poniedziałek, 28 września 2009

Mayer Hawthorne „A Strange Arrangement” - Znajdź w sobie piosenkarza.


Gdybym miał prowadzić tak bogate życie uczuciowe jak Mayer Hawthorne w swoich piosenkach, to prawdopodobnie od pewnego czasu w moim pokoju brakowałoby klamki. To się zakochał, to odkochał, to z kimś zrywa, to z nim zrywają. Bo Mayer ma swoje zasady. Mimo, że kocha swoją kobietę, to zerwie z nią jeśli ta będzie łamała ustalony wcześniej, choć niepisany regulamin. Jeśli nie jest tym jedynym w życiu kobiety, to chce o tym wiedzieć. Ale potrafi też kochać i o miłość powalczyć. Jeśli chodzi o relacje damsko-męskie to Mayer prawdę Ci powie, rozwieje Twoje wątpliwości, zapali promyk nadziei i znajdzie rozwiązanie każdej sercowej rozterki. Weźmy na przykład singlowy „Just Ain’t Gonna Work Out”, który pomoże nam zerwać z dziewczyną, ale nie spali przy tym żadnych mostów. Jeśli chcesz być czuły i delikatny, po prostu puść jej tę piosenkę, da radę nawet przy zaplątanym jak dziki agrest związku.

Do napisania recenzji „The Strange Arrangement” zbierałem się dość długo. Głównie dlatego, że przez dłuższy okres czasu nie mogłem wysłuchać tej płyty w całości. Dlaczego? Bo kiedy kończyłem szósty kawałek („ I Wish It Would Rain” - mój ulubieniec) chciałem znowu słuchać poprzednich, i klikałem na odtwarzaczu 5 razy w tył (25 sekundowe preludium byłem w stanie sobie odpuścić). No ale kiedyś się jednak trzeba było przełamać, odsłuchałem więc kolejne sześć i od tej pory słuchałem tej płyty już tylko w całości. Niektóre piosenki są melancholijne, inne od razu sprawiają, że kosteczka uderza o kosteczkę, ale wszystkie mają jedną wspólną cechę – chcesz słuchać ich po raz kolejny.


Na szczęście okazało się, że nie tylko ja miałem ten sam problem. Peanut Butter Wolf podpisał kontrakt z Mayerem po usłyszeniu 2 piosenek, pierwszy raz w historii wytwórni Stones Throw. Czasami widocznie tak już jest, że od pierwszego dźwięku wiesz, że to jest właśnie TO. Co więcej, tam też nikt nie mógł uwierzyć, że kawałki zaprezentowane przez Mayera zostały nagrane w tym roku, a nie 30-40 lat temu (ja po usłyszeniu singla po raz pierwszy dałbym sobie uciąć rękę, że został nagrany przez grupę czarnuszków, dawno temu, na fali popularności Ala Greena czy Barry’ego White’a). Co śmieszniejsze, praktycznie w całości wyprodukowane zostały jako żart, w domowym studio, przez jedną osobę - multiinstrumentalistę, ale bez jakiegokolwiek przygotowania i doświadczenia wokalnego.


Andrew Cohen, bo tak naprawdę nazywa się nasz bohater, nigdy nie planował aby jego podśpiewywanie trafiło do szerszej publiczności. A jednak, wydając przypadkowe demo, dzięki swoim przepełnionym uczuciem balladom i bujająco-swingującym doo-wopom stał się nowym cudownym dzieckiem retro-soulu i sztandarową postacią kultowej wytwórni Stones Throw Records. Nie jest to z pewnością produkcja przełomowa, nie wnosi niczego nowego, sprawia jednak przeogromną radość i gwarantuję Wam – spowoduje, że po kilku przesłuchaniach będziecie śpiewać razem z Mayerem. I to nie pod nosem!


http://www.myspace.com/mayerhawthorne

niedziela, 27 września 2009

"The Resistance" - High School MUSEical


Przychodzi ostatnio do nas bardzo dużo listów. Pytacie o różne rzeczy, staramy się odpowiadać na wszystkie. A jako, że nadeszła jesień zupełnie naturalne jest, że pojawiły się pytania o zespół „Muse”. „Czy to prawda, że Bellamy jest scjentologiem?”, „Czy mogłam go widzieć 5 lat temu na rynku w Krakowie?”, „Którą płytę najlepiej kupić mojej chrześnicy?”. Zostawmy te marginalne sprawy, odsuńmy je na bok, skupmy się raczej na pytaniach fundamentalnych.

„Czy lubicie Muse?”


Hmm, to trudne pytanie, trzeba wziąć pod uwagę całą ciągłość czasoprzestrzenną, ale jako, że zawsze wyznawałem zasadę „nie wstydź się czegokolwiek, czego kiedyś słuchałeś, bo to cię ukształtowało” odpowiem: tak, bardzo. Mimo, że ostatnie dokonania tria uważam za mocno przesadzone, widzę pogoń za nie wiadomo czym i dążenia do nie wiadomo czego, to pamiętam rok 1999, kiedy zobaczyłem teledysk do „Muscle Museum” i odpadłem. Prawie rok szukałem debiutanckiej płyty „Showbiz” (mogłem w sumie kupić na Amazonie, ale człowiek był młody i głupi), widziałem w nich, jak pewnie wiele osób nowe Radiohead. Katowałem ludzi płytą na wycieczce klasowej itd. itd. Potem „Origin of Symmetry”, poczucie boskości, uczenie się „New Born” na gitarze, wiązałem naprawdę duże nadzieje. Ale ta płyta okazała się dla mnie apogeum twórczości Muse, a czcionkę tego trudnego słowa na „a” pogrubia koncertowo-b-sidowe „Hullabaloo”, które szczerze polecam. A potem płyta nr 3, na której według kodeksu wzorowej kariery zespołu muzycznego trzeba coś udziwnić, pokazać i udowodnić. I jeszcze czułem, jeszcze się łapałem, ale już coraz mniej, już coraz częściej nie wiedziałem co myśleć, bo „Absolution” było pół na pół – atakowało zajadle, ale miało dziwaczne przydługie wypełniacze – niby skomplikowane, ale będące przaśną klasyką dla ludu. Na „Black Holes...” natomiast podryfowali już całkiem w kierunkach stadionowo-kultowych. Bo Muse nigdy nie był zespołem bez perspektyw, perspektywy rozsadzały ich wręcz od środka.


„Czy Matthiew Bellamy jest geniuszem?”


Tak! Bez cienia ironii jest genialnym muzykiem. Wychowany w muzycznej rodzinie, katowany i zmuszany do grania jest perfekcyjnym pianistą i fenomenalnym gitarzystą, który – to bardzo ważne – wypracował swój własny styl grania, wymyślił swoje własne zabawki i trzeba koniecznie bić mu pokłony. Był i jest jednym z moich ulubionych gitarzystów, stoi gdzieś tam w czołówce obok Jonnego Greenwooda. Bluźnić nie chcę, ale to podobny kaliber. To, że jest trochę walnięty, pewnie niezbyt przyjemny w koegzystencji i poszedł w tę czy inną stronę tylko potwierdza jego mastermind. Jednego Bellamy’ego można by podzielić na kawałki i obdarzyć nimi kilka zespołów, które dawałyby spokojnie radę. Amen.


„Dziś ściągnąłem z sieci nowego Musa. Orgazm! Chyba nie wypada się nie zgodzić?”


Przechodzimy do meritum. Doskonale rozumiem ten „orgazm” i wiem skąd się wziął. Mechanizmy są oczywiste, a chwyty dobrze znane. Ale bardzo mi przykro – orgazmu nie będzie, a wytrysk zachowam na inną okazję. Nie zamierzam na pewno zrównać „The Resistance” z ziemią, bo tak wypada w niektórych środowiskach, ani wychwalać pod niebiosa, bo robią to dosłownie wszyscy. Chociaż, trzeba przyznać – i kolejny raz dziś ironię zostawiam za drzwiami – że nowa płyta Muse może się podobać i że jest skrojona idealnie. Ten, który maczał w niej palce, a w tym wypadku pewnie najbardziej ubrudzone łapy ma Bellamy, wiedział co i jak, gdzie posolić a gdzie przypierdolić. Jak uszyć płytę na miarę słuchacza radiowego XXI wieku, zjadacza chleba posmarowanego mainstreamową alternatywą.


„The Resistance” to coś ciekawego o tyle, że jest to perfekcyjnie zrobiony album na zasadzie „śmietnika” z szanowanymi „wielkimi”, którzy też są ułożeni bez ładu i składu. Mamy tu oczywiste nawiązania dla klasyków klasyki klasycznej, mamy jazdy queenowe (jeżeli ktoś nie poruszy tej nazwy mówiąc o tej płycie to nie będzie oryginalny, ale popełni przeoczenie), jest trendy-popowo, nu-metalowo. Czy jest oryginalnie? Eeee, ten tegez…

Problem polega właśnie na tym, że Muse ma w sobie tyle energii i pomysłów, że z powodzeniem mógłby zrobić coś innego, wytyczyć nowy szlak, pokazać „im wszystkim”. Wygląda jednak na to, że kompletnie ma to w dupie. Stawiają na dobrą zabawę? Bawią się muzyką? Chcą, żeby ludzie ich kochali, bo lubimy tylko to co znamy, więc warto ubrać coś nowego ze starych i modnych rzeczy? Wydaje mi się, że nic z tych rzeczy. Bellamy i spółka chyba faktycznie myślą, że robią coś przełomowego. Ktoś powinien im ten cały fałszywy mesjanizm wybić z głowy i wskazać poprawną drogę.

Dowody? Cała masa. Jest wprawdzie kilka kawałków, które się bronią, ale wszystkie noszą znamiona wcześniejszych, dużo lepszych dokonań („MK Ultra” czy mocne „Unnatural Selection”). W każdym, praktycznie każdym utworze jest jakieś wciśnięte na siłę odniesienie. Te oczywiste chórki a la Queen ciągnące się od początku do końca płyty, te klasyczne popowe wtręty. No naprawdę, dziwnie się czułem słuchając tego albumu, nie wiedziałem co myśleć i ostatnią rzeczą, którą czułem był prosty i nieskalany zachwyt. O, wiem, „dobrze manipulowany” – tak o sobie myślałem wsłuchując się w „dzieła” takie jak np. „United States of Eurasia” – pompatyczne, rozkręcające się powoli, kopiące freddymercurowym wokalem, a na koniec – uwaga – ze wplecionym nokturnem Chopina, opus dziewiąte, no.2, pięknym w swoim jestestwie, ale tu tak podkręconym filharmonijnie, że czułem się jakbym był po pachy w disneyowskim gównie razem ze Śpiącą Królewną. Takie rzeczy robi się dobrze raz –wyszło to w „Butterflies and Hurricanes” z „Absolution”, tu jest zjadaniem własnego ogona, w dodatku z wplątywaniem w to naszego rodaka. Shame on you! Najgorszym natomiast i chyba najbardziej kuriozalnym kawałkiem w tym zestawie jest „Undisclosed Desires”. Gdyby Backstreet Boys postanowiło wrócić w wielkim stylu z fajerwerkami prosząc o pomoc Timbalanda, brzmiałoby to dokładnie tak. To naprawdę rzecz serio-serio? WTF?

„The Resistance” zamyka 3-częściowa symfonia „Exogenesis” (Bellamy i jego kolejny konik, czyli kosmici, wszechświat i pochodzenie gatunków), której poszczególne części nazywają się po prostu Symfonia I, Symfonia II i Symfonia III. Subtelnie jak cholera. Jedynka: startujemy i podkręcamy klimat końca świata (John Williams kocham cię!), dwójka: osiągamy punkt kulminacyjny (trochę fortepianu, trochę pompatycznych bębnów), trójka: znów rżniemy z klasyka aż się kurzy i wieńczymy dzieło. Ładne to wszystko jak zachód słońca nad morzem, oryginalne jak „może pójdziemy do mnie” na pierwszej randce, przyjemne jak smooth jazz. Jakiś słaby ten tytułowy „opór”. Przelatuje przeze mnie szybko i gładko. Krótko i zwięźle? Popowa symfonia dla młodzieży – tak dobrze zmajstrowana, że aż strach i zupełnie niepotrzebna - zepsuje nam tylko dzieciaki i obniży poziom. To dzieło szatana, gdzie Queen miesza się z Oldfieldem, a nowy hollywoodzki pop oblewa jak lukier Fryderyka Chopina.

