poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Arctic Monkeys "Humbug", czyli kto tu kogo oszukuje.


Trudno gardzić Arctic Monkeys czy nie czuć do nich zwykłej ludzkiej sympatii. Wiem, że są tacy, którzy nie mogli słuchać nawet debiutu, znam ich, pijemy razem piwo i odwiedzamy swoje rodziny (tak, spakowałem bilety na jutro). I nawet mimo tego, że nie wyobrażali sobie drugiej płyty i może faktycznie mieli rację, potrafią przyznać, że w pewnym sensie „Whatever People Say I Am, That's What I'm Not” było ważne i coś tam, nie tylko muzycznie, zmieniło. Bo tak było. Socjologia miesza się z historią Internetu, myspace rozpoczyna ekspansję, a sieciowe słowniki slangu zyskują kilkanaście nowych definicji słowa „hype”. Trudno opędzić się od myśli, że jeśli piorun trafiłby w nich nie w tym roku, ale 3 lata wcześniej i nie w autokar, ale w samolot, to mogliby dorównać „pośmiertnej” legendzie Nirvany.

No dobra, żarty na bok. Ja też okrzepłem i nie jestem tym samym dzieciakiem, który myślał, że wypełniły go teksty, muzyka popłynęła w żyłach i naprawdę doznał. W 2006 roku potrzebna mi była taka płyta, nie chciałem dorosnąć. Potem niestety przyszła bardzo średnia „dwójka”, która była kubłem zimnej, ale spodziewanej wody. Teraz czas na „Humbug”, album numer trzy. Tyle razy używałem tego porównania, że z chęcią zrobię to jeszcze raz: muzyczna kariera Arctic Monkeys to nieubłagana równia pochyła w dół. Byli bardzo wysoko, ale teraz znów są o kolejne centymetry niżej. I zmieniłem zdanie, już nie chcę martwić się o kontrolowanie nachylenia. Chcę wreszcie zobaczyć jak roztrzaskują się o ziemię. Bo – nie zrozumcie mnie źle – to będzie o wiele ciekawsze niż patrzeć jak ogarnia ich szarość.


Dwa słowa o okolicznościach towarzyszących: Josh Homme. Sympatyczny starszy kolega? Próba opanowania amerykańskiego rynku? Wycieczka na pustynię? Chęć zmiany? Może trochę to ostatnie, bo słychać starania, ale całość wychodzi jak tania podróba. Ok., mamy kilka groteskowych solówek, może Pan Producent zagrał je nawet sam. W „Fire And The Thud” jest coś takiego, końcówka singlowego „Crying Lightning” przed beznadziejnym i niepotrzebnym werblem też tym pachnie. „Dance Little Liar” całe osadzone jest na queensowym pustynnym motywie – chórki, beznamiętny śpiew, ciężki bas, gitara tropiąca węża. Po co i na co?


Ciężko się czepiać Arctic Monkeys, bo brzmią naprawdę nieźle, mimo całej epatującej z tego albumu nudy. Gitary trzymają się kupy, a mój ulubiony Matt Helders (kiedy AM się rozpadnie on jedyny zrobi ze sobą coś sensownego, czuję to) bębni przez całą płytę jak szalony. Ale „Secret Door”? Już przy drugiej płycie takie kawałki niesamowicie męczyły. „Cornerstone”? Mam przy tym tańczyć w parach na kowbojskiej potańcówce? Nawet najlepsze kawałki, takie jak energiczne „Pretty Visitors” nie wnoszą nic nowego i przypominają odrzuty z jedynki. „Favourite Worst Nightmare” też momentami wołało o pomstę do nieba, ale miało swój „Brianstorm”. Tu singlowe „Crying Lightning” tak szybko wpada w ucho jak z niego wypada. Nie ma zupełnie o co się zaczepić. Jak wyciągnąć coś więcej z płyty, przy której tylko raz doznałem czegoś na kształt estetycznego bodźca i to z powodu całkiem niezłej okładki ( poprzednia była koszmarna).


Skończyły mi się więc pomysły co mogliby teraz zrobić ze sobą Arctic Monkeys, żeby pokazać, że są czymś więcej (słyszę jak tłum skanduje „Rozpaść się!”). Wydaje mi się, że ich głównym problemem jest to, że nie mogą zupełnie wyjść poza swoje firmowe brzmienie, które coraz bardziej im się rozłazi i coraz bardziej ich zjada. Mogą grać szybciej i wolniej, mogą brać co chcą, ile chcą i skąd chcą, a i tak zawsze wyjdzie im to samo. Cały ładunek emocjonalny, całą szczerość włożyli w pierwszą płytę i było to jak mały wybuch nuklearny. Teraz nie zostało z tego nic. Na "Humbug" brzmią jak tania podróbka siebie samych, zjedzeni, wypluci i zjedzeni po raz kolejny. To pewnie żadne odkrycie, ale wygląda na to, że nawet najlepsze danie po kilku trawieniach zupełnie traci smak.

http://www.myspace.com/arcticmonkeys


piątek, 21 sierpnia 2009

The Antlers "Hospice". Długi pocałunek na dobranoc.


O kant dupy można rozbić moje żałosne próby nadrobienia zaległości muzycznych, poprzez odsłuchiwanie ich w autobusach, tramwajach i metrze. Rzuciłem to w kąt, bo bardzo zainteresowała mnie jedna płyta, której za nic w świecie nie mogłem wysłyszeć. Łapałem jakiś niesamowity klimat po paru minutach, który gwałtownie mijał, kiedy ktoś popychał mnie na drzwi. Próbowałem się wsłuchać w słowa, kiedy męski głos dumnie ogłaszał, że „następny przystanek: Racławicka”. Musiałem więc zamknąć się w pustym i ciemnym mieszkaniu ze słuchawkami na uszach, żeby wreszcie zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi.

„Hospice” to koncept album. Sprawa jest jasna. Nagrywanie płyt w ten sposób w ostatnich latach trochę się wypaczyło. Dobrze jest teraz nagrać koncept album, bo za tym stoi cała machina. Jeden motyw ciągnie cały kram do przodu. W wywiadach opowiadasz o swoich wizjach, które kazały ci pisać. MTV puszcza twoje podobne do siebie odcinkowe teledyski, w których heros z albumu przeżywa swoje mistyczne chwile. Ktoś przychodzi z walizką pieniędzy, żeby „wystawić to gówno na Broadwayu”. Ale nikt tego naprawdę nie przeżywa. Tu jest trochę inaczej, bo czuć, że Peter Silberman, dowódca Poroży, chciał przede wszystkim opowiedzieć historię. Mniej lub bardziej prawdziwą, autobiograficzną, czy też wymyśloną na znieczuleniowym tripie podczas zabiegu usunięcia ósemek – wydaje się to zupełnie nieistotne.


Oto więc płyta The Antlers rozpoczyna się. Prologiem. Instrumentalne wejście, przywodzące trochę na myśl GYBE! zmieszane z Sigur Ros, to tylko krótka podróż przez zakamarki budynku, gdzie będziemy przebywać przez ponad 50 minut – tysiące schodów w górę i w dół, niekończące się odrapane podziemia i pomieszczenia pełne cierpienia i bólu. Tak, jesteśmy w szpitalu. Tak, Ona tam jest. I tak – nie skończy się to dobrze. Nie czujemy w ogóle, żeby to mogło potoczyć się w jakiś inny sposób niż ten, który podpowiada nam ucisk w żołądku. I Ona też wie, że my wiemy, że Ona wie. Nie będzie tu miejsca na czarujące uśmiechy, a trzymanie za ręce obecne będzie tylko w geście ostatecznym.


Kto był w szpitalu ten wie, że nie jest to przyjemne. Kto leżał na sali z niewypowiedzianym do końca wyrokiem pamięta jak boli niepewność i strach najbliższych i jak denerwuje ich ciągła obecność, choć nie ma się ochoty żeby gdziekolwiek szli. Kto siedział godzinami w kucki na korytarzu nie mogąc się na niczym skupić rozumie przygniatającą bezsilność i przemożną chęć ucieczki. Silberman oddaje to wszystko bardzo dobrze i jeśli sam nie przeżył, to dobrze się skubaniec przygotował, żeby nas wkręcić w taki numer. Kolejne utwory przygniatają coraz bardziej, mimo, że nie są wcale rzewnymi balladami z akustyczną gitarą, przy których każdy roni łzę. Jest czasem spokojnie, czasem monumentalnie, ale za każdym razem bardzo intymnie.


Przepiękna „Sylvia” z kontrastującą zwrotką i refrenem to głos sprzeciwu, niemożność pogodzenia się i zarazem zaprzeczanie. Warstwa tekstowa tej płyty to zresztą dopracowane arcydzieło, które The Antlers bez zbędnych ceregieli udostępniają TU. To nie ciekawostka tylko niezbędnik każdego, kto chce naprawdę poczuć „Hospice”, bo nawet przy dobrej znajomości angielskiego nie sposób dosłyszeć każdy szept i zrozumieć słowa przy załamaniach głosu. Kolejne „Atrophy” to prośba o wybaczenie i wołanie o pomoc, przejaw bezsilności w tej sytuacji bez wyjścia. „Bear”, rozpoczynający się od czegoś na kształt katarynki, to sen dający nadzieję. Połowicznie instrumentalne „Thirteen” jest okrzykiem i to prawie dosłownie zza grobu. Dobrze widzimy w którą stronę to idzie, ale im jest gorzej fabularnie, tym coraz bardziej wciąga muzycznie.

„Hospice” cały czas ociera się o motywy nowofolkowe, cytuje tłem trochę delikatną skandynawskość (choć w zupełnie nieoczywisty sposób) i oscyluje w klimatach bliskich np. Arcade Fire. Zresztą „Two” to kawałek, w którym świetnie to słychać – marszowość, epickość, dziecięcą zawziętość i nawet jakby wokalnie Peter Silberman chwilowo zmienia się w Wina Butlera. Gdzie indziej jest to tylko delikatnie zarysowane, czasem słychać coś innego: w „Shivie” trochę spokojnego Modest Mouse, a rozpoczynający „Silvię” zepsuty motyw to jakby początek czegoś Coco Rosie. Jest tego bardzo dużo, podobnie jak dużo emocji wyzwala się podczas słuchania. I może dla kogoś będzie to kolejna ultra-nudna płyta bez przytupu, ale dla mnie warto było choć na chwile dłużej się nad tym pochylić i pomyśleć słuchając, bo po pierwszym komunikacyjnym przesłuchaniu zapamiętałem tylko ten charakterystyczny fragment, w którym Silberman śpiewa „Let me do my job”, tylko to przebiło się przez trakcyjne hałasy. I – niech zostanie mi to wybaczone, bo do tej pory jest mi wstyd – pomyślałem, że zaśpiewał jak Chris Martin, a na takie porównania chyba nie ma już miejsca. W końcu całe lata świetlne minęły, od kiedy coldplayowski „Shiver” poruszał mnie tak jak teraz „Shiva”. Szczerością.

http://www.myspace.com/theantlers

środa, 19 sierpnia 2009

"La nana" czyli służba nie drużba.


Uwielbiam kino rodzinne. Ale nie w sensie targetowym. Nie interesuje mnie rytuał „rodzina przed telewizorem”, który wymusza zunifikowanie przekazu, co bardzo rzadko wychodzi filmom na zdrowie. Chodzi mi raczej o filmy stawiające na pierwszym miejscu relacje grupy społecznej, która niejako skazana jest na siebie na przestrzeni iluś tam metrów kwadratowych. „Rodzina… to by tłumaczyło co ci ludzie robią w moim mieszkaniu” – powiedział ktoś kiedyś i jest w tym sporo racji. Z rodziną nie jest łatwo. Zresztą daj kamienia temu, kto wychował się w rodzinie idealnej. Bo nawet jeśli matka nie leży pijana, ojciec nie dotyka małych siostrzenic, a dzieci się nie prostytuują, to zawsze istnieje jakieś „ale”. Ideału nie ma.

Chilijska „Służąca” to film właśnie o rodzinie. Rodzinie plus jeden. Bo choć Raquel dla rodziny Valdesów pracuje od ponad 20 lat i mieszka z nimi, to jej równość jest tylko pozorna. Raquel jest naznaczona – na każde skinienie, w gustownym służalczym fartuszku opiekuje się dziećmi, gotuje, sprząta i podaje państwu śniadanie do łóżka. Ja, choć zupełnie świadom, że „niewolnictwo w białych rękawiczkach” jest normą u ludzi z dużymi domami, jestem troszkę oburzony poziomem wykorzystywania tej kobiety. Raquel to akceptuje. Od wczesnej młodości pracuje w ten sposób, więc nie zna innego życia. Jest prostą 40-paroletnią dziewczyną z wystawą pluszaków na łóżku, której tylko coraz częstsze zmęczenie przypomina o jej wieku. Nie ma nic poza Valdesami. Nawet matka, do której w czasie filmu kilkakrotnie dzwoni wydaje się czymś w pewien sposób nieaktualnym, jakąś rutyną, reliktem przeszłości, do której nie sposób wrócić.


I nagle coś się dzieje – Raquel przechodzi swoisty kryzys wieku średniego. Dlaczego? Chyba nie tylko chodzi o zmęczenie. Nakłada się na to wiele rzeczy – przede wszystkim konflikt z dorastającą Camilą, poczucie zagrożenia ze strony perspektywicznego zatrudnienia drugiej osoby do pomocy, a może nawet dojrzewanie Lucasa, który nie tylko jest ulubieńcem Raquel (świetnie zdaje sobie z tego sprawę i potrafi to wykorzystać), ale wydaje się momentami, że infantylna Raquel jest w nim zakochana prawdziwą nastoletnią miłością. Służąca rozpoczyna więc bunt i działania dywersyjne, które momentami są dość zabawne, jednak nie o to tu chodzi, żeby pusto się śmiać i pluć popcornem. Warto spojrzeć na ponowne narodziny kogoś, kto żył w zawieszeniu, ograniczony codziennym monotonnym rytuałem. Nie bez znaczenia jest tu też pojawienie się Lucy, która uczy Raquel wszystkiego od nowa, kiedy ta dochodzi do ściany, uczy ją żyć i cieszyć się z tego, uczy ją nie tylko jak być kobieta, ale człowiekiem w ogóle.


„La Nana” to film dość surowy w realizacji, ale to właśnie chyba jego siła. Głównie wnętrza, cyfrowa kamera i Catalina Saavedra – to ona kradnie cały film. Stwarza kreację, która nie tyle szokuje czy fascynuje, co raczej pozwala wejść w historię i zrozumieć. Jest naturalna, zarazem dziewczęca jak i kobieca, prosta i nieodgadniona, irytująca i budząca współczucie. Zresztą co tu więcej gadać, niech Catalina pomacha wam nagrodą z Sundance, gdzie główną nagrodę jury dostał też cały film. I nie dziwię się, bo chyba nie tylko ja lubię tego typu filmy – proste bo prawdziwe, więc w pewnym sensie trudne; pełne ukrytego i zarazem nieuzasadnionego niepokoju, który trzyma w napięciu dużo lepiej niż hollywoodzki chwyt muzyka+ciemności+coś-się-zaraz-wydarzy; takie, w których nikt nie jest do końca dobry ani zły, ale wszyscy muszą nauczyć się ze sobą żyć. Rodzina. Wypisz wymaluj.


poniedziałek, 17 sierpnia 2009

OFF Festival 2009


Zamiast plaży i palm przywitało nas pofabryczne miasto, brudne kamienice i mroczne przejścia podziemne. Kto by pomyślał, że 14 lat temu, kiedy debiutancka płyta zespołu Myslovitz trafiła do sklepów, dokładnie tutaj odbywać się będzie najważniejszy festiwal muzyki alternatywnej w Polsce i kto wie czy nie jeden z najciekawszych w Europie.

Jeżeli Opener robi się z roku na rok coraz bardziej rozlazłą komercyjną papką, tak Off staję się mekką ludzi spragnionych prawdziwej muzyki. To, że Off szanuję swoich festiwalowiczów świadczy chociażby niesamowicie przygotowana, rozdawana przy wejściu
gruba książeczka (można by powiedzieć książka) z opisami wszystkich kapel występujących na tej edycji.

Ciekawą pogawędkę ucięliśmy sobie przy piwie z Laią, dziennikarką z Danii. Nie była tu w pracy, wzięła urlop, włączyła komputer i postanowiła wybrać ten jeden festiwal ze wszystkich, które odbywają się w okolicach lipca i sierpnia w Europie. Bo kocha muzykę. Wybrała OFF’a, bo wg niej line’up jest po prostu najlepszy. To ciekawe słyszeć coś takiego od kogoś, kto w tym roku zaliczył czternaste w życiu Roskilde, a i w innych miejscach bywał. Jest dobrze, nie wolno tego zepsuć.

W przeciwieństwie do okropnego parcia na lans ze strony festiwalowiczów (Opener) mysłowicka publika skupiła się raczej na słuchaniu i przeżywaniu muzyki. Każdy wiedział po co tu się zjawił i nie było to chlanie przy na namiocie. Czyżby bananowa młodzież zniechęciła się do catwalków w postaci mysłowickich powykrzywianych chodników?

Znaczącym wydarzeniem było przybycie na festiwal Jonathana Ponemana, CEO Subpopu. To on uścisnął rękę Kurta podpisując z nim kontrakt w 1988 roku. Poneman zadowolony przechadzał się po festiwalu rzucając superlatywy a to o organizacji, a to o polskich zespołach, które mu się spodobały (Pustki, Cool Kids of Death).

Off rozrósł się już do czterech dni. W czwartek i niedziele koncerty odbywały się w Miejskim Centrum Kultury, czy też Kościele Ewangelickim. W tym pierwszym gościł między innymi legendarny Wire. Niestety udało nam się być tylko na najważniejszej części, czyli dwóch dniach na terenach Słupia Park, wybierając najważniejsze naszym zdaniem wydarzenia odbywających się na kilku scenach.

OFF Festival 2009: Dzień Pierwszy


W Polsce lubi się hypować kapele, które grają rockowe wytarte schematy, aby tylko znaleźć alternatywę dla takich dziwadeł jak Feel czy Pectus. Ostatnio niezrozumiała jest dla mnie promocja zespołu Kumka Olik grającego siódmą wodę po Cool Kidsach, czy też Renton na modłe brytyjskich „the zespołów” sprzed pięciu lat. Po singlach i koncercie The Black Tapes pozwolę sobie ich tam zaliczyć. Po tym co zaprezentowała warszawska kapela, nie zostało nic oprócz rockowego cliché. Jakże symbolicznym zdarzeniem było wypięcie kabla od gitary przy rzucaniu się gitarzysty na kolana w celu zagrania orgazmicznej solówki. Nie ma co, lecimy dalej.


Człowiek z gitarą to dobry pomysł na tego typu imprezy, jednak Leman Acoustic nie wykazał się wielką siłą przebicia. Zbyt smętnie, jakoś bez wyrazu, trochę o niczym. Żart kolegi Zysia: „myślicie, że nigdy nie udało mu się skompletować zespołu i dlatego gra solo?” okazał się bardzo adekwatny, bo gdzieś tam w tle byłby ok., ale do one man army sporo mu brakowało. Znów pudło. Znudzeni skubaliśmy trawę.


Występ BiFF to jeden z tych koncertów, które można określić jako „całkiem przyjemny”. Ex- i zarazem post-pogodnowy zespół kręci się gdzieś tam w tych klimatach, świetna wokalistka Ania Brachaczek może nie szaleje jak Budyń, ale charyzmy jej nie brakuje. A kawałki mają naprawdę dobre i wpadające w ucho: „Pies”, „Ślązak”, „Jesienne drzewa” – sprawdźcie sobie na ich myspace, być może już to znacie. A na żywo wypadało dużo lepiej. Chłopaki grali bez pudła, sympatyczna Ania uprawiała konferansjerkę, kręciła się w kółko i obrywała sukienkę. A my patrzyliśmy na siebie kiwając głowami i padały takie jak zawsze słowa uznania: „nóżka chodzi”.

Któryśtam koncert Pustek w tym roku i ciągle nie mamy dość. Absolutnie fenomenalni, absolutnie w formie. Polecieli nieoczywistym repertuarem. Było „Wesoły jestem”, był „Wiersz o szukaniu” z kompilacji Gajcy i zarazem zapowiadający nową płytę, był „Koniec Kryzysu”, ale grali też hiciory nowe i starsze. Basia na luzie, Radek wycinający cuda. Już kombinuję kiedy zobaczę ich następny raz. Plotki jakoby Jonathan Poneman się nimi zainteresował pewnie wcale nie są wyssane z palca; i chodź w Sub Popie ich nie widzę, to miłe słowa od wynalazcy grunge’u o Pustkach tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że od lat stawiam na dobry zespół.

Przyszli, zagrali i poszli. Pitchforkowi ulubieńcy The Thermals to zespół bardzo prosty, niepróbujący zmieniać świata i lubię sobie ich od czasu do czasu posłuchać. Problem polega na tym, że w ich zlewających się w jedno kawałkach bardzo ważne są teksty, a nikt raczej nie wsłuchuje się w nie podczas tego typu koncertów. Więc tak trochę grochem o ścianę, tym bardziej, że grali dość statycznie. Gdyby ktoś zorganizował ich koncert w większym mieście, to pewnie znalazłoby się kilkudziesięciu zapaleńców, którzy odśpiewywaliby wszystkie „Pillar of Salt” i „Now Can we See” szalejąc z przodu. A tak nuciłem sobie pod nosem tupiąc nóżką, bo jakoś tak głupio. I im też było chyba głupio, bo mimo, że „fantastycznie być w Polsce” i tego typu bzdety, to pewnie woleliby, żeby tłum przelewał się przez scenę. Cóż. Ale mimo to fajnie, że wpadli.

Ledwo liznąłem kiedyś Micachu and The Shapes, więc nie wkręciłem się w całą ostatnią zajawkę jej dotyczącą i nie widziałem też całego koncertu. Ale chętnie jeszcze do niej wrócę, bo to śmieciowe granie bardzo dobrze brzmiało ze sceny leśnej. Widać, że chłopczyca ma pomysły i potrafi je odtworzyć na żywo. Robi to zadziornie, nie bacząc na fałsze, błędy itd. Propaguje taki „whatever’yzm” i może właśnie o to powinno chodzić w muzyce – obedrzyjmy całe gówno z wszędobylskiego produkcyjnego photoshopa, wypolerowane płaszczyzny zamieńmy na sęki, postawmy na prostotę, dajmy brzydkiej dziewczynie, która ma to gdzieś popsute instrumenty i odkurzacz i zobaczmy, kto będzie robił muzykę po 2012, kiedy burza energetyczna zmiecie wszystko z powierzchni Ziemi.

The Pains of Being Pure At Heart na dużej scenie. Przyznam, że to właśnie na tę brooklińską kapelę czekałem najbardziej. Ich debiutancki album narobił smaka nie tylko nowojorskim fanom. Zjawili się także w Mysłowicach. Wyglądając jak studenci z polonistyki, ustawieni w jednym rzędzie zaczęli odgrywać swoje indie-popowe pieśni. Pomimo, że w klubie byłoby im do twarzy, to jednak nic nie usprawiedliwi cholernie cichego wokalu, zwłaszcza keyboardzistki. Świetne gitarowe harmonie zagłuszały linie wokalne, co po pewnym czasie stało się irytujące. Jednak dobre piosenki obroniły się nawet z przyciszonym zaśpiewem. Zaskoczeni pozytywnym przyjęciem, pomimo restrykcyjnego zakazu grania bisów wyszli na scenie rzucając „What the hell, We are in Poland!”


Nie bez parady chłopcy z Health trafili do noise’owej szufladki. Takiego natężenia dźwięku nie słyszałem nawet na metalowym koncercie (no, może oprócz gigu Crystal Castles). Na scenie leśnej zapanowało małe piekiełko. Chociaż nie do końca przemawia do mnie ich kakofonia dźwięków, to jednak należy się ukłon za spamiętanie kolejności wszystkich motywów i akordów wytworzonych przez gitary, perkusję i masę samplerów.

Legenda polskiej muzyki lat 80 Lech Janerka pojawił się na scenie głównej, aby odegrać kultowy już album „Historia Podwodną”. Janerka nigdy jednoznacznie nie stawał po niczyjej stronie zarówno politycznej jak i muzycznej. Może właśnie dlatego jego muzyka i teksty są ponadczasowe. Chociaż najbliżej Janerce do nowej fali, jego dokonania są dość oryginalne i wymykające się jakimkolwiek kwalifikacjom. To prawdziwa alternatywa. Podobnie było na koncercie. Doskonałe, ciężkie brzmienie głównie za sprawą surowego wokalu i basu lidera. Małżonka na wiolonczeli. Bardzo ciekawy i hipnotyzujący występ, któremu towarzyszyły wciągające opowieści o powstaniu legendarnego krążka.

Biorąc udział w wydarzeniu, jakim był koncert Fucked Up można doświadczyć całej historii punka w pigułce. Energia, agresja, anarchia, autentyczność, krew, pot i łzy. To, że wokalista Damian ‘Pinkeyes’ Abraham jest największym fanem muzyki punkowej dało się nie tylko wynieść z ekspresji jaką prezentował, ale sam wspomniał że „mamy tu najlepszy punk na świecie”. Pinkeyes uwielbia Dezertera i Siekierę (musi istnieć jakieś kanadyjski fanklub polskiego punka, bo o swojej fascynacji mówili nam już kiedyś Handsome Furs). Już w czasie trwania pierwszego kawałka ściągnął koszulkę i wskoczył w publikę, aby zostać tam do końca gigu. Damian daje wiele fanom: można się drzeć do mikrofonu, klepać go po owłosionych plecach, przybijać mu piątki. Jest gruby, wielki i „popieprzony”. Jak tu go nie kochać. Sam zespół gra niesamowicie. Słuchając Fucked Up na żywo to tak jakby być na koncercie Sex Pistoles, Minor Threat, Black Flag, Ramones itd. Chce być punkiem!

Słuchałem Spiritualized jakoś krótko w liceum i to też wybiórczo, trochę przez britpopowe zajawki, więc za nic w świecie nie chcę tu cwaniakować i wydawać sądów, bo to zespół dość ważny dla wielu. Ja akurat space rocka nie czuję do końca, nawet Floydzi nie odcisnęli na mnie AŻ takiego piętna. Nie przeżywam, nie doznaję. Bardzo doceniam za to klimat i myślę, że był zachowany. Troszkę mnie znudziła rozwlekła forma, obecność chórku itd. itd. Ale hej – widziałem, że ludzie tam odpływali w tłumie, widziałem łzę w oku. A ja jestem tylko człowiekiem z krwi i kości, którego w końcu przenika chłód i dopada senność. Nie pijam kawy i o północy do rozruszania się potrzebuje czegoś mocniejszego. (Dlaczego te cipy z Wavves nie dotarły?).

OFF Festival 2009: Dzień Drugi


Nie dotarliśmy na Hatifnats (trzeba w końcu odwalić tradycyjny spacer po Mysłowicach), więc zaczęliśmy od Gaby Kulki. Trzeba przyznać, że to jej czas. Jest wszędzie i uśmiecha się zewsząd. Słyszysz ją w radio u fryzjera, wygląda z kobiecych magazynów - tych prostych i tych bardziej wysublimowanych, w których są specjalne strony do dyskusji o kulturze, a nie tylko czterozdaniowe recenzje „nowa płyta kogoś tam, świetna na nadchodzący urlop”. Co więcej Gaba już staję się gwiazdą TVN, zapowiadając festiwal w Sopocie (na jej koncercie pojawił się nawet dyrektor programowy pulp telewizji). Atakuje z Internetu, jest nową idolką młodych niezależnych kobiet, które chcą czegoś więcej i chcą, żeby ktoś za nie przemówił. Wszyscy się więc na Kulkę snobują, płyty kupują i nie obrażając nikogo stałą się drugą Marią Peszek. No właśnie – nie obrażając nikogo, bo Kulka nie do końca do mnie trafia. Peszek jednak ma w sobie to coś, ten pierwiastek inności, a Kulka...Zresztą, to widać na koncertach – Peszek na OFF-ie tylko słyszałem z daleka, ale widziałem np. miesiąc wcześniej na openerze, o czym zresztą pisałem. Maria jest wulkanem, nie ma zahamowań, wie jak to robić, ile z siebie dać i na co położyć nacisk żeby był, wybaczcie, show. Kulka ze swoim – ok., naprawdę niezłym – katebushowskim głosem strasznie mnie nudzi. Bardzo statyczna, otoczona zupełnie niepasującym do konwencji zespołem zapomniała, że powinna stawiać na koncertach na prostotę. Kompletnie nie robi tego z jajem, nie kupuję jej,jako zaangażowanej pełnoprawnej twórczyni swojej muzyki. Dlaczego Regina Spektor może, a ona nie? Tak swłaśnie sobie rozmyślałem leżąc na trawie nieopodal sceny i obserwując zarówno Kulkę na scenie, jak i sporo jej fanów pod nią. Im chyba aż tak bardzo nie zależy, oni śpiewają, bo wpadło im w ucho. I olśniło mnie – cholera, tak! Kulka dla ludu, to jest to. Obudziłem więc resztę i poszliśmy na piwo, żeby za jakiś czas wrócić w to samo miejsce na Crystal Stilts.

Jakoś ich płyta nie do końca do mnie dotarła. Miejscami nudnawa, opierająca się dokładnie na tych samych patentach już dawno wypróbowanych przez Jesus & The Mary Chain. Produkcja bardzo duszna. Podobnie jak w przypadku The Pains of Being Pure At Heart, Crystal Stilts powinni zagrać gdzieś w zadymianym klubie, a nie o 18:00, kiedy jest jasno. Wokalista Crystal Silts do końca nie mógł uwierzyć, że grają w Polsce i to jeszcze na dużej scenie. Co chwilę uśmiechał się do klawiszowca, wskazując na wielki ekran z tyłu sceny. Niestety Crystal Stilts nie próbowali się wysilać, odegrali prawie całą płytę „Alight of Night”, bez zbędnych fajerwerków. Można było zasnąć.

Nieźle, nieźle, choć
Handsome Furs już nie robią na mnie takiego wrażenia jak za pierwszym razem. Niestety, koncertowe patenty są powtarzane i czułem się teraz tak jak mój kolega parę lat temu, kiedy na koncercie jednego z bardzo modnych w tamtym czasie zespołów, zaskakujący dla wszystkich skok wokalisty z perkusji poprzedził krótkim „a teraz skoczy z perkusji”, bo widział ich wcześniej w jakimś Londynie czy innym Nottingham. Ale chłopakom się podobało, nóżki tupały, hity leciały. „Evangeline”, „I’m Confused”, „Nyet Spasiba”. Euforia Dana i Alexei, która w kwietniu wydawała mi się więcej niż sympatyczna, teraz trochę mnie zemdliła, ale ok. – kochają się, grają to co lubią, jeżdżą po świecie – nie każdy ma chroniczną depresję jak ja czy ty. Punkt dla nich.

Cool Kids of Death powinni zmienić nazwę na Cool Men of Death. Sami przyznali, że z wiadomych względów nie grają już “Dwadzieścia Kilka Lat“ na koncertach. Coolki to już nie banda dzieciaków, ale legenda polskiej sceny muzycznej. Mając miejsce w historii muzyki rozrywkowej w Polsce, utwierdzili ją tylko grając w całości ich wpływowy debiut z 2002 roku. Chociaż Wandachowicz od dawna odgrażał się, że nie znosi „Butelek Z Benzyną”, a gdy gra ten utwór w głowie rozlicza PIT-a, to i tak widać było jego zaangażowanie w odgrywaniu flagowych utworów. Ostrowski zrezygnował z megafonu, który na pierwszych trasach był nieodłącznym atrybutem. Piosenki zabrzmiały lepiej, wyraźniej i dobitniej. Po prostu im się chciało, z czym ostatnio było różnie. Zmęczeni wspólną trasą, zmiana perkusisty, zagrożenie rozpadu przed openerowym występem rok temu. Podczas koncertu wróciło wiele wspomnień z okresu wydania debiutu. Starzy fani zachowawczo stanęli z tyłu odśpiewując pod nosem linijka po linijce, z przodu to już młodzi fani. Kiedy „Cool Kids of Death” trafiło do sklepów, oni dostawali rowery na komunię. To tylko dowód na to, że ta płyta potrafiła przekonać wtedy i przekonuje też teraz swoim autentyzmem i obrazem pokolenia, które tylko nielicznym udało się uchwycić w polskiej muzyce i sztuce. Choć konwencja koncertu podobna była do tego, który zagrał dzień wcześniej na tej samej scenie Lech Janerka, bo jakby nie było coś takiego można wrzucić do szufladki „a teraz kawałek muzycznej historii”, to muzycy nie rozpieszczali nas opowieściami. Nie mamy do nich o to pretensji, bo oni tak szczerze mają wszystko w dupie, z klasą powiedziałbym.
Wandachowicz: Krzysiek miał tu taką konferansjerce o tej płycie, ale nie wziął kartki.
Ostrowski: Zostawiłem w samochodzie.

Chyba najbardziej oczekiwanym przeze mnie koncertem na tegorocznym OFFie był występ
Crystal Antlers. Przebierałem nóżkami na samą myśl o nim, a potem bawiłem się jak amerykańska piszcząca trzynastolatka uwalana różową watą cukrową na występie Jonas Brothers w Disneylandzie. Na początku rzucił się w uszy suchy wokal – bez żadnego pogłosu i echa, które obecne są na płycie. Ale to nie przeszkadzało zupełnie, bo Johnny Bell śpiewał mocno i krzyczał solidnie. Była i EPka z „Thousand Eyes”, poleciały najlepsze hity z płyty „Tentacles”: „Andrew”, „Tentacles”, „Your Spears”, były też wypełniacze. Chyba zagrali wszystko. A na deser, „specjalnie dla Polski” (tia..) „It’s All Over Now, Baby Blue” Dylana. Bez fajerwerków i rzucania się ze sceny, bez zbędnych ceregieli zagrali bardzo spójnie i bez pomyłek. Wszyscy skupieni (może oprócz pajacującego jak zawsze z boku sceny Damiana Edwardsa) wydawali się dobrze wiedzieć, po co są na tej scenie. Dać dobry koncert – o to w tym wszystkim chodzi. Tylko tyle i aż tyle.


Występ Wooden Shjips, space-rockowców z brodami rozpoczęła świetna wizualizacja z horroru klasy C. Dziewczyna uciekająca w panice przed obrzydliwym stworkiem przypominającym Ewoka. To nie mógł być normalny koncert. Takie rzeczy od dawien dawna wyprawiał Hawkwind za sterami swojego pojazdu kosmicznego. Hipnotycznie i transowo. Kosmos.



Coś tam Jeremy Jay i chłopaki się nie dostroili, coś nie zagrało i niby naprawili, ale do końca było słabo. Pachniało amatorszczyzną na kilometr i wcale nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Takie zespoły nie powinny występować wtedy, kiedy nic innego akurat nie gra, kiedy człowiek czeka na coś dużego i chce się rozkręcić. Wiem, że ktoś tam gdzieś ich docenił, dostali dobre noty, ale taki festiwal to szybka akcja – wchodzisz, działasz i wychodzisz. Chwila moment, 45 minut i to też jak się uda, bo większość wyjdzie ci 2 kawałki przed końcem i nie będzie miał kto krzyczeć J-e-r-e-m-y J-a-y, żeby nie było głupio wyjść na bis. My wyszliśmy sporo wcześniej, bo zastanawianie się czy ten fałsz tu powinien być i czy ten pokraczny rytm to jest to o co im chodziło zupełnie nie miało tu sensu. Nie przy tak prostej muzyce. Ona powinna popłynąć sama.


Zrobiło mi się przykro, że stosunkowo mało osób przyszło oglądać koncert nowojorczyków z The National. Oryginalny i niski głos Matta Berningera oscylujący gdzieś na granicy Nicka Cave’a i Iana Curtisa brzmiał naprawdę klimatycznie w okolicach drugiej w nocy. On sam popijając wino dawał z siebie wszystko, odśpiewując największe kawałki grupy takie jak „Mistaken For Strangers” czy „Mr. November”. Chociaż jeżeli mam się czepiać to chciałbym zobaczyć ich raczej w klubie niż w plenerze. Może to właśnie jest jedyną wadą Offa, gdyż zespoły alternatywne to nie stadionowe gwiazdy.



Na koniec z festiwalu zostawiono reaktywowaną Miłość. Yassowy band w starym składzie z Leszkiem Możdżerem i Tymonem wyszedł na scenę leśną, aby sprzedać gawiedzi trochę czegoś prawdziwego i esencjonalnego. I tak nasza obecność na tym znakomitym festiwalu dobiegła końca. Podobnie jak rok temu mnóstwo wspomnień i ciekawość - co takiego Rojas wymyśli za rok.

piątek, 7 sierpnia 2009

"Wrogowie publiczni". Strach się bać.


Przed Michaelem Mannem stanęła ogromna szansa. Mając do dyspozycji dwóch najbardziej rozchwytywanych aktorów oraz możliwość odrodzenia gatunku jakim jest film gangsterski, mógł przejść do historii niczym Coppola ze swoim „Ojcem Chrzestnym”. Nikt chyba nie obawiał się porażki w wykonaniu reżysera „Gorączki”, swoją drogą najlepszego filmu o współczesnych gangsterach. Niestety nie udało się, a Mann będzie musiał jeszcze udowodnić, że wielkim reżyserem jest.

To co najbardziej szanuję w autorskim kinie Manna to zdjęcia. Technika kręcenia z ręki sprawia, że rozgrywane sceny są bardzo realne, wręcz namacalne. Sceny akcji z jego filmów to małe dzieła sztuki. Rzadko towarzyszy im podkład muzyczny. Często są to głuche strzały z broni maszynowych. Łuski uderzają o ekran, dźwięk jest tak surowy, że aż zatyka uszy. Jeżeli ktoś dostaję kulkę brzuch, leje się krew. Jeżeli ktoś dostaję kulkę w głowę, widzimy pękającą czaszkę. Nie ma, że boli. Po części Mann już stał się klasykiem, którego naturalizm uprawiany w kinie sensacyjnym został wykorzystany w nowych Batmanach czy w nowym obliczu Bonda w „Casino Royale”.


Podobnie jest we „Wrogach Publicznych”. To także film bardzo realistyczny. Kiedy Dillinger i spółka obrabia bank stoimy zaraz przy nim z podniesionymi rękami. Kiedy agenci z biura ścigają ich po lesie, chowamy się za drzewami, aby nie oberwać. Jednak w przeciwieństwie do „Gorączki” czy niedocenionego „Miami Vice” bohaterowie nie są już tak solidnie zarysowani, mimo, że historia jest tu prawdziwa. To chyba pierwszy film Manna w którym postacie są płaskie i bezpłciowie. John Dillinger (Johnny Depp) i Melivin Purvis (Chrisitan Bale) to po prostu Johnny Depp i Christian Bale, nic poza tym. Aż prosi się o jakąkolwiek iskrę między dwoma bohaterami z dwóch różnych (bardzo podobnych) światów. Spotkanie porucznika Hanny (Al Pacino) oraz Neila McCauleya (Robert De Niro) w przydrożnej knajpce przeszło już do historii kina. Spotkanie Bale i Deppa w scenie więziennej to po prostu kpina. Wszystko opiera się na rzuceniu kilku wypranych tekstów z kina gangsterskiego. Postać Marcusa Purvisa jest nawet przyćmiona przez jego późniejszego współpracownika Winstead’a (Stephan Lang), który zresztą odgrywa kluczową scenę w finale.


