środa, 11 marca 2009

'33 sceny z życia', czyli śmierć na trzy plus.


Wreszcie udało mi się obejrzeć nowy film Szumowskiej i zupełnie przypadkowo zbiegło się to z przyznaniem jej nagrody za najlepszy film podczas 11. edycji Polskich Nagród Filmowych Orły 2009. Gratulacje, ale niestety do kilku rzeczy muszę się przyczepić. Tylko głupio mi trochę. Nie żebym się krygował, ale jak tu mieć zastrzeżenia do tego w końcu niezłego filmu, kiedy najlepsze od 10 lat otwarcie w polskich kinach (od czasu Pana Tadeusza) w ten weekend osiągnęło "Kochaj i Tańcz", które w moim rozumieniu nie jest filmem w ogóle. Co myśleć o jakimś skrzyżowaniu kawałka TVN-u, kawałka kiepskiego teledysku, kawałka serialu o niczym i nudnego do wyrzygania układu choreograficznego, z którego nic nie wynika, który jest kliszą kliszy, że o obsadzie nie wspomnę? Że nie mogę oceniać bo nie oglądałem? Jeszcze tego brakuje. Wystarczy, że kupowałem w sobotę w kinie bilety na co innego i widziałem te wyprzedane seanse na elektronicznych tablicach i te tłumy, które bez żenady rozprawiały o odtwórcy roli głównej. Zaprawdę powiadam wam - jedyny dobry film, który z nim widziałem to "Wow".

No ale, o bla di o bla da life goes on. Od kilku lat poruszam się w tematyce polskiego kina jak koń z klapkami na oczach - dla mnie w tym roku w Polsce powstało kilka filmów. Jeden np. nakręcił Skolimowski, jeden Rosa, a jeden to właśnie 33 sceny z życia Szumowskiej.

Od razu łapię się na skojarzeniu ze świetnym The Savages Tamary Jenkins , p
o czym przypominam sobie, że gdzieś już o tym czytałem i zaczynam zastanawiać czy podświadomie się nie zasugerowałem. Tak czy tak bardzo łatwo na to wpaść i to dostrzec: rodzina artystów, wyobcowanie, umieranie, opieka nad rodzicami, samotność itd itd. U Jenkins balans między ironią a okrutną prawdą był idealny. U Szumowskiej choć jest dostrzegalny, to niestety trochę kuleje. Czuje się czasami, że pomiędzy brutalnymi scenami umierania i szpitalnego tracenia resztek godności brakuje rozmów o rzeczach ważnych. U Tamary Jenkins były genialnie zawoalowane rozmowami o szarej codzienności, nieudacznictwie i zwyczajnych pierdołach. Tu jest tylko narastająca agresja i wspomnienia - pierwsza po jakimś czasie nuży, a drugie nic nowego nie wnosi. Momentami jest po prostu za dużo tragizmu na metr kwadratowy. A rozładowanie napięcia przychodzi za późno. Zresztą rozładowuje prawie zawsze Maciej Stuhr. To on gra tutaj najlepiej, najswobodniej, najbardziej przekonująco. Ciężko mi cokolwiek powiedzieć o Julii Jentsch. Obsadzanie w ten sposób tej bardzo dobrej i dość młodej niemieckiej aktorki (tak, widziałem i Upadek, i Edukatorów i Sophie Scholl) to pomyłka. Po co? Dlaczego? Że zna się ponoć z Szumowską? Postsynchrony - baaaaaardzo kiepskie - zabijają całą jej role. Czyż nie ideą postsynchronów jest włożenie w usta obcojęzycznych aktorów brzmień fonetycznie podobnych, a nie pozwolenie im na mówienie np. po niemiecku? Poza tym Dominika Ostałowska, która użycza głosu Julii jest przesadnie ekspresyjna i w rozmowach z Piotrkiem granym bardzo naturalnie przez Stuhra efekt jest komiczny. Jeszcze bardziej komiczne są sceny (liczne!) z udziałem Julii i Andrzeja (którego gra Duńczyk Peter Gantzler mówiący głosem Roberta Więckiewicza): jej twarz rozpromienia się naturalnym uśmiechem, z jej ust wychodzi kwadratowy ęą-owy tekst, a on odpowiada miękkimi słowami, przy czym jego usta poruszają się w zupełnie inny sposób, zupełnie jakby recytował listę zakupów. I na co to wszystko? Bo międzynarodowo? Dezorientacja szarego widza - ot co tym osiągnięto.

Więcej grzechów? Spokojnie, pamiętam, ale to taka wyliczanka standard dla polskiego kina: słaby i nierówny dźwięk, zbytnia teatralność aktorów, spowalnianie tempa, co sprawia że z filmu robi się na parę minut teatr telewizji, wciśnięta na siłę nieuzasadniona nagość, rzucanie kurwami nie tam gdzie trzeba. Może brzmię jak purytanin, ale to zupełnie nie to - balans powtarzam, balans - czasami za bardzo w lewo, czasami w prawo, czasem za bardzo w dół gdy powinno być w górę. I choć tak bardzo nierówny, choć nie dorastający do pięt The Savages, z którym przecież tak wiele go łączy, to warty obejrzenia.
33 sceny z życia to na serio opowiedziana historia o umieraniu, cierpieniu i beznadziei, polska historia codzienna, przypomnienie tego co przeżyliśmy lub prognoza tego co jeszcze przed nami. Zaczyna mnie już trochę męczyć to "jak na polski film...", ale co ja poradzę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz