środa, 25 listopada 2009

Lekka awersja do "Rewersu".


Zastanawiam się, czy powinienem przestać wierzyć w polskie kino czy w decydentów zasiadających w loży jury na festiwalu w Gdyni. Media, zaraz po zdobyciu przez „Rewers” Złotych Lwów, okrzyknęły go najlepszym polskim filmem ostatnich lat. Czy naprawdę tak łatwo zamydlić oczy recenzentom, wrzucając dobrze znane motywy z filmów braci Coen czy Tarantino, którymi każdy fan kina jest już przesycony i popatrzeć z przymrużeniem oka na PRL. Niestety „Rewers” nie zbawi polskiego kina. Co więcej, nie jest też dobrym filmem.

Lankosz na pewno wykazał się odwagą. W czasach gdzie martyrologia jest wskazana, swobodnie porusza się w konwencji (czarnej) komedii epoki stalinowskiej. Czarno-białe zdjęcia, przeplatane retrospekcjami z tamtych czasów oraz świetna, zdawkowa muzyka Pawlika udanie przywołują świat, którego już nie ma. Obsadzenie Jandy jako matki oraz Polony jako babki to bardzo ciekawy zabieg pokoleniowy. Jednak nie wystarczający, aby „Rewers” nazwać filmem dobrym. Nie będę oszukiwał, wybuchnąłem śmiechem na kilku komicznych scenach. Poszukiwanie kandydata dla Sabiny a la randka w ciemno pozwoliło na odegranie, jak zresztą można było się spodziewać po tym motywie-samograju, zabawnych scen. I gdy w dialogach dało się przez chwilę poczuć powiew świeżości, co jest rzadkością w polskim kinie, to zaraz teatralna gra Agaty Buzek czy kolejnych jej potencjalnych absztyfikantów kazała znowu zaciskać zęby. Ja rozumiem, że Marcin Dorociński w roli Bronisława miał za zadanie grać groteskowo, ale niekiedy przesadzał, wpadając w sztampę. Moment, kiedy wyjawia swoje prawdziwe oblicze wcale nie przeraża, ale wręcz irytuje swoją natarczywością.

Barbara Kosecka w recenzji w „Filmie” napisała, że to wyjątkowy hołd złożony kobietom. No bardzo przepraszam, ale jeżeli Sabina radzi sobie z problemami zabijając Bronisława, a jej matka i babka tylko jej w tym pomagają, topiąc jego ciało w kwasie, to może „Piątek 13-go” był laurką dla wszystkich matek. Nie zrozumiałem także, wklejonej jakby na siłę sceny z polskimi artystami. Mały poślizg konwencji. Choć pojawienie się niespodziewanych gości mogło być zwiastunem kolejnych gagów, to skończyło się na żenującej libacji. Że środowisko artystów było tak ciemiężone, że aż musieli pić, tak?

WTF filmu są sceny z teraźniejszości. Stara Sabina (brawa dla charakteryzatorów, zastanawiam się co było ich benchmarkiem - Powrót Żywych Trupów czy Toxic Avangers?), pojawiająca się we współczesnej Warszawie, ze swoim bratem alkoholikiem (los artysty w polskim kinie, eh) zakrawa na kpinę. Sceny zupełnie niepasujące, wręcz niszczące tak usilnie budowany klimat filmu.

Nie wystarczył sam tytuł czy ciągle przeplatający się motyw monety, aby wysnuć morał, że wszystko ma swoje dwie strony i nie zawsze zło wyrządzone przez stare pokolenie będzie piętnowało nowe. W końcówce, kiedy stara Sabina wita swojego potomka geja (niby syn bez ojca się wychowywał, ach te stereotypy), który wrócił z zagranicznych wojaży, schowałem się pod kinowe krzesło. Nie powiem co było dalej, nie będę psuł zabawy.

„Rewers” mógł być niezłym filmem, gdyby tylko Lankosz trzymał się konwencji jaką przyjął na początku i nie próbował na siłę wymyśleć morału, który i tak jest płytki i podparty słabymi argumentami. Nowa konwencja na polskiej ziemi niestety wiosny nie czyni.


piątek, 20 listopada 2009

Charlotte Gainsbourg (feat. Beck) "Heaven can wait", but this video can't.




Teledysk na dziś. Charlotte Gainsbourg za dwa tygodnie z lekkim okładem zaszczyci nas swoją drugą solową płytą (techniczne rzecz biorąc trzecią, ale kto by liczył wykorzystywanie przez tatę w wieku 15 lat). Tym razem wyprodukował ją nie jak za ostatnim razem 6-ty członek Radiohead Nigel Godrich, ale nasz ulubiony scientolog Beck Hansen. W sumie żadna to też niespodzianka, Godrich od lat produkuje Becka, to teraz Beck wrzuci swoje trzy grosze do „IRM”. Wszystko zostaje w rodzinie. Dla zainteresowanych (ja byłem i zrobiłem mały research): tytuł to po prostu rezonans magnetyczny w języku Baudelaire’a (merci beaucoup Wiki), a wziąwszy pod uwagę niegdysiejsze problemy zdrowotne Charlotte, to nie mam żadnych wątpliwości, że to nawiązanie delikatnie autobiograficzne. Zresztą na płycie jest i utwór tytułowy, który Francuzka uprzejmie udostępnia tu, bardzo dobry zresztą i tam sobie można to odniesienie bardzo wyraźnie wychwycić – tekst jest prawie jednoznaczny, a i odgłos charakterystyczny.

To co robi w życiu Gainsbourg ogólnie rzecz biorąc jest ok. – właśnie nie super, ale ok. Aktorsko odwala swoją robotę nieźle, chociaż nie powala, muzycznie główną jej siłą jest niedoskonały francuski angielski – cóż, niektórych to rusza, ja nigdy wielkim frankofilem nie byłem. Ale trzeba przyznać, że śpiewa czysto i wpada to w ucho. Poziomu Cat Power raczej nie osiągnie, ale nie o to tu chodzi. Jak każde dziecko obdarte z dzieciństwa musiała się trochę natrudzić, żeby pokazać, że może. Misja zakończona sukcesem. Poza tym jak się ma takich zdolnych przyjaciół jak Beck, to można powalczyć. Carla Bruni zrobiła duży błąd, że w zeszłym roku do niego nie zadzwoniła.

Ale teraz rozsmakujmy się już w teledysku. Takie coś to ja lubię! Soczysty kawałek tej wspaniałej dziwacznej Ameryki, zanurzony w abstrakcyjnym dipie i podawany na ciepło z wypieczonymi pomysłami . Każda scenka się broni: lecąca siekiera, Sponge Bob, pół brody, deskorolka, koleś w wannie. Widzieliśmy podobne rzeczy już kiedyś, ale tu zebrane jest to wszystko w małe dzieło sztuki. Zabawne, ale w przewrotny sposób bardzo smutne. Do oglądania w kółko, bez dwóch zdań (jak się już znudzi to jest też druga, troszkę inaczej zmontowana wersja). A muzyka? "Heaven Can Wait" to kawałek z gatunku „wpada w ucho od razu”. Śpiewany na dwa głosy przez Charlotte i Becka (świetny w klipie, choć wygląda trochę niezdrowo), bardzo piosenkowy. Zwrotka, refren, zwrotka, refren. Tylko tyle i aż tyle. Od czasu, kiedy sprzedałem samochód nie żałowałem tego ani razu. Teraz zaczynam. Ten numer na pewno znalazłby się na mojej składance do auta.

http://www.myspace.com/charlottegainsbourg

czwartek, 19 listopada 2009

The Dead Weather "Horehound": Brainstorming.


Jack od paru godzin siedział w swoim fotelu. Nienawidził czekać, nienawidził bezczynności i wprost nie znosił kiedy Alison się spóźniała. A spóźniała się zawsze i zazwyczaj z tego samego powodu.

- Mieszkasz na pieprzonym zadupiu White – krzyknęła na wejściu – po fajki muszę chodzić dwie pieprzone mile.

Jack wzruszył ramionami i obserwował ją w skupieniu. VV rzuciła w kąt futerał z gitarą, wielką skórzaną torbę, a potem posypała to wszystko kilkoma paczkami Marlboro Menthol Lights. Klęła pod nosem. Jedna z „kurew” zsynchronizowała się z dzwonkiem do drzwi.

- Otwórz, to pewnie Dean – Jack nie miał zamiaru wstawać, właśnie uświadomił sobie, że te parę godzin czekania to pierwszy od wielu lat moment, kiedy może sobie odsapnąć. Z jednej pracy do drugiej, teraz trzecia – chyba czas na wakacje.
- Traktujesz mnie jak swoją matkę – syknęła VV zapalając wyłuskanego z nowej paczki papierosa. Posłusznie jednak otworzyła drzwi.
- Przesyłka dla pana Gillsa – wyrecytował patrząc pod nogi kurier.
- Pudło. Tu nie mieszka żaden…A, no tak, gdzie podpisać?
Alison rzuciła w kierunku Jacka kopertę, a sama zajęła się spławianiem kuriera, któremu nagle włączył się słowotok. Na szczęście w porę zjawił się Dean, który wchodząc wyrzucił tę tłustą chodzącą reklamę FedEx-u za drzwi.
- Siema, a gdzie Jack?
- Tu tępaku – White machnął rozerwaną tekturą koperty – Już myślałem, że się nie zjawisz i będę musiał nagrać wszystkie gitary sam.
- Chciałbyś. Poza tym nie pytałem o ciebie, ale o Lawrance’a
- Na dole, od dwóch dni tam siedzi i układa. Schodzimy?
- A od kogo ta przesyłka– spytała zbierając rzeczy VV.
- Od Boba.

Wszystkie ściany studia urządzonego w piwnicy obklejone były kartkami. Jack Lawrance testował nowy sposób doboru utworów. Nazywał go „na Karen O”. Od kiedy zaczął z nią pracować nad ścieżką do „Where the Wild Things Are” wszystko było „Karen”. Nawet zaczął się żywić polskim żarciem i gotował z babcinej książki kucharskiej znalezionej u White’a w biblioteczce.

- Masz? – zapytał
- Mam - odpowiedział White – Dylan odpisał, wrzucamy „White Pony” na płytę. A ty mów co wymyśliłeś.
- Ok. Najpierw poleci „60 Feet Tall”, to dobry opener, poza tym śpiewa tylko VV, na początek na pewno nie duet, ani nic dziwacznego. Zaczynamy modnie, gossipowo, pokazujemy o co tu chodzi, żeby nie było, że ktoś pomyli z Racontuers. Potem lecimy z singlem, standardowo – numer 2 to singiel.
- W dupie mam standardowo, przywalmy teraz tym cudeńkiem White’a.
- Nie Dean – VV nerwowo przeszukiwała kieszenie i w końcu znalazła zapalniczkę – Tak jest dobrze. Blues-rockowe „Hang You From The Heavens” pasuje tu jak ulał. Ale potem faktycznie dowalamy „I Cut Like A Buffalo”.
- Nie mogę, to taki świetny kawałek, chyba z niczego nie byłem w życiu tak dumny jak z tego! Jack prawie rapuje pod podkład bluesowo-funkowy, drugi Jack dokłada klawisze. I to krztuszenie – jesteś pierwszym, który dobrze go użył od czasu „Exit music (For A Film)” Radiohead.
- Radio… co? Ale dzięki Dean.
- Dobra panowie, skończyliście już lizać się po fiutach? Jest robota do zrobienia – Lawrance wyglądał na mocno poirytowanego - Następne będzie „So Far From Your Weapon”. Myślałem nad tym cały ranek i taki knajpiano-zawodzący rytmiczny refren nie dość, że chwilowo uspokoi płytę, to nada jej trochę nieoszlifowanego mroku. Widzę po waszych minach, że nic z tego nie rozumiecie… lecimy więc dalej: „Treat me like your mother”, „Rocking Horse”, potem cover Boba Dylana…
- „Treat me…” Uwielbiam ten numer! Te bębny! Jack, Alison, opowiedzcie jeszcze raz jak kręciliście ten teledysk, jak strzelaliście!
- Teledysk teledyskiem, ale wydaje mi się, że ludzie nie kumają naprawdę o co chodzi w tym kawałku. Otóż X+ Y= Z, co nie znaczy, że X= Z. X+ W+ Y… X+ Y= Z, W+ Y= Z, ale X+ W to nie Z! To pieprzona algebra! To proste! To piosenka o tym jak się z kimś rozstajesz. X+ Y…
- Dean! Jack! Zamknijcie się na miłość boską, obaj! Dean, skocz lepiej po piwo na górę!
- I Jacka Danielsa dla mnie!
- Tak i Jacka Danielsa dla VV! Ok., szybko, korzystając z okazji, że go nie ma – ja też uważam, że to jeden z lepszych kawałków na „Horehound”.
- Horehound?
- No, tak się będzie nazywać, White mówi, że ok. W każdym razie wracając… ma taką wściekłość w sobie, to jak śpiewacie… I riff Deana jest naprawdę kapitalny. To taki pierwszy punkt kulminacyjny tej płyty. Potem wedle metody naprzemiennej będzie spokojniejsze „Rocking Horse” – nie obraź się Jack, ale przypomina mi trochę te twoje ostatnie wygłupy z Meg, chociaż pustynny klimat ma fajny. Dobra, następnie podkręcony Dylan…
- „I had a pony…Her name was Lucifer” – zanuciła Alison siedząc w kącie i wszyscy nagle na nią spojrzeli – no co?!

- Myslę, że wiem co będzie następne – Jack White postanowił bardziej zaangażować się w rozmowę – „Bone House”, prawda? A potem wyciszymy za pomocą „3 Birds”…
- …I dowalimy „No Hassle Night” – Dean właśnie zszedł na dół i każdemu wręczył schłodzoną butelkę.
- Tak, to będzie taka klamra, powoli zbliżające się wyciszenie. Dokładnie tak to sobie wszystko planowałem. I zamkniemy płytę „Will There Be Enought Water”, waszym kawałkiem o globalnym ociepleniu.
- Pieprz się – Jack aż oblał się piwem – to smutna opowieść konającego wędrowca. Pełna goryczy i cierpienia. Rozumiesz ignorancie?
- Chłopaki, zapomniałam, mam dobrą okładkę, patrzcie – VV wyjęła z kieszeni zmięty wydruk.
- Ale…na zdjęciu jesteś tylko ty!
- No i?

Dead Weather skończyli naradę. Jack White odprowadzając gości pomyślał, że to jedna z lepszych rzeczy, jakie zrobił ostatnio – jasne, The Raconteurs było dobrą zabawą, ale z Brendanem Bensonem musiał iść na więcej kompromisów niż tu, gdzie, choć schował się za perkusją, to miał dużo większy wpływ na całość. Tak czy tak bawił się świetnie, grał zwierzęco na perce, niczym John Bonham i nikt mu nie mówił co ma robić. Pośpiewał sobie, z raz czy dwa chwycił za wiosło. Nie było źle. Dobrze, że ekipa wporzo, to na trasie nie będzie nudno. Ta VV – to był strzał w dziesione. Może warto zrobić z nią jakiś duecik? A może zostawi tego pajaca i rozwiąże The Kills? Ale spokojnie – teraz promocja, trasa, potem produkcja płyty Wandy Jackson, wiosną wypadałoby coś z Meg nagrać. Ehh. Kolejne wakacje poszły się jebać…

http://www.thedeadweather.com/

wtorek, 17 listopada 2009

"Dystrykt 9". Pokochaj karalucha.


A jak Absurd. Wszyscy wokół uważają Cię za krewetkę.
B jak BUM!. Dźwięk aspirujący do bycia oficjalnym soundtrackiem filmu.
C jak Cierpliwość. Wymagana podczas seansu.
D jak Destylacja. Kosmiczne paliwo uzyskane chałupniczo to paliwo najlepsze.
E jak Eksterminacja. Obowiązkowo w większości scen.
F jak Fabuła. Patrz – Szczątki.
G jak Groza, o ile ktoś jeszcze boi się przerośniętych insektów.
H jak Humor. Rynsztokowy.
I jak Inteligencja. Producenci założyli z góry, że brak i u widza.
J jak Jakość, patrz Jakość Marna.
K jak Kocimiętka. Lepsza kocia karma, lecz nie nadużywaj!
L jak Litość. Uczucie zarezerwowane dla scenarzysty.
M jak Miłość. Trwała mimo transformacji. Miłość Ci wszystko wybaczy.
N jak Nic za darmo. Budżet mówi sam za siebie.
O jak Origami. Po co komu origami?
P jak Powtórka. Ze wszystkich ikon kina s-f, z „Muchą” na czele.
R jak Rasizm. Czarni i obcy są źli i basta. Biali są źli i basta. Do wyboru, do koloru.
S jak Szczątki. Patrz – posiłek obcych; patrz też – fabuła.
T jak Tajemnica, Choć wszelkiej tajemnicy brak.
U jak Uproszczenia. Kłębi się to robactwo na ekranie niemal przez cały czas.
W jak Wielka zdradliwa korporacja. Stuprocentowe cliche wszelkich korporacji.
X jak Znak, który narysują na piersi, gdy w ramach wyroku poślą Cię na testy broni.
Y jak Chromosom, z którym połączy się Twoje DNA.
Z jak Zawód; patrz przemożne uczucie występujące podczas napisów końcowych.

Protegowany Petera Jacksona, Neill Blomkamp swoim obrazem chciał szturmem wziąć odstawiony na boczny tor i wyeksploatowany gatunek s-f, a dokładnie jego odnogę opisującą spotkania trzeciego stopnia. Założenia scenariusza, pomimo wyzierającej zewsząd wtórności, były całkiem ciekawe, bo po obcych nastających na życie ziemian (Alien, Predator), obcych ukrywających się w nas samych (Thing, Hidden) i wszelkich obcych w ogóle, zaserwowano nam spotkanie z nieszczęsnym, mało inteligentnym (choć posiadającym imponujący arsenał(sic!)) gatunkiem, który, o dziwo, pada ofiarą ksenofobii i rasizmu, w stopniu, jaki potrafimy zafundować innym istotom własnoręcznie tylko my - ludzie.


Mamy, więc dwóch bohaterów z przypadku, zgodnie poszukujących (mając jednak odmienny cel) zapuszczone getta Dystryktu 9, dookoła zaś Afrykę (okolice Johannesburga), a w niej uciekinierów, starannie ukrywane podłe badania nad obcą rasą, czyli reasumując naprawdę ciekawy materiał. Co z tego, skoro atmosfera siada zaraz na samym początku filmu i nie podrywają jej do lotu tysiące ton detonowanego tu i ówdzie semteksu, ani taneczne popisy high-tech robota bojowego. Nasz ziemski bohater, który zupełnie niechcący znajdzie się w środku konfliktu pobekuje rzewnie do telefonu, dziwiąc się, że niespodziewanie został wyłączony poza nawias społeczeństwa, ale zamiast współczucia budzi u widza rozdrażnienie. Irytuje też niedomówienie zawarte w końcówce, sugerujące możliwość powstania sequelu. Ta informacja zamiast cieszyć budzi sprzeciw, bo z dala czuć w niej smrodek wykalkulowanych sprytnie przyszłych milionów dolarów, a chęć nabicia kabzy wydatnie przekracza chęć usatysfakcjonowania widza.


Dystrykt 9 w założeniach mógł być obrazem przełomowym na miarę wymienionych powyżej fantastycznych blockbusterów, ba, mógł przeskoczyć je z łatwością gdyby tylko wyeksponowano ukryte w nim treści. Miestety, zamiast pełnej napięcia, filozoficznej rozprawy o inności i poszukiwaniu współistnienia w zaludnionym wszechświecie, zaserwowano nam popłuczyny po sławetnej Serii V, tyle, że braki fabuły zapchano efektami komputerowymi, które jak miód ściągają ku sobie tabuny amerykańskich dzieciaków pokolenia PP (patrz, pustogłowie i popcorn) i tyle. Szkoda.

Pozostaje nadzieja, że ktoś ambitny podniesie rzuconą przez Blomkampa rękawicę i pokaże światu jak robi się klimatyczne filmy wykorzystujące motyw spotkania naszej cywilizacji z cywilizacją obcych. Zabawi się w taki „rebirthing” gatunku. Ale ten czas dopiero nadejdzie...


niedziela, 15 listopada 2009

Dead Man’s Bones „Dead Man’s Bones” – Ani to cukierek, ani psikus.


Nie oglądałem nigdy filmu „The Notebook”. Nie to, że nie lubię takich klimatów – ba! – mam słabość do wszystkiego co teen, amerykańskie seriale dla głupich nastolatek połykam bez mrugnięcia okiem. Ale tak po prostu wyszło – muszę chyba nadrobić. Wspominam ten film, bo chyba dzięki niemu Kanadyjczyk Ryan Gosling stał się gwiazdą w pełnym i przede wszystkim negatywnym tego słowa znaczeniu. Mogę sobie tylko wyobrazić jak niesamowicie go to musiało wkurwić – uwolnił się wreszcie od nie-bezpodstawnych zarzutów o konszachty z myszką Mickey, przestał udawać Herkulesa i zaliczył pierwszą dużą rolę w „The Believer”, którą rozwalił chyba wszystkich. Niby wcześniej była jeszcze „Murder by Numbers”, ale tam pozostał trochę w cieniu również stawiającego pierwsze duże kroki Michaela Pitta. Poza tym dziewczęta jakoś nie chcą kochać się w seryjnych mordercach.

Przekombinowane „Stay” w 2005 pozostawiło u mnie drobny niesmak, ale niedługo potem kibicowałem Ryanowi w wyścigu po Oscara. Choć „Half Nelson” przegrał (it’s all politics), to Gosling wskoczył u mnie już definitywnie do rubryczki „ulubieńcy”. Dobry w dobrym „Fracture” (Ryan vs. sir Anthony) i w zupełnie inny sposób fantastyczny w „Lars and the Real Girl” (oglądałem w nerwach, myślałem, że nie udźwignie). A potem zrobił sobie chwilkę przerwy.


Dlaczego taki długi wstęp biograficzny? Gwoli przypomnienia. Nie tego kim Gosling jest, ale w jakim stopniu. Tak, znów jakiś gwiazdor z Hollywood nagrywa płytę. Ale tym razem nie dość, że własnymi rękami i bez promocyjnego bullshitu, to o dziwo – bardzo dobrą.


Dead Man’s Bones to nie rzecz solowa, ani też nie zespół. To projekt, bardzo możliwe, że jednorazowy. Gosling to tylko połowa składu – drugie skrzypce gra tu Zach Shields (zbieżność nazwisk z konsultantem do spraw hałasu zupełnie przypadkowa), aktor, przyjaciel, również mający liść klonu w miejscu serca. Wspomnijmy jeszcze o odwalających świetną robotę dzieciakach z L.A.’s Silverlake Conservatory Children's Choir i chyba mamy wszystko. Wróć. Jeszcze motyw przewodni. Halloween. Zawiało tandetą? Zupełnie niesłusznie.


Dwie rzeczy robią wrażenie już przy pierwszym odsłuchu – muzyka (wyraźne, choć nie dosłowne inspiracje krajanami z Arcade Fire) i wokal – Gosling przypomina trochę Devendre Banharta. Jeśli chodzi o klimat to mimo ryzykownej tematyki zupełnie nic nie zostało spieprzone – nie ma tu ani jednej banalnej dyni czy pojedynczego płaczu za umarłą ukochaną na modłę młodych emo gwiazdek. Są historie, opowiedziane na poważnie i wzmocnione przez dziecięcy chórek, który brzmi naprawdę świetnie – od razu słychać (i widać) jaką frajdę im to sprawia. Bez presji, zabawa na całego. Tak jakby całe Dead Man’s Bones było stworzone tylko z myślą o nich.


Na moje ucho można by z powodzeniem wyrzucić troszkę pretensjonalne „Intro” i rozpocząć klimaciarskim „Dead Hearts” (video!), które skojarzyło mi się trochę z The Antlers. Następne „In the Room Where You Sleep” to jedna z perełek tej płyty. Songwriting w ogóle jest tu na wysokim poziomie, ale to melodie są prawdziwie mistrzowskie. Mroczna opowieść o „duchu z jeziora” „Buried in Water” to znów wyciszenie, pianino, od czasu do czasu marszowy werbel, ale kiedy pojawiają się dzieci to robi się magicznie.

Chór na tej płycie nie jest dopracowany do granic możliwości, nierówności czasami wychodzą, fałsze są obecne i jest to wielka zaleta takiego rozwiązania. Dzieciaki feeling mają niesamowity – „My Body’s a Zombie For You” to najlepszy tego przykład – wczuwają się na maxa, a potem dają czadu jeszcze w końcówce, kiedy już niby wszystko się rozjeżdża, ale nagle rozkręca się ponad 30 sekund skandowania z tupaniem i klaskaniem: Z-O-M! B-I-E! ZOMBIE!

Kolejny świetny piosenkowy kawałek to „Pa Pa Power”. Elektryczne piano zmienia trochę klimat, czujesz, że jest lepiej niż dobrze, ale dwie ciary przechodzą po grzbiecie kiedy wchodzi Gosling, a zaraz potem dzieciaki. Jeden z lepszych kawałków tego roku jak nic.


Dead Man’s Bones pozbawione jest w zasadzie potknięć. Po delikatnym wyciszeniu w „Young and Tragic”, wchodzi „Paper Ships” z fajnym motywem wokalnym w klimacie kwartetów a capella (choć tu z gitarą i dziećmi), na modłę tzw. barbershopu, a potem „Loose your soul” - znów zawodzenie Goslinga (kapitalnie mu to wychodzi), znów handclapy, znów chórek z przełamującą linią wokalną i znów świetny kawałek.

„Werewolf heart” to opowieść o wilkołaku, nic dodać nic ująć (może trochę za dużo w tym efekciarstwa, ale i tak się broni), natomiast ostatnią rzeczą, na jaką warto zwrócić naprawdę uwagę jest tytułowe „Dead Man’s Bones” (Man Man anyone?) – mocny numer i zamykające „Flowers Grow Out of my Grave” już po prostu nie daje mu rady, choć to właśnie ten ostatni arcade-fire’owy refren, kiedy śpiew dzieciaków przeradza się w okrzyki radości powoduje, że chcemy jeszcze raz i ponownie klikamy PLAY.

A teraz przepis na taką płytę: szczypta powagi, garść dystansu, mnóstwo talentu (dodawać według uznania), z patetyzmem uważać, ewentualnie odrobinę. Do pomocy zaprosić dzieci. Gotować na dużym ogniu, często mieszając. (Podobno Paweł Małaszyński ma zespół, może mógłby nagrać coś na przyszłoroczne Zaduszki). Czasami na powierzchni może pojawić się psujący smak kożuch gwiazdorstwa – odlać czym prędzej do zlewu.


http://www.myspace.com/deadmansbones

środa, 11 listopada 2009

La Roux "La Roux". Nu-Romantic.


Dostaliśmy wiele skarg, że La Roux bezpodstawnie została wrzucona do jednego worka wokalistek z recenzji Florence And The Machine. Jednocześnie nadeszło wiele próśb, aby wreszcie wypowiedzieć się na temat tego robiącego w błyskawicznym tempie karierę duetu (nawet „polska cena” jest, eh). Tak więc przed Państwem cała prawda o La Roux.

Można by dywagować od czego zaczął się najazd girl-synth-pop-revival. Śmiem twierdzić, że Lady GaGa swoim genialnym singlem „Just Dance”, śmierdzącym na odległość ejtisem rozpoczęła najazd androgenicznych klonów. Choć w podziemiach elektro-pop radził sobie znakomicie (Juvelen czy Cut Copy), tak w mainstreamie nie wyobrażano sobie, aby coś oprócz r’n’b dyktowało warunki.


Jak przystało na porządny synth-pop, najczęściej sprawdzają się duety. Nie chcę tutaj namecheckingu zbędnego uprawiać, ale mnie korci. Tak, więc: Pet Shop Boys, Yazoo, Soft Cell itd. Proszę Państwa, bo La Roux to nie tylko ONA – Ellie Jackson – syntezatory i wokal, ale także ON - Ben Langmain – kompozytor i producent. Pomimo ciągłych nawiązań przez inne załogi w tej dekadzie, chociażby na zasadzie epokowej sinusoidy, nikt tak bezpośrednio nie nawiązywał do pierwszej fali new romantic, przebijając się jednocześnie do szerokiego grona słuchaczy.


Zaczynamy z grubej rury. „In For The Kill” miażdży klawiszami nasze uszy niczym Gary Numan zapierdalając swoimi samochodami. Buńczucznie rzucone „We can fight our desires /But when we start making fires” już stawia Elli w rzędzie cierpiętnic nowego romantyzmu. „Tigerlily” wchodzi niczym Crystal Castles, aby zaraz rozpocząć pazurzastą zwrotkę. Klimatem przypomina mi „Mr. X” Ultravoxów, może to przez tajemniczy, hammerhorrorwy męski wokal w 2:20. „Quicksand” posiada świetnie ukryty knajpiany motyw pianina, który w 0:40 przeradza się w cięte uderzenie keyboardu. Gdzieś w cieniu legendarny debiut Soft Cell. La Roux czerpią z największych.


Zawsze twierdziłem, że new romantic szedł w parze z punkiem. Wykrzyczany wokal, pełen egzaltacji i agresji cechował nie jeden zespół tego gatunku. Tak też jest w „Bulletproof”. Co jak co, ale ten kawałek zdaję się być odrzutem z sesji „Speak & Spell”. Jeżeli nie Vincent Clarke to kto? Troszeczkę nowocześniejsze „Colourless Colour”, z motywami z Jean Michele Jarre’a, daje odetchnąć po dawce początkowych killerów. Ale nie dajmy się zwieść. Chłopaku, chcesz się mną tylko pobawić, tak naprawdę mnie nie potrzebujesz. Oh, jakie to smutne („I’m Not Your Toy”). Nie zapominajmy o balladach, przecież to one sprawiały, że niejeden nastolatek w makijażu popełniał wtedy samobójstwo. Smutne klawisze, troszeczkę jak spod ręki Gore’a, mini-mostek w 1:01, nawet chórki jak u Misia.


Kurczę, chyba za dużo tego dobrego i La Roux dobrze o tym wiedzieli, umieszczając dwa słabsze utwory pod koniec. Mowa o „As If By Magic” i „ Fascination”. Nudzą swoją przewidywalnością w odniesieniu do poprzednich hajlajtów. Niech nie zmyli nas miałki początek „Reflection Are Protection” bo w 1:08 czeka nas absolutnie rozkładający na łopatki refren: “My reflections are protections
/They will keep me from destruction / My directions are distractions/ When you're ready come into the light”. Kończymy płytę kawałkiem „Armour Love”. Gdzieś na wysokości unoszących się klawiszy, które raz po raz wykonują swawolne wywijasy, przychodzi mi na myśl kawałek monument. A Ty ile razy przesłuchałeś „Vienne”, no ile razy?.

La Roux należy się szacunek za odwagę. Można było bawić się konwencjami, korzystać z nich ile wlezie, kraść motywy, ale nikt jeszcze nie odważył się zupełnie postawić na jedną kartę w klimatach chociażby Human League. No bo właśnie ich absolutne „Don’t You Want Me” definiuję płytę opisaną wyżej. Tak więc nie ma wstydu.


http://www.myspace.com/larouxuk


piątek, 6 listopada 2009

Pustki "Kalambury" - Niektórzy lubią poezję.


Parę miesięcy temu śmialiśmy się, że Adam Michnik jest polskim Jonathanem Ponemanem. Bo niby działalność Agory jako niezależnego labela jest trochę kontrowersyjna (płyta = książka = 0% VAT), ale z drugiej strony jeśli nie tracicie bezpośrednio na ich małym (?) przekręcie to nie ma co narzekać. Powoli, powoli, małymi kroczkami nasz polski Sub Pop wypełnia bowiem swój katalog bardzo dobrymi pozycjami. No dobra, swoją bibliotekę.

W zeszłym roku najlepszy obecnie polski zespół, czyli Pustki (z chęcią się pokłócę) również dołączył do agorowej stajni. Teraz, w zasadzie trochę niespodziewanie, wydają swoją drugą książkę, promowaną opowiadaniem tytułowym pt. „Kalambury”. Pozwólcie, że przyczepię się jeszcze do jednej niemuzycznej rzeczy i już daję spokój. Otóż patronat TVP2 jest bardzo niepokojący i to wcale nie dlatego, że jako telewizja kuleją z misją i emisją. Zafrasowała mnie raczej naklejka na folii, będąca ni mniej ni więcej tylko wycinkiem niedzielnego programu telewizyjnego. No i ten klip. Ale skupmy się już na muzyce.

„Kalambury” nie są kolejnym logicznym krokiem po „Końcu Kryzysu”. Nie są też tak dobre jak zeszłoroczny materiał. Ale trochę nie o to tu chodzi. Piosenki z tekstami klasyków przewijały się w repertuarze Pustek od dawna, pojawiając się często na koncertach, a czasami i na różnych składakach tematycznych. Teraz zostały zebrane i wydane. Cześć z nich nagrano jeszcze raz, jak np. świetne singlowe „Kalambury”, które poprzednio ozdabiały płytę „Broniewski” (wtedy w wersji z Muńkiem Staszczykiem, która jak legenda głosi powstała w godzinę; tutaj już bez, ale bez utraty tamtej energii i lepiej dopracowane). Także z tamtej składanki pochodzi „Przekwitanie”, wrzucone tu bez żadnych zmian, dzięki czemu odbywamy wycieczkę w przeszłość, słuchając Pustek jeszcze w wersji 1.0 (w głośnikach dokazują Filip Zawada i Janek Piętka). Jest też chyba znany wszystkim z radio i koncertów „Wesoły jestem” (także już wcześniej wykorzystany na „Wyspiański wyzwala”), który o dziwo nie trąci myszką i wyrasta na jeden z lepszych utworów tego wydawnictwa.

Najlepszym chyba kawałkiem na „Kalamburach” jest rozpoczynająca album „Trawa” z tekstem Tuwima. To bez wątpienia najbardziej energiczny i zarazem najświeższy utwór ze wszystkich tu obecnych, najmniej przy tym odbiegający klimatem od „Końca kryzysu”. Nie wiem czy są na tej płycie jakieś większe mielizny, bo choć np. „Znój” (Leśmian) jest na początku trochę nudny, to po połowie się rozkręca.”Dłoń zanurzasz we śnie” (znów Leśmian) też się trochę snuje, ale taki to niby zamysł, że ma być sennie. Dużo lepsza jest „Wiedza” (czyżby…Leśmian?) i ten doskonały do podśpiewywania refren na „uuu”, czy pozytywnie niepokojące „Jakżeż ja się uspokoję” (Wyspiański), które muzycznie przypomina mi trochę The Cinematic Orchestra skrzyżowane z Notwistem.

„Kalambury” to też goście. I to tacy z górnej polskiej rockowej półki. Artur Rojek śpiewa w utworze „Nieodwaga”, jedynym na płycie z tekstem autorskim, który popełnił Radek Łukasiewicz – nie powala, ale nie jest zły, utwór broni się muzycznie, a i Rojas daje radę. „Notesem” zamyka natomiast płytę Nosowska – ktoś ze znajomych zgarnął u mnie z biurka płytę, przeczytał tekst i rzucił „grafomania i banał”, chyba nawet wiedząc, że to Słonimski. Ale potem, już po odsłuchu widziałem po minie, że jednak się spodobało. Bo też dlaczego nie? Świetny numer, dopracowany, wielowarstwowy, poruszający. Wielki szacun dla Nosowskiej, która modulując głos brzmi tu zupełnie inaczej - skojarzyła mi się z nieodżałowaną Bartosiewicz.

Wydanie tego typu płyty to nie nowatorski pomysł, bo takich wydawnictw w ostatnich latach było na pęczki. Dosłownie kilka utworów jest całkiem nowych, materiał w dużej mierze jest wyciągnięty z szuflady i miejscami trochę doszlifowany. Potraktowałbym więc raczej „Kalambury” w kategoriach rozliczenia się z poetyckim odłamem działalności Pustek, możliwe, że zamknięcia pewnego rozdziału. Cholernie dobrego rozdziału, jeśli ktoś pyta, bo skompilowanie takiego materiał proste nie jest – trzeba odpowiednio przyciąć, wybrać dobre fragmenty i stworzyć właściwe muzyczne tło. Ucieczka od patetyzmu, dystans, unikanie nudy i oryginalność – Pustki Anno Domini 2009 wydają się mieć wszystkie 4 asy w rękawie.

http://www.myspace.com/pustkimusic

poniedziałek, 2 listopada 2009

Stachursky "Dosko". Cierpienia Młodego Wixiarza.




Jacek Łaszczok stawia kropkę nad i, definiując nie tylko swoją muzykę w tym cały target jego twórczości, ale siebie samego jako osobę. Piosenka o tajemniczym tytule „Dosko” to coś więcej niż kolejny kawałek niedoścignionego mistrza muzyki tanecznej w Polsce. To absolut, który stanowi esencję oraz wyznacza paradygmaty muzyki electro-dres, nawiązując nie przez przypadek do epoki romantyzmu.

Ale może po kolei. Stachursky wypuszcza płytę „2009”, która ma mu pomóc wejść w nową dekadę. Udowodnia, że nie stoi w miejscu, coverując kolejny raz jak nie Franka Sinatrę, to Chesneya Hawkesa. Nowoczesna produkcja chyba nikogo nie dziwi, w końcu Jacek swoje pierwsze płyty długogrające produkował i nagrywał w wielu światowych miejscach. Wystarczy wspomnieć legendarną dwójkę (Mediolan) czy autobiograficzną „Urodziłem się aby grać” (Chicago). Jacek z nie jednego pieca chleb jadł i w nie jednym klubie Colę pił.

Dzisiaj w metalicznym połysku, w odblaskach kuli disco, stojąc w cieniu, w skrojonym garniturze po raz kolejny staje się królem parkietu. Uderza z produkcją na miarę wczesnego Timbalanda, nadając nowego znaczenia słowu blichtr. Otwierające chemicalsowe bity wybijają rytm, ucierając ścieżkę frazie wychodzącej z cienia w 0:50, będącej równoważnikiem bycia debilem. Jednak w „Dosko” muzyka jest na drugim planie. Songwriting odgrywa tutaj rolę pokoleniową, i niczym Masłowska w ‘Wojnie polsko-ruskiej” nakreśla psycho-rysunek polskiego dresiarza. Brawo Stachursky.

Wiele razy udowadniał kawałkami typu „Zostańmy razem” - psychoanaliza rozpadającego się związku, który powoli zamienia się w niebezpieczną i potworną zarazem grę („Jestem pożeraczem Twych pięknych ust”, „…Zniewolony padnę u Twych stóp”) czy „Kowbojskie życie” – rozterki kowboja geja, że nie boi się trudnych, społecznych tematów. W odróżnieniu od nich, „Dosko” należy rozpatrywać na kilku poziomach. Stachursky nie stawia na bezpośredniość tak jak Waszka G, ale dzięki zgrabnym metaforom zawiesza scenę podróży na wiejską wixę w romantyzmie: „Potężna wichura, łamiąc duże drzewa,trzciną zaledwie tylko kołysze”. Na tym nawiązaniu do „Króla Olch” Goethe’go romantyzm się jeszcze nie kończy. Mamy także „Dziady”:„Tak wiem będą jasełka, wszyscy gotowi i nikt nie pęka, kamień na kamieniu tutaj nie zostanie” - Tekst spokojnie mógłby się znaleźć w ustach Guślarza. Stachursky, niczym śpiew chóru we wspomnianym dziele Mickiewicza, wypluwa za pierwszym razem niezrozumiane słowa „ważaj, ważaj”. Zakamuflowana treść, to ostrzeżenie, aby jadący maluch tak się nie rozpędzał.

„Dosko” kandyduje do bycia częścią naszego narodowego dziedzictwa. Na pewno już każdy szanujący się bywalec remiz zna powiedzenie „Czuję się dosko”. Mieliśmy pokolenie JP2, mamy pokolenie Dosko. Hedonizm, gwałt i białe rękawiczki. Czy jest jeszcze jakaś nadzieja? W ostatniej zwrotce tekst przeradza się w mini groteskę, aby zakończyć wołaniem o pomoc. Wyjście z marazmu jest jednak tragiczne. Chochoł krzyczy: „a ja chce Nervosol”. Nie ma już odwrotu. Nie wydostaniecie się. Drzwi zamknięte.

niedziela, 1 listopada 2009

A teraz coś z zupełnie innej beczki: "Solista"


Trzy powody, dla których lepiej o tym filmie tylko usłyszeć niż go faktycznie obejrzeć:

1) Banał, nuda i wtórność, czyli wszystko marność.

Historia zaserwowana w tym filmie jest tak wyświechtana i banalna, że naprawdę musiałem się sporo namóżdżyć, żeby wymyślić po co to komu było. I niespodzianka - w końcu na to wpadłem, głupio mi, że trochę późno, ale zawsze – tak, chodzi o pewną kasę za pewny kinowy hit. Pamiętacie „The Pursuit of Happyness” z Willem Smithem? To podobny kaliber: na faktach, o biedzie i od zera do bohatera. W wielkim skrócie: God bless American Dream. Autentyczni Steve Lopez i ułomny geniusz Nathaniel Ayers przewinęli się pewnie przez niejeden daily show i kilka nightów, zapełnili kawałek któregoś z life’ów czy innego chronicle'a, a przede wszystkim byli (i chyba jeszcze są) główną rozrywką LA Timesa dostarczając coraz to nowe historie. Zaczęło się niewinnie, a potem książka, promocja, scenariusz, film. Co więc jest w przygodach tych panów takiego niezwykłego? Kompletnie nic. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem ignorantem, naprawdę rusza mnie muzyka klasyczna, siedziałem trochę w życiu przy fortepianie i miałem w rękach skrzypce. Może więc jestem trochę cyniczny i niewrażliwy na piękno i szczęście? Tak, to niestety prawda, ale taka piękna historia z serii „los się musi odmienić” powinna nawet mnie uradować. Powinienem kibicować odnalezionemu talentowi i czekać aż zagra koncert swojego życia. I uwierzcie mi. Kibicowałem! Ale nie teraz tylko kilka lat temu, kiedy morze wyrzuciło na brzeg pianistę-geniusza z amnezją. Śledziłem też losy podobnych bohaterów za każdym razem, kiedy oglądałem film według takiego samego schematu. Długo nie trzeba się zastanawiać żeby wyłuskać np. „Shine” – też oparty – tu niespodzianka – na faktach, ale niesprawiający tak jak „Solista” wrażenia niepotrzebnego. Pasuje też trochę „Ray” (zaraz zaraz, czy tam nie grał…), odrobinę „1900: człowiek legenda”, czy „Piękny Umysł” – taki Nash muzykiem nie był, ale geniuszem - schizofrenikiem tak; i też miał pod górkę. W skrócie mam więc dość. Chcecie zrobić kolejny film wg powyższego schematu? Zróbcie go porządnie.

2) Jaka to melodia, czyli wszystko w jednej tonacji.

Termin „pojedynek dwóch aktorów” to absolutny klasyk wśród zapowiedzi nowych przebojów kinowych. W „Soliście” do walki stają Robert Downey Jr. i Jamie Foxx. Obaj zresztą świetnie obsadzeni, a nawet rzekłbym typowo. Potrzebujesz inteligentnego dowcipnego (i seksownego) rozrabiaki? W twoim filmie może zagrać tylko ktoś, kto naprawdę czuję muzykę? Memory fajf i wszystko jasne. Ale niestety, z aktorstwem obu panów jest tu bardzo słabo. Nie jestem jakiś wielkim fanem Foxxa, ale podobał mi się jego „Ray”, drugi plan w filmie „Jarhead”, jako nowy Ricardo Tubbs w kinowym „Miami Vice” też dawał radę. Mając przed sobą „prawdziwą historię” mógł z niej wycisnąć trochę więcej, niż tylko granie pod schemacik. Wiem, że wygląda na ekranie nieźle jako schizofreniczny fan Beethovena, czuwali w końcu nad tym najlepsi schizo-spece z Hollywood, ale jego gra nuży już po 20 minutach. Tu potrzebny jest przełom, kolejny ekranowy autystyczny chwyt, nowa metoda. Przypomina mi się tu film „Tropic Thunder” i świetna teoria „jak zagrać upośledzonego” wygłoszona przez Kirka Lazarusa, którego grał tam…Robert Downey Jr. Weźmy więc pod lupę teraz jego, bo tam był niezły, a chciałbym go pochwalić i tu. Niestety. Choć jest jednym z tych aktorów, do których czuję pewien rodzaj niepohamowanej sympatii, umie grać naturalnie i być na ekranie „fajnym gościem”, to z całym szacunkiem – nie mam pojęcia co tutaj odpierdala. Już jego „Ironman” był o niebo lepszy. A Downey Jr. umie zagrać – przywołuję jego wejście smoka (i zarazem rolę życia), czyli „Less Than Zero”. Niestety w „Soliście” idzie w zupełnie inną stronę, zapomina jak być dobrym aktorem. Sili się na wielki spektakl, próbuje ugryźć swojego bohatera na różne sposoby, gada do siebie, biega w kółko – człowiek zaczyna się zastanawiać czy on też gra roli osoby w pewien sposób upośledzonej. Bo nawet, jeśli prawdziwy Steve Lopez, który mieszka gdzieś tam w L.A. zachowuje się właśnie w ten sposób, to kogo to tak naprawdę obchodzi? Kończąc ten smutny wątek dwa słowa: Catherine Keener, która znów mnie w pewien sposób zawiodła. Ale i tak na tle dwóch „gwiazdorów” wypada o niebo lepiej.

3) Wszystko gra, czyli każdy śmieć smakuje tak samo.

A jak smakuje? Sztucznością, styropianem, plastikiem. I nie chodzi tylko o zupełnie nierealistyczne sceny wśród biedoty (z góry zakładam, że tu mogę się mylić: w L.A. jeszcze nie gościłem, może tam jest trochę wyższy poziom slumsingu), chodzi o cały klimat: dopieszczony, poprawny i przewidywalny. Nie wierzę „Soliście”, nie czuję go. Ktoś przy montażu spieprzył coś w zakładce „emocje”, a reżyser filmu robiący hollywoodzki desant - Brytyjczyk Joe Wright nie może się tu zupełnie odnaleźć. Historia snuje się nużąc, pseudo-artystyczne zdjęcia są w pewien sposób żenujące. Kiedy Lopez i Ayers wdają się w bójkę, co teoretycznie jest jakimś tam punktem kulminacyjnym tego filmu, narażeniem ich relacji (umówmy się, że to nie przyjaźń) na szwank, to ledwo to zauważam. Tak się nie robi takiego filmu, tak nie olewa się widza. Pomijam już fakt, że w ogóle chyba trzeba było zostawić tę historię w spokoju, nie z każdej sensacji da się zrobić coś interesującego, nie każde gówno przerobić na olimpiadę. „Miałem 2000 kobiet, a teraz sprzedaję pomidory” – grzmiała kilka dni temu okładka Super Expressu czcionką 70-ką. A gdyby tak...