Tak napompowanej płyty nie było dawno – ludzie posłuchają i sobie przypomną, zachwycą się, bo tłuszcza lubi przepych, lubi też wiedzieć co je i rozumieć dlaczego. „The Resistance” jako (p)opus magnum rockowej podniosłości docenią wszyscy, a płyta bez wątpienia zostanie hitem. Już widzę ich karykaturę w Teraz Rocku. Takie czasy, takie czasy panie dzieju.

http://www.myspace.com/muse

czwartek, 24 września 2009

"Enen" - z poradnika młodego zielarza.


“W poradniku młodego zielarza
Napisanym dla szczęścia ludzkości
Taki przepis się stale powtarza...”

Oto receptura na filmowy wywar zaangażowany: weź młodego psychiatrę na początku drogi naukowej, dobierz mu do pary piękną i utalentowaną żonę, nie zapomnij o ślicznej córeczce; uśmierć ojca z którym nasz bohater był najwyraźniej silnie związany, matkę pogrąż w depresji; daj teściowej drugą młodość – koniecznie u boku młodszego Tadeusza – niech teściowa, jak to teściowa, mąci. Dla podwyższenia napięcia akcję filmu umieść w zalanym przez powódź mieście. Następnie w ewakuowanym szpitalu psychiatrycznym odnajdź pacjenta bez kontaktu, którym zainteresuje się młody psychiatra: powód zainteresowania schodzi na drugi plan, może być trywialny. Aby zakotwiczyć akcję w naszej szarej, polskiej rzeczywistości wszystkie pielęgniarki pozbaw inteligencji i każ im grać z nudów w karty, Dom Pomocy Społecznej ukaż jako kloakę, lekarzom każ krzyczeć na personel i pacyfikować cokolwiek bardziej krewkich pacjentów, każdego policjanta przedstaw jako bezduszną i w sposób wykalkulowany, bezradną jednostkę. Dodaj do tak powstałej rzadkiej treści spisek sprzed dwudziestu lat, Solidarność, skorumpowany wymiar sprawiedliwości i zamieszaną we wszystko wierchuszkę akademickiej kasty.

Wstrząśnij, wymieszaj.

Jeżeli coś okaże się niemożliwe do przeprowadzenia z punktu widzenia opowieści, zawsze na podorędziu masz stażystę Roberta, który pojechał do Indii w poszukiwaniu Boga, nie odnalazł go tam, ale za to ma szerokie “kontakty”. Po drodze pozwól naszemu lekarzowi porwać pacjenta z DPSu bez żadnych konsekwencji – umieść go w jego domu, niech pod przykrywką terapii rośnie wielka przyjaźń. Każ im wspołnie jeść lody śmietankowe na patyku w niewinny, pogodny dzień. Niech cieszą się sobą, wspólnymi silami zapalając papierosa. Niech podczas napadu bandytów pacjent osłoni córkę lekarza własną piersią. Niech żona lekarza wciąż nie ufa pacjentowi.

Więcej przypraw?

Przywróć pacjentowi mowę; niech stęka: trup, policja, lubię cię, upewniając Cię, że aktor w niego wcielony grał o niebo lepiej nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Uderz w wielką miłość – żonę lekarza wyprowadź do mamusi; niech źli sąsiedzi wybijają szyby w oknach domu tej dwójki – niech rośnie wielka niesprawiedliwość. Niech lekarz mimo to wbrew wszystkiemu i wszystkim, demaskuje spisek.

Niech w szczególnie podniosłych momentach grzmi filmowa muzyka...
Serwuj zimne, z plakietką “thriller” – może ktoś się nabierze.

Najlepiej zaś, na sam koniec posłuchaj porady z piosenki Pana Kleksa:
“A gdy wywar jest gotowy,
To po rozum pójść do głowy,
Nie próbować!!! wylać, nie pić!!!
Tylko słońcem się pokrzepić.”

sobota, 19 września 2009

Hey „Kto tam? Kto jest w środku?”. Ostania szansa.


Nie byłem przekonany do opinii członków zespołu, że „Echosystem” brzmi tak jak New Musical Revival. Cokolwiek to dla nich znaczyło. To nadal był wystraszony Hey, który boi się odrzucić fanów z darmowych imprez na Juwenaliach. Nigdy nie rozumiałem dlaczego zawsze chcieli na siłę „dorzucać do pieca” (metafora zapożyczona z jednego z forum Red Hotów, Toola, Comy - niepotrzebne skreślić) zamiast wykorzystać swój kunszt techniczny do bardziej ambitniejszych motywów.

