
No ale, o bla di o bla da life goes on. Od kilku lat poruszam się w tematyce polskiego kina jak koń z klapkami na oczach - dla mnie w tym roku w Polsce powstało kilka filmów. Jeden np. nakręcił Skolimowski, jeden Rosa, a jeden to właśnie 33 sceny z życia Szumowskiej.
Od razu łapię się na skojarzeniu ze świetnym The Savages Tamary Jenkins , po czym przypominam sobie, że gdzieś już o tym czytałem i zaczynam zastanawiać czy podświadomie się nie zasugerowałem. Tak czy tak bardzo łatwo na to wpaść i to dostrzec: rodzina artystów, wyobcowanie, umieranie, opieka nad rodzicami, samotność itd itd. U Jenkins balans między ironią a okrutną prawdą był idealny. U Szumowskiej choć jest dostrzegalny, to niestety trochę kuleje. Czuje się czasami, że pomiędzy brutalnymi scenami umierania i szpitalnego tracenia resztek godności brakuje rozmów o rzeczach ważnych. U Tamary Jenkins były genialnie zawoalowane rozmowami o szarej codzienności, nieudacznictwie i zwyczajnych pierdołach. Tu jest tylko narastająca agresja i wspomnienia - pierwsza po jakimś czasie nuży, a drugie nic nowego nie wnosi. Momentami jest po prostu za dużo tragizmu na metr kwadratowy. A rozładowanie napięcia przychodzi za późno. Zresztą rozładowuje prawie zawsze Maciej Stuhr. To on gra tutaj najlepiej, najswobodniej, najbardziej przekonująco. Ciężko mi cokolwiek powiedzieć o Julii Jentsch. Obsadzanie w ten sposób tej bardzo dobrej i dość młodej niemieckiej aktorki (tak, widziałem i Upadek, i Edukatorów i Sophie Scholl) to pomyłka. Po co? Dlaczego? Że zna się ponoć z Szumowską? Postsynchrony - baaaaaardzo kiepskie - zabijają całą jej role. Czyż nie ideą postsynchronów jest włożenie w usta obcojęzycznych aktorów brzmień fonetycznie podobnych, a nie pozwolenie im na mówienie np. po niemiecku? Poza tym Dominika Ostałowska, która użycza głosu Julii jest przesadnie ekspresyjna i w rozmowach z Piotrkiem granym bardzo naturalnie przez Stuhra efekt jest komiczny. Jeszcze bardziej komiczne są sceny (liczne!) z udziałem Julii i Andrzeja (którego gra Duńczyk Peter Gantzler mówiący głosem Roberta Więckiewicza): jej twarz rozpromienia się naturalnym uśmiechem, z jej ust wychodzi kwadratowy ęą-owy tekst, a on odpowiada miękkimi słowami, przy czym jego usta poruszają się w zupełnie inny sposób, zupełnie jakby recytował listę zakupów. I na co to wszystko? Bo międzynarodowo? Dezorientacja szarego widza - ot co tym osiągnięto.
Więcej grzechów? Spokojnie, pamiętam, ale to taka wyliczanka standard dla polskiego kina: słaby i nierówny dźwięk, zbytnia teatralność aktorów, spowalnianie tempa, co sprawia że z filmu robi się na parę minut teatr telewizji, wciśnięta na siłę nieuzasadniona nagość, rzucanie kurwami nie tam gdzie trzeba. Może brzmię jak purytanin, ale to zupełnie nie to - balans powtarzam, balans - czasami za bardzo w lewo, czasami w prawo, czasem za bardzo w dół gdy powinno być w górę. I choć tak bardzo nierówny, choć nie dorastający do pięt The Savages, z którym przecież tak wiele go łączy, to warty obejrzenia. 33 sceny z życia to na serio opowiedziana historia o umieraniu, cierpieniu i beznadziei, polska historia codzienna, przypomnienie tego co przeżyliśmy lub prognoza tego co jeszcze przed nami. Zaczyna mnie już trochę męczyć to "jak na polski film...", ale co ja poradzę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz