. Na szczęście coś w 1:33 zaczyna się piętrzyć. Wiraszko tłumaczy „No skąd ten strach?/Zdaję się, że nigdy aż tak”. No właśnie, po co ta spina. Może niepotrzebnie. Wyluzuj. I tak też jest. Refren podobnie jak otwarcie „Wyścigów” daje dowód, że obcujemy z najlepszym polskim zespołem. Mianowicie w 1:52 załamanym, smithowym głosem Wiraszko wykrzykuje „To, że Cię nie gonią/Nie znaczy, że masz stać” i jestem w domu. To moja drużyna. Zwrotka za drugim razem już tak nie boli. Z utęsknieniem czekam na refren. Za drugim razem jest bardziej odczuwalny. W 3:56 daję się we znaki producent Marcin Bors (bo to chyba jego pomysł) i odzywa się harmonia. Wybaczam. Dzięki za przejście do kolejnego refrenu. Wiraszko brzmi bardziej odważnie, bardziej mądrze. Teksty już na początku niosą ciężar. To nie płyta o relacji między parą kochanków (tak jak to było głównie na „Terroromans”), ale o dzisiejszej alienacji i strachu przed okazywaniem uczuć. Otoczony facbookowym „musisz tam być” oraz rekwizytami jako przedłużeniem naszych ograniczeń, samotnie przemierzamy technologiczny raj.

2. Notoryczni debiutanci

„Rekwizyty” niosły ze sobą momenty zawahania co do zajebistości tej płyty. „Notoryczni debiutanci” zamiatają wszystkie wątpliwości. Mocarna, popowa petarda. Tak jak na debiucie, każdy uderzenie strun, każde uderzenie perkusji każdy wyraz zaakcentowany przez wokal, uświadamia, że w momencie słuchania tworzymy historię. Czy ktoś dzisiaj brzmi tak poetycko i przekonującą jak Pan Michał. Buńczuczne, totalnie cool: „Pytasz mnie czy wybiorę się na seans/ Chowam ręce w Twoich kieszeniach” i potem już miazga: „Siedem miesięcy jak sakramenty...”. Przed oczyma stają mi same klasyczne punchliny z jedynki. Nie da się od nich uciec. Można cytować w nieskończoność „To będzie dobry rok, bez rocznic bez rozczarowań”. potem przejście w totalnie punkowe, interpolowe przeplatające się riffy, do taktu dołącza perkusja i znowu „To będzie dobry rok..” Niech ten refren trwa i trwa. Najlepsza rzecz jaką słyszałem ostatnimi laty.

3. Przesilenie

Optymistyczny marsz na plac wolności, aby zapomnieć o dobrych radach, dawanych przez najmądrzejszych. Bardzo popowe wejście na bazie chórków, z fajnie podbitym basem Tomasza Skórki i funkującą gitarką. Wchodzi Wiraszko: „Już możemy sobie mówić na Ty”. Nie ma mocnych na tego chłopaka. Potem „Mam nadzieję, że dobrze bawisz się gdy/W głównych rolach modne emocje”. Nie ma bata. Każdy wers, każda linijka to niezapomniane wrażenia. Sprawdźcie to. Kawałek z totalnie radiową melodyką, jak się nie przeżre do mainstreamu to żal będzie trochę. Hymnowy refren niczym z „Years of Refusal” (zresztą Michał zaliczył go do ulubionych albumów mijającego roku).

4. W zasięgu ramion

Pływające gitary, potem wchodzi gitara à la mostek w „Fototapecie”. I trochę republikowy wokal. Nowocześnie i zachowując tradycję. No i refren zabójca. „Wszystko co w zasięgu ramion pozostaje/Naszą tarczą - celem złych”. Proszę, zauważyć drugi niski wokal pod refrenem, chytrze ukryty przed pierwszym odsłuchem. Za wejście z 2:11 należy się Oskar, tam gdzie te płaczliwych smyki. Bitewny rytm perki i poezja „podobno używamy jednego języka/w dialogu ginie jednak słów matematyka/arytmetyka zależności gubi nas”. Moment ciszy i znów refren zabójca. Ja chce jeszcze.

5. Księgowi i marynarze

Obczajcie jak bardzo hajlajtowo-momentowy jest ten kawałek. Zagrywkowa gitarka przeniesiona potem na motyw zwolniony wolnym podbiciem perkusyjnym. W 0:35 pytający, boomerangowy synth - przypomina mi polskie momenty elektro z lat 80. Jakieś wybrane motywy Kombi czy coś. Antyfacbookowe „Nie mam planów na kolejne dwa oddechy” (czy późniejsze „Nie mam nic na myśli”). Ale kurwa w 1:12, nic nie wyjaśni zajebistości tego momentu. „Nie mówmy o jutrze/ Historiach bez puent/ Gdy noce są krótsze/Proste, że to nie dotyczy nas”. Odsyłam do płyty – nie da się tego opisać. Ciągła walka, idealizm vs. realizm. Zamknięci w korporacyjnych boksach, marzymy o przyszłości, nie skupiając się na „tu i teraz”.

6. Przyzwoitość

Znowu po polsku. Jakość debiutu Lady Pank, kiedy Borysewicz mógł stanąć obok Andy’ego Summersa bez obciachu i mieli szanse na supportowanie Madonny. Przerażający tekst Wiraszki, totalnie traktujący o braku prawdziwych emocjonalnych, nieprzyzwoitych doświadczeń. Otaczamy się muzyką i filmami, uciekając od prawdziwych emocji. Będąc częścią (internetowej) społeczności jesteśmy absolutnie samotni. Waltornia daje niesamowity efekt. Nie wiem, co to znaczy, ale oddaje namiastkę człowieczeństwa, jakiś pierwotnych instynktów, których nie da się uwolnić poprzez bycie tylko przyzwoitym.

7. Zimne kraje

Największy kawałek na płycie. Totalny hołd pod Morrisseya. To już nie przelewki. Nie wystarczyło im „My Favorite Disease”. No niech ktoś oskarży Wiraszkę o plagiat, niech się tym ktoś od Moza zajmie. 0:48: „I chodźmy spać/ kolejny raz” z zapadającym się głosem, pod brudną jak cholera gitarę, należy do byłego wokalisty The Smiths. Bez wątpienia. I jest to moment, gdzie zapłakałem. Katharsis. Absolut. Obcujemy tutaj z płaszczyzną tarcia pomiędzy sztuką, a rozrywką. Odciśnięte piętno jednej z najlepszych kapel w historii uderza w czachę. Mimo tej morrisseyowej maniery, znowu polskość czuję. Chociażby przez zestawienie słów „Zimne kraje”. Gdzieś widzę „Arktykę”. Totalny clash tradycji i najlepszych źródeł, rzadko penetrowanych przez polskich artystów (no może Bielizna czy też Malarze i żołnierze).

8. 15 minut później

Nie ma już dzieciństwa. Przeminęło zbyt szybko. To tylko 15 minut. „No popatrz jak się kończę”, pogodzony z własnym losem. Mimo, że przed nami kolejny kwadrans - nie zmieni to już nic. Możesz się śmiać i kląć na przemian to i tak nigdy nie wróci. Wiraszko bezpośrednio i sprytnie nawiązuję do kluczowych momentów dzieciństwa (wąchanie okładek komiksów, hodowanie ulubionych zwierzaków czy zabawy w strzelanego). Możesz się wściekać i złościć – to naprawdę nie wróci.

9. Serdecznie zabronione

Doznaniowe klawisze na sam początek. A czemu nie. Niestety tutaj chłopaki troszeczkę się spóźnili. Przesterowana na modłe elektro gitarka trochę trąci myszką. Piosenka z przejściami à la pseudo-indie. Tak przecież udanie i dokładnie spenetrowane przez Cool Kidsów na „Afterparty”. Mimo wszystko teksty znowu miażdżą. Może nie będzie tak źle - „Dwudniowa odwaga/…/jedynka Mannamu - to musi się udać”, jednak niechciana depresja wisi w powietrzu: „bo kiedy/przyjdą wreszcie myśli te bez wizy, nieproszone/uwierz, nie pozostawią wątpliwości/ nie będzie braw”. I tak bez końca.

10. ‘93

Robert Smith nagrywając fantasy singles mógłby być zachwycony intro w tym kawałku. Keyboardowe plamy, pod aqua-gitarę. Następnie debiutanckie zawijane gitary, przerywane stukaniem perki. Cudowne spotkanie z kimś w kogo się jeszcze wierzy: „Ten dzień jest po to by wysypać z butów piach”. I znowu o przeżywaniu prawdziwych uczuć o doznaniu czegoś realnego: „Wciąż lepiej przeżyć coś niż obejrzeć o tym film”. I nawet nie trzeba się spinać, refren: „Nie musisz starać się/Dzień bez okazji i bez zdjęć”. W 1:59 faktycznie tak jest. Jednak można wreszcie czuć. Chillwave’we doznanie tego czego zawsze poszukiwaliśmy. To właśnie ten moment. „Powoli lewitujesz…”.

11. Kołobrzeg - Świnoujście,

Dobrze znany kawałek z demówki przed pierwszą płytą. Troszkę wymuszony niczym na jedynce „111”. Chociażbym wolał tutaj „Państwa-Miasta”, mimo wszystko fajnie posłuchać. Mało przearanżowany w porównaniu do oryginału, ale ciągle świeży. Perkusja w rytm jadącego pociągu i ta fajnie drażniąca gitara. Znamienny punkt kulminacyjny płyty. Swoista kropka nad i: „Już nie ma tego chłopca i nie ma tej dziewczyny/Zestarzeli się/Albo nigdy ich nie było”. Koniec.

Już po wszystkim. Za chwilę i tak odpalę pewnie drugi raz. Stawiam, że płyta także tak jak debiut będzie albumem, do którego będziemy wracać. Tak jak przy debiucie, znowu mamy coś, czego można dotknąć. Z czym można się utożsamiać. Coś bardzo realnego i emocjonalnego. Bez zbędnej otoczki, lanserstwa, napinania się i ściągania coraz niżej spodni.

Pokoleniowe teksty, która trafiają w początek nowej dekady. Jeszcze dłużej wpatrzeni w laptopa i czekający aż ktoś po drugiej stronie będzie aktywny. Nauczeni na pamięć gestów i emocji. Z głęboką tęsknotą poczucia czegoś więcej. Ciągłe poszukiwanie i nadzieja, że za chwilę będzie lepiej. Zmęczeni ciągłymi grami, odgrywaniem kogoś, kogo tak naprawdę nie ma. Wyprani z prawdziwych uczuć dziecka, zapatrzonego w swoich idealnych bohaterów z plakatów, w pokoju dzielonym z rodzeństwem. Chyba da się to jeszcze naprawić, prawda? W końcu naprawdę zadebiutować w swoim realnym życiu.

http://www.myspace.com/muchy

poniedziałek, 29 marca 2010

Laura Marling „I Speak Because I Can”: Lau(d=r)anium


W 2007 roku Laura powaliła mnie swoim „New Romantic”, i to nawet dwa razy, bo u Jools’a ta smarkula zabrzmiała dwa razy lepiej. Potargana chudzina w koszulce Spice Girls, ledwo otwierająca buzię i patrząca w podłogę. Bladolica, krasnousta, prawie przezroczysta. Zaczęła przebierać palcami po strunach i ruszyła: „I know I said I loved you but I'm thinking I was wrong/ I'm the first to admit that I'm still pretty young”. I w sumie nic dodać nic ująć, aczkolwiek chyba prościej odkopać nowy gatunek dinozaura (ostatnio robią to średnio raz w tygodniu), niż odkryć 17latkę z głosem tak czystym i niewinnym, a po brzegi wypełnionym melancholią.

Długogrający debiut Laury Marling to było coś. Geniusz. Prostota. Czyste piękno. Ja sam byłem bardzo kontent, sypiałem z Laurą i się z nią budziłem. Jeździliśmy razem autobusem, ona śpiewała o wielkiej miłości, trochę idealistycznej i szczenięcej, choć już bardzo gorzkiej i rozczarowującej, a ja gotowałem makaron albo robiłem zakupy. Powinniście nas razem wtedy zobaczyć! W międzyczasie Laura trochę kolaborowała, coverowała, pojawiała się to tu, to tam. Po znajomości, po przyjacielsku, za jeden uśmiech. Trzymała klasę.


Ale spokojnie, nie będzie rozczarowań, „I Speak Because I Can” też daje radę, ciężar drugiej płyty wzięty na klatę. Oczywiście, tylko raz mogłem się złapać na bezbronnego podlotka, którego nic nie boli tak jak życie, więc tym razem bez sentymentów, obyło się bez gotowania i zbędnego pieprzenia. Laura Marling zrobiła album dojrzalszy, bardziej rozbudowany, w większej skali. Zresztą nawet porównując okładki: koniec z foklową hipisariadią, jestem kobietą.


Jej głos na nowej płycie jest dużo mocniejszy, częściej też się zmienia, nawet w obrębie jednego utworu. Jest zła. Zmiana. Jest bezbronna i słodka. Znów zmiana. Jest poważna. Poza tym znakiem firmowym „I Speak…” są dużo bardziej złożone aranżacje. Wszystkiego jest więcej. Nakładające się wokale, bogate instrumentarium, wszystko niby bazuje na tych samych pomysłach, piosenki dalej mają marlingową strukturę A + B + C, ale z większym rozmachem. To już nie ta sama dziewczynka grająca na gitarze i mocząca nogi w rzece. Laura podpatrzyła trochę rzeczy u kolegów z folkowych zespołów, z którymi się bujała przez ostatnie 2 lata. Pokazali jej np. gdzie kupić dobre banjo, jak w pełni wykorzystać tzw. „irlandzki trick”, robiąc niepokojące tło szumem akustycznych gitar i używając bodhránu (za dużo kiedyś słuchałem The Corrs, żeby go nie rozpoznać). Właśnie, rytm. Jest tu go całkiem sporo. Podobnie jak gatunków, z których Marling czerpie i po swojemu interpretuje.


Jakieś highlighty? Ciężko powiedzieć, oba single niezłe, świetny opener, po bardzo dobrym energetycznym przedostatnim, następuje zamykający tytułowy, który po prostu jest przepiękny, tak jak ten pół płyty wcześniej. W ogóle nieparzyste jakieś niby lepsze, ale może to tylko pozory. Tak czy tak, po co rzucać tytułami, te niespełna 40 minut muzyki warto łyknąć w całości, i tak poczujecie niedosyt. I nie wiem czy ta płyta jest gorsza od poprzedniej, może wcale nie, może więcej nie znaczy gorzej, może w tym przypadku nie warto gloryfikować przeszłego minimalizmu, a przyklaskiwać teraźniejszemu progresowi? Może to, może tamto. Skupmy się na wiośnie.

http://www.myspace.com/lauramarling

niedziela, 14 marca 2010

"Tlen" - Bardzo duszny seans.


Słowo tworzy dźwięk, dźwięk nadaje rytm, który tworzy muzykę, a ta wywołuje obraz. Tak właśnie skonstruowany został „Tlen”. Wszystkie warstwy filmu są integralne, tworzą widowisko multimedialne, któremu łatwo się poddać, zahipnotyzować. Pięknie brzmiący język rosyjski stwarza harmonię. Gdy recytacja nabiera tempa, obraz robi się coraz bardziej agresywny, kiedy głos się uspakaja, widz może odetchnąć. „Tlen” mocno ingeruje w zmysły, nie daje od siebie oderwać wzroku, a tempo słów nie pozwala nawet na moment skierować myśli w innym kierunku. Tekstu jest dużo. Czasem zdania padają jedno po drugim. Niewładający biegle rosyjskim widzowie muszą dołożyć nie lada starań by ogarnąć wszystko, co dzieje się na ekranie, odczytać napisy i zrozumieć ich sens. Niestety, techniczny problem białych liter na białym tle lub na rosyjskich napisach, będących częścią clipów, był dokuczliwy i zakłócał odbiór spektaklu. Trudno się wobec tego dziwić, że twórca nalegał na dubbing, jednak coś mówi mi, że „Tlen” bez dźwięcznego rosyjskiego nieco stracił by swój dyskretny urok.

Wyrypajew stworzył dramat o mało oryginalnej treści. Mamy zakochaną parę, mezalians, zbrodnię, następstwa czynów (wkracza wymiar sprawiedliwości). Aby nieco złagodzić podobieństwo do wszystkich historii àla Romeo i Julia, autor zadaje kilka metafizycznych pytań, dorzuca nieco polityki, ubarwia wszystko starotestamentowymi tekstami, a żeby było „na czasie”, także językiem młodego pokolenia. Dostajemy narkotyczne wizje oraz kilka przedstawień życia w wielkim mieście. Powstaje mieszanka trudno przyswajalna, ciężkostrawna. Wyrypajew podaje nam ten ciężki posiłek w pięknej oprawie, doskonale znanej zjadaczom MTV. Tekst po tekście, obraz, po obrazie. Skoro już zasiadło się przed ekranem, to przyswoi się wszystko, bo konwencja teledysku nie pozwoli wstać, lekko otumani, zagłuszy poczucie czasu. Otrzymujemy wirtuozerski popis, mieszaninę gatunków i technik. Pojawia się prawie wszystko: sceny na księżycu, pod wodą (środowiska beztlenowe), animacje tradycyjne, komputerowe. „Tlen” to swoista antologia sztuki teledysku.