Kiedyś w wywiadzie z Pasikowskim przeczytałem, że jego ulubionymi filmami są właśnie filmy Michaela Manna i na nich wzoruje się tworząc postacie kobiet w swoich filmach. Z jednej strony twarde indywidua, ale w konkluzji zależne od mężczyzn. Nie tym razem. Marion Cotillard grająca dziewczynę Dillingera, swoją mimiką wydaje się zadawać sobie pytanie „Co ja tu w ogóle robię?”. Ich związek zbudowany jest na siłę, a z dramatyzmu pozostaje tylko wymuszony grymas Deppa. Szkoda.


Soundtracki z filmów Manna były zawsze częścią obrazu. Wystarczy przypomnieć otwierającą scenę z Miami Vice czy zamykająca scenę pojedynku z „Gorączki” czy też cały OST do „Ostatniego Mohikanina”. We „Wrogach Publicznych” pojawia się jedna piosenka i reszta niepotrzebnej wzniosłej muzyki poważnej. Na szczęście w scenach akcji, jak można było się przyzwyczaić, muzyki nie ma, a napięcie budowane jest za pomocą ciszy i odgłosów strzałów. Miodzio.


Nie jest to film zły czy niedoskonały. Warsztat Manna widać na każdym kroku, zwłaszcza w scenie końcowej, gdzie wreszcie można odczuć długo oczekiwany dreszczyk emocji. Jednak w poprzednich filmach forma z treścią kompilowała się, tworząc niezapomniane wstrząsające dramaty sensacyjne pod panoramiczne zdjęcia metropolii. Tutaj ewidentnie forma przeważyła nad treścią. Mann nie wykorzystał szansy, a dwóch gigantów kina, Depp i Bale muszą jeszcze powalczyć o level na jakim byli De Niro i Pacino po legendarnej „Gorączce”.



niedziela, 2 sierpnia 2009

Passion Pit "Manners". Uważaj jak chodzisz chłopaku.


W czasach kiedy tylko zagorzali czytelnicy „widełek” znali nazwę MGMT, nikt chyba nie wyobrażał sobie rozdmuchanej kariery tego zespołu. Imitacja patentów wziętych po trochu z każdej dekady muzyki popularnej, okraszonych chóralnymi zaśpiewami zrobiły swoje nawet na Nowej Hucie. Falset rządzi. Nie doszukałem się jeszcze szufladki dla tego typu dokonań, a robi się ona coraz pojemniejsza. Do MGMT dołączył australijski Empire of the Sun oraz amerykański Passion Pit. Czy zespoły kroczące tą drogą są warte uwagi czy to tylko kolejne twory dla MTV2.

Płytę „Manners” otwiera dość monotonny „Make Light” z infantylnym karuzelowym motywem w refrenie. Przez utwór przewijają się wspomniane charakterystyczne chórki. Wokal zaczyna drażnić już w drugim refrenie. Przemijająca moda. Jednak po zniechęcającym openerze dostajemy powerplaya w postaci „Little Secret”. Łamiący się bit pod wykrzyczane zwrotki i silnie uderzającą perkusję niczym z produkcji Neptunes. Refren z dziecinnymi chórkami i linią melodyczną z gatunku r’n’b. W drugiej części utworu wychodząca z cienia perkusją wita kolejne uderzenie bitu. Mamy najlepszy kawałek pop w tym roku.

„Moth’s Wings”, ballada przypominająca MGMT. Drapieżność z poprzedniego kawałka znika na rzecz phoenixowych harmonii. Pojawiający się zaraz po tym singiel promujący album „The Reeling” to znowu przeprosiny. Ma się wrażenie, że obcujemy z geniuszami. Nie chcący się otworzyć elektroniczny motyw przeistacza się w taneczną orgię niczym z legendarnego „Technique”. Wszystko zamykają słodkie i lukrowane klawisze, aby potem dał się usłyszeć automat perkusyjny podobny do otwarcia w „Słodkiego miłego życia”.

„To Kingdom Come” to dopełnienie genialnego „The Reeling”. Drażniący refren z motywem „nanana-hehehe”, ratuje zwrotka zaśpiewana w papadance’owy sposób. „Swimming In the Flood” pachnie nie tylko nieodżałowanymi pościelówkami Phila Collinsa, ale także smutkiem mistrzów z Junior Boysów. Ballada o miłości która na pewno nie stanie się przebojem na miarę “In the Air Tonight”. Takie czasy Panie!

Następnie jeden z najlepszych podkładów tego roku. Takich klawiszy nie było w żadnej popierdówie imitującej Human League. Jesteśmy na parkiecie gdzieś na początku lat 80. Kiedy już myślałem, że Passion Pit zdoła wyskoczyć z szufladki z napisem MGMT to jednak znowu zawiasy się zacięły. „Eyes As Candles” to nudna kalka jakiejś tam z kolei piosenki z drugiej części „Oracular Spectacular”. Następnie kolejny singiel „Sleepyhead”. Trzeba pochwalić tutaj linie wokalne, które zresztą na całej płycie stoją na wysokim poziomie. Zaśpiew prawie a capella pod dzwoneczki z kołyski zasypiającego dziecka.

Zamykające ostatnie dwa kawałki „Let Your Love Grow Tall” oraz „Seaweed Song” męczą. Oparte dokładnie na tych samych rozwiązaniach, co poprzednie piosenki, pozostawiają wrażenie przesytu. Cóż, zapowiadali się naprawdę nieźle. Obiecujące single, duży hype na znaczących portalach. Obawiam się jednak, że skończy się tylko na dzwonku z „The Reeling” jakiegoś małolata, który o czwartej nad ranem wywróci się o twoje linki z namiotu na openerowskim campingu.

http://www.myspace.com/passionpitjams