Film został okrzyknięty jako odważny, nowatorski i eksperymentalny. Czy taki jest? Tak i nie. Ja chwilę zastanowiłabym się przed popadnięciem w bezkresny zachwyt nad „Tlenem”. Sama postać Saszy wydaje mi się lekko wtórna. Ruda piękność, jako uosobienie odmienności, lekkości, dzikości, tlenu. Ile jeszcze bladolicych rudowłosych zjaw pojawi się na ekranach i plakatach, wciąż w tej samej roli nieuchwytnych outsiderek. Nie umiem pozbyć się skojarzenia z „Biegnij Lola Biegnij”. TU też film przeplata się z animacją. Dużą rolę odgrywa tempo muzyki. Rude włosy dominują w kadrach i przypadkiem obie bohaterki noszą tatuaż w tym samym miejscu.

Połączenie dramatu z ciągłą narracją muzyczną dało nowoczesny musical, po którym wyszłam z kina lekko zmieszana. Wyrypajew radzi by film oglądać intuicyjnie, by poczuć przykazania, bo ich odbiór za pomocą intelektu niewiele daje w zachodnim świecie. Nie wiedziałam, czy w spektaklu tym było zbyt wiele metafizyki, czy ja tylko usilnie szukałam tam kolejnych warstw i tak złożonej struktury. Mimo tego oddychać „Tlenem” jest przyjemnie, tylko czasem można się zakrztusić.


wtorek, 9 marca 2010

Chiddy Bang „Opposite Of Adults”: forever young jerks


I am hip-hop! To jedyne, co mi przyszło do głowy po usłyszeniu nowego wymiatacza od Chiddy Bang, który wdarł się właśnie do pierwszej dziesiątki iTune’owych hitów w UK. Bo co innego można sobie pomyśleć, gdy odchodzi się nieco od hip-hopu w stronę muzyki serwowanej przez MGMT czy Passion Pit i okazuje, się, że hip-hop idzie tam razem z tobą. Delikatnie próbował mi już o tym powiedzieć Kid Cudi, ale teraz chłopaki z Chiddy Bang jebneli mnie tym przekazem prosto w pysk, żeby mi to przypadkiem nie umknęło.

„Opposite of adults” jest piękną, rapową wariacją na temat „Kids” od MGMT i choć ukradziony jest z niego nawet nie sampel a jedynie kilka tonów, to nikt nie ma wątpliwości co do więzi obu utworów. Sam bit, który jest prościutką, wystukaną na keyboardzie melodią, buja głowami słuchaczy jak przejażdżka polskimi drogami po zimie. Przekaz jest oczywisty – nie ma sensu dojrzewać, bo i po co, skoro : “I remember I was younger as a kid it was the best / I used to touch on all the pretty girls at recess”. Klip mimo wykorzystania oklepanego patentu jest niesamowicie pocieszny i budzi we mnie niedojrzałego gnojka, który chciałby być takim amerykańskim cool kidsem. Poza tym nie można przejść obojętnie obok umiejętności aktorskich Xaphoona, który umie wyrazić obojętność na milion różnych sposobów.

Hip-hop zmienia się na każdym poziomie zawodowstwa. Dzieje się to w Polsce (Pezet – „Muzyka Emocjonalna” IMHO najlepszy polski rapowy album 2009) i za granicą, wyjadacze ewoluują (Kanye West – Coldest Winter), młodzi zaskakują (New Boyz, Audio Push), nawet MF Doom który nie mógł zmienić stylu Madvillainów z powodu jego mega-zajebistości zmienił chociaż ksywkę – jakiś progres musi być! Młody duet z Filadelfii, w którego skład wchodzi mający nigeryjskie korzenie MC Chiddy i producent Xaphoon, przeżuwają Indie, elektronikę i rap i wyrzucają muzę, która przy odrobinie pracy może sporo namieszać.



piątek, 5 marca 2010

Oscar - Decydujące starcie


Nie dbam o telewizję. Nic ciekawego i do tego permanentna powtórka z rozrywki i to zazwyczaj kiepskiej. Ale raz do roku odkurzam stare pudło, żeby zobaczyć rozdanie Oscarów. Że kicz? Komercja? Wewnętrzne rozgrywki środowiskowe? Tak, tak i tak. Zgodzę się też z tym, że dużo ciekawsze rzeczy dzieją się w Sundance czy na Spirit Awards, że lepsze filmy dostają BAFTy, a niezdecydowani członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej rozdając Oscary często kierują się zdaniem Hollywoodzkiego Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej, którzy swoje Złote Globy rozdają wcześniej. Wszystko prawda. Ale po prostu mam sentyment. A z tym ciężko dyskutować.

Co w tym roku? 82-gą Ceremonię w Kodak Theatre poprowadzą Alec Baldwin i Steve Martin, którzy ostatnio wystąpili razem w „It’s Complicated”. Po Baldwinie wiem mniej więcej czego się spodziewać (choć nie jestem wielkim fanem jego komediowych występów, nie oglądam „30 Rock”). A Martin? Dawno go nie było. Komediowa forma już nie ta. Czy potrafi jeszcze rozbawić? Plotka głosi, że był pomysł na ceremonię prowadzoną przez Sashę Barona Cohena. Ale każdy się chyba bał żartów z Haiti i śmierci Jacksona, więc odpuszczono. OK., to był dość ryzykowny pomysł, ale zamiast tego można było zaprosić uwielbianego ostatnio przez środowisko Conana O’ Briena (patrz NBC Gate). To byłoby coś. Choć moim marzeniem w roli hosta jest zdecydowanie Sarah Silverman. Pomarzyć piękna rzecz.

Nowością w tym roku jest nominowanie do najlepszego filmu nie pięciu, ale dziesięciu obrazów. Nie owijając w bawełnę - kompletny bezsens. Ale nad tym popastwię się zaraz. Teraz jeszcze trochę ponarzekam na wielkich nieobecnych, a w zasadzie jednego: gdzie jest „ Where The Wild Things Are” Spike’a Jonze? Gdzie nominacja za scenariusz (czy Amerykanie myślą, że to profanacja ich ukochanej książki z dzieciństwa)? Efekty! Charakteryzacje! Reżyserię! Muzykę! Nawet nieśmiało myślałem, że młodociany Max Records będzie miał swoją szansę (fenomenalna rola). Reasumując: dawno nie było tak intensywnego filmu, który pokazywał świat oczami dziecka – w sposób smutny, okrutny, niezrozumiały i jakże pełen radości i zabawy. Oscar za klimat!

Kto dostanie Oscara w tym roku? Nie mam pojęcia. Zaczynając od aktorów wydaje mi się, że jedynym pewniakiem (i to spośród wszystkich kategorii) w tym roku jest drugi plan Christopha Waltza za „Bękarty Wojny”. Tak jak rok temu nikt nie oszukiwał się, że ze statuetką z Kodak Theatre wyjdzie rodzina Heatha Ledgera, tak ten sympatyczny, skromny i jakże utalentowany Austriak może powoli zacząć robić miejsce na półce. Jak nie on to kto? Spokojnie, na pewno on. Ale pochwalę przy okazji Harrelsona (bardzo dobry w świetnym „The Messenger”). Główne role męskie? Tu trudniej. Raczej nie Morgan Freeman za rolę Mandeli w „Invictus” (staruszek ostatnio podpadł tabloidom za tzw. Woody Allen move, a to w Hollywood wbrew pozorom ma duże znaczenie). Nie obstawiam też Colina Firtha („A Single Man” do tej pory niestety nie widziałem), to podobno bardzo dobra rola, ale kierując się tropem Akademii – rok temu za rolę geja nagrodę zgarnął Sean Penn – powtórzenie tego zagrania rozpocznie niepotrzebne dyskusje dotyczące faworyzowania, a tego unika się jak ognia. Paradoksalnie Clooney ma duże szanse – choć dla mnie, mimo że jego rola w „Up in the Air” jest całkiem niezła, to na ekranie jak zwykle starym dobrym Georgem, z którym napiłbym się piwa. Trochę za mało. Jeremy Renner jest również w czołówce typowanych i z Oscara dla niego ucieszyłbym się bardzo. Dobra, solidna rola w „Hurt Locker”. Oszczędna w środkach. Na pewno nikt się nie obrazi jak będzie miał okazję podziękować Bogu, rodzicom i specjalistom od rozbrajania bomb, którzy nauczyli go paru sztuczek. Został jeszcze Jeff Bridges za „Crazy Heart”. Fenomenalny występ, który właściwie stanowi o 90% mocy tego filmu, ale czy dostanie nagrodę to wielka zagadka. Amerykanie lubią takie historie, kochają country, uwielbiają Jeffa. Ale czy aż tak? Ciężko powiedzieć.

Aktorki. Największą zagadką była dla mnie nominacja dla Sandry Bullock („The Blind Side”). Obejrzałem jej występ, przyznaje, dużo lepszy niż wszystko inne, ale na nagrodę bym nie liczył, chyba, że za postępy czy przełom. O Helen Mirren się nie wypowiem, nie widziałem, ale Mirren zawsze rulez we wszystkim, więc szanse oczywiście są. Carey Mulligan za „An Education” to czarny koń tego rozdania. Zawsze cieszą mnie nagrody dla młodych i zdolnych. Brytyjka zdecydowanie do takich należy. I może wygrać. Streep? Raczej nie. Za dużo jej ostatnio. Meryl jest kultowa, ale „Julie & Julia” było filmem zbyt banalnym, a jej rola troszkę na dłuższą metę sztuczna i irytująca. Osobiście nie pochwaliłbym tego wyboru. Zostaje Gabourey Sidibe i szczerze mówiąc tu najbardziej spodziewam się statuetki. Zresztą dziewczyna idzie jak burza i zgarnia wszystko po kolei. Zupełnie zasłużenie – rola w „Precious” to prawdziwa bomba, podobnie jak sam film. Za drugi plan nominowana jest jej koleżanka z planu Mo’Nique. Takie same szanse jak u Gabi, duże prawdopodobieństwo. Współnominowane to Penelope Cruz („Nine”) – film zbyt słaby i nie sądzę, Maggie Gyllenhall („Crazy Heart”) – za mało pokazała jak na Oscara i dwie aktorki z „Up In the Air” – Vera Farmiga i Anna Kendrick. Wybieram Verę. Myślę, że jeśli Akademia zrezygnuje z długich modlitewnych podziękowań i lamentów Moni’que, ta Amerykanka o ukraińskich kojarzeniach ma duże szanse.


A teraz tak na szybko kilka kategorii i przejdę do najważniejszej. Czyżbym jeszcze nawet nie wspomniał o Avatarze? Spokojnie. Ale oby nie dostał za reżyserię. Mógłby dostać Tarantino, bo byłoby to ukoronowanie nie tylko jednego z najlepszych filmów ostatniego roku, ale samej jego osoby. Albo Kathryn Bigelow – odwaliła w „Hurt Locker” kawał świetnej roboty. Ale być może statuetkę ściśnie jednak Żelazny Jim i kolejny raz podziękuje swojej piątej żonie za wsparcie nie zawracanie mu głowy na planie? Kto to wie.


Scenariusz oryginalny? Zdecydowanie „Bękarty”. Choć dla niektórych to dość kontrowersyjny wybór. „The Messanger” mógłby dostać, ale nie dostanie. Może „Hurt Locker?” Jedno wiem na pewno – jakkolwiek „Up” to bardzo dobrze napisana uniwersalna historia, to przyznanie mu Oscara nie jest dobrym pomysłem. Pierwsze pół godziny wgniata w fotel i wyciska łzy, ale to w końcu tylko animacja – a mamy tu trzy dobre filmy rozliczające się z dwoma różnymi wojnami!


Mam swojego faworyta także jeśli chodzi o scenariusz adaptowany. To „In the Loop”, które na pewno nagrody nie dostanie. Rewelacyjna satyra polityczna, diabelnie inteligentnie i ostro. Ehh, gdybym tylko mógł wślizgnąć się do Akademii. Może w przyszłym roku coś im podeślę. Ale w tej kategorii jeszcze nie wszystko stracone, bo może Oscara dostanie jeden z czadowych popkulturalnych pisarzy, czyli Nick Hornby (to on pogrzebał trochę w autobiografii brytyjskiej dziennikarki Lynn Barber i zrobił z tego „An Education”). Bądźmy jednak realistami – zwycięży pewnie „Precious” albo „Up in the Air”. Ja wybieram brytyjskie, oni wezmą amerykańskie. Myślę, że południowoafrykańskiego kandydata możemy sobie odpuścić, mimo zakamuflowanych w historii o krewetkach odniesień do humanizmu. Bądźmy poważni.


„Avatar” i „Hurt Locker” mogą się pochwalić w tegorocznym wyścigu równą liczbą nominacji (9). Amerykanie kochają nowości, więc zawsze informują, że tu pierwszy Oscar w historii dla człowieka z Peru, tam pierwszą nagrodę dostał operator-daltonista, tu w innej kategorii został nominowany jednocześnie mężczyzna, dziecko i pies. W tym roku pierwszy raz w historii największą liczbę nominacji dzierży para, która kiedyś była małżeństwem. Socjologiczne arcyciekawe, merytorycznie nieistotne. Dajmy Jimowi trochę statuetek technicznych, a Kate niech weźmie ze dwie-trzy konkretniejsze i może się nie pozabijają na ceremonii. Chociaż na pewno jedną z obiecanych statuetek już teraz chciałbym Cameronowi odebrać. „Biała wstążka” Haneke – to są moje ulubione zdjęcia tego roku.


Kto zrobił najfajniejszą muzykę w 2009? Alexandre Desplat ("Fantastic Mr. Fox"). Kogo wybierze Akademia? Michaela Giacchino („Up”). Nie jest to jeszcze tragedia, ale Boże, chroń nas przez „Avatarem” i kolejny raz tą samą melodią Jamesa Hornera (Cameron dostał chyba bon na konkretną liczbę nominacji i musieli go czymś wypełnić). Identycznie sytuacja ma się z filmem animowanym – jako zagorzały fan Wesa Andersona krzyknę „Pan Lis”! A oni każą mi spojrzeć w górę. Reszta? Nie ma szans. Jeszcze w oczy rzuca mi się tu kategoria: piosenka oryginalna (tyle dobrej muzyki, a oni co roku mają problemy z wypełnieniem tych nominacji i albo dają po 3, albo po kilka miałkich songów z coraz nędzniejszych filmów Disneya). And the Oscar goes to…”The Weary Kind”. Weteran T-Bone Burnett i młoda country-folkowa gwiazda Ryan Bingham napisali świetny kawałek do wspomnianego wcześniej „Crazy Heart”. Prosto, a łapie za serce.

Co do najlepszych filmów tego roku, to zaczynając od zagranicznych typuję albo niemiecką „Białą Wstążkę” Michaela Haneke albo francuskiego „Proroka” Jacquesa Audiarda – oba mocne i wstrząsające, na bardzo wysokim poziomie. Kiedy my zrobimy taki film, którego nie będzie wstyd wysłać? Natomiast co do najbardziej wyczekiwanego Best Picture of the Year…

Jak już mówiłem 10 pozycji to stanowczo za dużo. Bo i po co? Może i łatwiej wytypować do nominacji, ale na pewno trudniej wybrać. Najgorzej, że teraz już pewnie tak będzie przez parę lat, dopóki nie pójdą po rozum do głowy. W każdym razie przejdźmy do brutalnego odcinania i redukcji. „Up”? Nie. Animacja nie może stawać w szranki z normalną fabuła, nawet jeśli ktoś w filmie umiera albo ma depresję. „The Blind Side” też idzie na pierwszy ogień – wybranie takiego filmu świadczyłoby o cofnięciu się Akademii w rozwoju (kinowym oczywiście). Społeczne dramaty o filantropach? It’s so 90s. „Dystrykt 9” – znów pudło. To film dla fanów sci-fi, bardzo nowatorski, ale jednak tkwiący mocno w gatunku, zbyt hermetyczny na główna nagrodę – jego wybór zaskoczyłby mnie chyba z tej 10tki najbardziej. „A Serious Man” braci Coen? Świetny obraz, powrót do ich starego stylu, ale patrz wyżej – tylko dla wtajemniczonych. Plus wylewająca się wiadrami megażydowskość – tu fantastyczna, inteligentna i ciekawa, ale patrz rozdział „amerykański lęk przed rasową i polityczną faworyzacją”. Oscara musi dostać coś uniwersalnego. Takie to buty, nikt się z tym nie kryje. „An Education” chyba odpada – za mały rozmiar jak na Hollywoodzką stopę. Uroczy, ale dać temu filmowi statuetkę to jak budować 10-cio metrową żaglówkę w stoczni marynarki wojennej. To samo z „Precious” – uderza bardziej niż trójwymiar Camerona, ciary na plecach, ale zbyt ciężki kaliber na number 1. Troszkę większy i zdecydowanie bardziej uniwersalny ( czyt. amerykański) jest „Up In the Air” Jasona Reitmana, którego widzowie zdążyli już polubić, a i członkowie Akademii mają do niego słabość (patrz: „Juno”). I chociaż osobiście ten film nie urzekł mnie aż tak (jest po prostu całkiem niezły), to byłby to ciekawy wybór. Ale ale! Zostały nam jeszcze 3 pozycje – trzech gigantów, starcie tytanów. „Hurt Locker”, „Avatar” i „Inglorious Basterds”. Jako odwieczny fan Tarantino, zachwycony jego ostatnim filmem (czego dowód dałem tu) i zmęczony dyskusjami czy Irak czy Pandora, przywitałbym z uśmiechem na podium tego gburowatego prostaka, jakim jest Quentin. Ale myślę, że niestety ma w tym wyścigu najmniejsze szanse. Wóz albo przewóz, Cameron albo Bigelow. Oscary to święto kina Hollywoodzkiego, mainstreamowego, zawsze tak było. Po stronie „Avatara” stoi też jego sukces na Złotych Globach. No i to bardzo bezpieczny wybór. „Hurt Locker” jest ambitniejszy, ostrzejszy, inteligentniejszy, ale przez to trudniejszy, nie dla wszystkich. Zmusza do dyskusji, a nie wszyscy chcą dyskutować, szczególnie w Stanach i na ten konkretny temat. Co innego „Avatar” – choć to tylko prosta bajka, to jednocześnie nowy rozdział w historii kina. Nowy level amerykańskiej rozrywki – dużo, drogo i widowiskowo, ale już niedaleko od „interaktywnie”. Film Bigelow jest za to na wskroś europejski – mimo działań wojennych w tle, bardzo kameralny, oszczędny i ironiczny. Ja takie lubię najbardziej, ale co wybierze Akademia? Czy będzie miała odwagę też lubić Bigelow? „Avatar” czy „Hurt Locker”? „Hurt Locker” czy „Avatar”? Może warto rzucić monetą. Najciekawiej będzie jak upadnie ona na sztorc.


środa, 3 marca 2010

"Alice in Wonderland": Alicja już tu nie mieszka.


Zacznę od wyliczenia swoich grzechów. Otóż, mimo że widziałem „Alicję” w IMAXie, to niestety z dubbingiem (jak zawsze wywołał u mnie pewien rodzaj frustracji) i z perspektywy rozpłaszczonej myszy, co trochę zubożyło moje doznania trójwymiarowe (choć wydaje mi się, że akurat w przypadku tego filmu nie ma co się podniecać – ot zwykła rutyna). W każdym razie tak wyszło i na początku seansu snułem plany obejrzenia w niedalekiej przyszłości filmu jeszcze raz, tym razem z napisami, żeby przede wszystkim usłyszeć głos(y) Matta Lucasa, Heleny Bonham Carter czy Johnny’ego Deppa. Jeśli chodzi o tego ostatniego, to nie z wielkiej miłości, ale raczej, żeby zagłuszyć głos Pazury (D-R-A-M-A-T). Ale teraz już sam nie wiem czy chce mi się jeszcze raz brodzić w tych popłuczynach po starym dobrym Burtonie. Nieco mnie zemdliło.

Bez serc i bez ducha? Poniekąd tak, bo choć serc jest tu zdecydowanie za dużo, to ducha wielkiego reżysera nie uświadczysz. Gdzie był podczas całej produkcji? Rysował w przyczepie swój kolejny film animowany, podczas gdy całą robotę wzięli w swoje ręce bezduszni spece od rozrywki z Disney & co.? Tak to właśnie wygląda. Odczułem to szczególnie mocno będąc skazanym na 10 minutowy wikipediowy wykład z serii „Tim Burton – życie i twórczość”, który pani z kina przeczytała z plastikowym i jakże trudnym do ukrycia „entuzjazmem” (nie pomogło p-p-p-poker face). Wymieniła nawet wszystkie znaki firmowe reżysera, takie jak gotyk, mrok, cienie, śmierć. Oj wiecie przecież, znacie je dobrze! A tu co? Doszukałem się jednej sceny, która naprawdę była godna mistrza – całe kilkadziesiąt sekund, kiedy Alicja przechodzi przez fosę „po trupach”. Tyle. Reszta jak ze Shreka. Kolorowo, cukierkowo, mało zabawnie, groteski tyle, co kot napłakał, a wszystko po linii najmniejszego oporu.

To może teraz podsumowanie bohaterów w telegraficznym skrócie: Kot? Nudny i kiepsko zrobiony (powinien być przynajmniej taki jak ten!). Pan Gąsiennica? Irytujący. Kapelusznik? Niezły, ale grając tego typu role przez ostatnią dekadę Depp chyba wyprztykał się już z pomysłów i czuć wtórność. Czerwona Królowa? Przewidywalna, poza tym myślałem, że Helenę stać na więcej. Alicja? Pomyłka. Australijskie pół Polki, czyli Mia Wasikowska nie ma w sobie potrzebnego uroku. Jest trochę podobna do młodej, nomen omen, Alicii, nie tej carrollowskiej, ale Silverstone. Czy ktoś z was czuł kiedyś coś do Silverstone? No właśnie.

Fabuła tego filmu to kompletny bezsens. Cała historia już się wydarzyła kiedyś i teraz Alicja wraca i przeżywa wszystko jeszcze raz? Po co takie udziwnienia? Widziałem wywiad z Burtonem i Deppem u Jonathana Rossa (a, macie), gdzie reżyser mówił, że widział ze 20 ekranizacji i każda była taka sama, opowiadała tę samą historię. Tim, na miłość boską, Alicja to arcydzieło literatury, to wielopoziomowe i wielowarstwowe cudo, a ty dałeś to do przeróbki jakiejś babie od Disneya. Może i napisała wszystkie te wyciskające łzy dialogi do Króla Lwa, ale tu wycięła wszystko co ważne, dając na początku jakąś mdłą arystokratyczną historię o zaręczynach, wspaniałym tatusiu Alicji i wchodzeniu w dorosłość. Niech cię diabli! Wydawało się, że to udźwigniesz, a zrobiłeś jakieś sofciarskie landrynkowe gówno dla dzieciaków. Już dużo lepszy klimat i na pewno bliższy zamysłowi Carrolla ma porno-musical z 76’ roku, film, który po prostu trzeba zobaczyć. I niechże Marilyn Manson skończy wreszcie swoje „Phantasmagoria: The Visions of Lewis Caroll”. Muszę czymś zagryźć gorzki smak porażki Burtona. Albo popić. Eat me, drink me, whatever.

poniedziałek, 1 marca 2010

Joanna Newsom "Have One On Me": Harfeelin'


Joa
nna Newsom to pod wieloma względami artystka trudna. Rozbudowane formy, które uniemożliwiają singlową radiową promocję, długie nieoczywiste i wielowarstwowe teksty, „solówki” na harfie i ten głos, dla niektórych zbyt dziecinny i irytujący. Zniechęcić się można szybko, trochę lubić się jej nie da. Musisz zanurzyć się od razu w całości, bo stanie po kolana w wodzie po prostu nie ma sensu. Amerykanka jest nie tylko bardzo oryginalna, ale także świadoma wszystkiego, co robi. Jest pewna siebie i ma powody – zachwyca, hipnotyzuje nie pozwalając sobie na momenty słabsze. Już po debiutanckim, jeszcze mocno piosenkowym „The Milk-Eyed Mender” wszyscy klęczeli w uniesieniu, a kiedy pojawiło się „Ys” było po prostu pozamiatane. Pięć utworów, prawie godzina muzyki i to takiej, której wcześniej nie było. Bajkowe, piękne, niespotykane. W 2006 każdy dzieciak chciał dostać pod choinkę harfę. Wydana pół roku później EPka z uwodzącym barokowym utworem „Colleen”, brzmiącym jak prosto z królewskiego dworu, była tylko wisienką na torcie. Co dalej? Co dalej?!

Joanna nie jest dziewczyną, która sobie cokolwiek ułatwia i idzie na kompromisy. Znowu zaszalała. Owszem, wróciła trochę do formy piosenkowej, ale jej pojęcie piosenki jest specyficzne. „Have one on me” to wydawnictwo 3-płytowe i to nie bonusy, odrzuty czy koncerty, ale dwie godziny zupełnie nowego materiału. Pełnoprawnego, równego, dopracowanego, dojrzałego i wgniatającego w fotel. Godnych uwagi artystów można poznać nie po wysokim poziomie w danym momencie, ale po nieustannym rozwoju na przestrzeni płyt. Co więc nowego u kalifornijskiej harfistki?

Przede wszystkim różnorodność kompozycyjna. Jest wiele odmiennych pomysłów w tych 18-tu utworach i nie ma wrażenia snucia długiej opowieści jak w przypadku na wskroś folkowego „Ys”. Wszystko idealnie pasuje i układa się w całość, ale to nie koncept na jednym oddechu. Wszystko współgra i zachowany jest klimat, ale to już nie tylko folk. Ponadto instrumentarium nie tyle zostało wzbogacone, co poszczególne instrumenty wysunięte są na pierwszy plan. Harfa to dalej ulubione narzędzie Newsom, ale pojawiają się też pojedyncze smyczki, solowe dęciaki, fortepian, gitara, perkusja i masa dziwacznych instrumentów o nic nikomu nie mówiących orientalnych nazwach. Bez przesady, tylko w wymagających tego momentach, ale jak już to ich użycie jest więcej niż uzasadnione. I tak np. perkusja w z pozoru minimalistycznych, ale tak naprawdę bardzo rozbuchanych aranżacyjnie „Baby Birtch” i „In California” jest obecna tylko w kilku momentach, ale ma w sobie więcej smaku niż szwajcarska czekolada na gorąco, którą właśnie popijam . „Jackrabbits” za to, bardzo proste i zbudowane na brzmieniu tylko instrumentów szarpanych, gdzie gitara koresponduje z harfą, a swoje trzy grosze dorzuca banjo, to klasyczna piosenka, już nie forma. „Powiedz mi, że mogę, że mogę znów cię kochać”, śpiewa zrozpaczona Joanna, a my dostajemy coś, co dotychczas było u niej rzadkością – refren.

Momentów (i tekstów!), które na tej płycie naprawdę urzekają jest prawie tyle ile utworów. „Good Intensions Paving Company” to mój ulubieniec, chórki, wstawki country – w ogóle co za wesoły i rezolutny klimat. Feist się kłania. Utwory z pierwszoplanowym fortepianem, takie jak „Occident” czy jazzujące „Soft As Chalk” są bliskie temu, co robi Tori Amos czy Regina Spektor. Natomiast takie rzeczy jak „Kingfisher” pokazują, że artystka ma jeszcze świeże pomysły jak wejść w klimat dworskiej opowieści.

„Have One On Me” to album, który ciężko będzie przebić. Joanna powinna wycofać się z muzyki, kupić farmę i zacząć hodować kozy. Tylko tak zachowa twarz, kiedy za dwa-trzy lata wyda coś minimalnie słabszego, a spodziewająca się cudu krytyka zmiesza ją z błotem. Bo tu do cudu jest niedaleko. Już rozpoczynające wszystko „Easy” robi wielkie wrażenie - Newsom wytacza tu od razu wszystkie działa, żeby w skrócie pochwalić się tym, co przez najbliższe dwie godziny będzie w skupieniu i bez pośpiechu prezentować. „Spokojnie, spokojnie, nie bójcie się. Musicie mnie spotkać, żeby mnie zobaczyć. Tu prawie mnie nie ma” – choć te słowa wypowiadane są w zupełnie innym kontekście, to brzmią jak zaproszenie. I koniecznie trzeba z niego skorzystać, w końcu to Joanna stawia.


http://www.myspace.com/joannanewsomallalive
oficjalny odsłuch