Nie spotkałem się na razie z żadnym tłumaczeniem muzyków jak nowa płyta miałaby brzmieć, ale nowy singiel świadczy o tym, że muzycy Hey naprawdę wiedzą co się dzieje w muzyce alternatywnej, nawet za wielką wodą i nie są to już przechwałki.

Kawałek rozpoczyna się moogowymi klawiszami, aby mógł wejść prosty pochód basowy. Potem mamy dwie "rozmawiające" gitary Krawczyka i Żabiełowicza. I nie jest to grunge;), ale mądre zagrywki wzięte z np. Yeah Yeah Yeahs czy z „Patty Lee”. Teraz Hey brzmi na serio. Mam dla was niespodziankę to jeszcze nie koniec.

Bo TO zaczyna się na dopiero na poziomie 2:14, aby wybuchnąć w 2:23. Do tej pory żaden mainstreamowy polski zespół nie odważył się na taki ruch. Proszę państwa mamy motyw a la Junior Boys i wykonaniu Heya brzmi on mocarnie. Wiedziałem, że na nowej płycie bez elektroniki sobie nie poradzą. No bo nie są przecież Dinosaur Jr. Nie myślałem jednak, że rozpoczną już z takim hu(oo)kiem. Odważnie. Chwała im za to.

Na koniec należałoby wspomnieć, o genialnym tekście Nosowskiej. „Chciałabym znów zanurzyć głowę/ W strumieniu twojej świadomości/ Bezpowrotnie/ Chciałabym przez judasze oczu/ twoich łagodnych spojrzeć: Kto tam?/ Kto jest w środku” – brzmi jak deklaracja miłości która stała się dla dwóch kochanków niezrozumiała. Nacisk na „bezpowrotnie” zwłaszcza przy juniorboysowym fragmencie, kiedy wszystkie motywy gitarowe zbiegają się w całość to jak wołanie o ostatnią deskę ratunku dla umierającego związku. Trzymam kciuki za powodzenie. Mam nadzieję, że płyta nie rozczaruje kolejnym „…będzie Metallica”.

http://www.myspace.com/heypl

wtorek, 15 września 2009

"Inglorious Basterds", czyli jak Tarantino zakończył II wojnę światową.


Całe to spinanie się czy Tarantino oby na pewno nikogo nie obrazi i czy nie poszarga świętości teraz wydaje mi się zabawne. Ale sam się przez moment nad tym zastanawiałem, a nawet bałem – bo tu nawet nie chodzi o to, że jesteśmy gdzie jesteśmy, mieszkamy gdzie mieszkamy, a historii zmieniać nie wolno. To wszystko mam gdzieś, zawsze chodzi tylko o dobre kino; obawiałem się więc raczej, czy Tarantino nie przegnie, czy nie wyjdzie z tego po prostu nudna i nieśmieszna rzeź, gdzie pod chwytliwym hasłem „zemsta Żydów” będzie się kryła np. 15-minutowa walka na miecze w getcie albo coś w tym stylu.

Jest zupełnie inaczej, a „Bękarty wojny” to według mnie najlepsza jego rzecz od „Pulp Fiction”. Dlaczego? Bo świetnej „Jackie Brown” czegoś zabrakło (może grubszej kreski odcinającej ją od Pulp Fiction), bo „Kill Bill” łamał zasady, ale po co kręcić dwójkę, jak już w połowie jedynki chciało się krzyczeć „Tak Quentin, złapaliśmy o co ci chodzi!”, a z „Death Proof” można było wyciągnąć dużo więcej – sama gra konwencją nie wystarczyła. „Bękarty” są zupełnie inne. Weźmy bardzo dobry film o gatunku historyczno-wojenno-sensacyjno-kryminalnym. Taki z ciekawą fabułą, trzymający w napięciu, świetnie zagrany, nakręcony, zmontowany. Dawno nie widziałem czegoś w tym stylu. „Opór” był żenujący a „Valkiria” nudna. A teraz najlepsze – do takiego filmu, zrobionego w klasycznym stylu dodajmy smaczki Tarantino, które zupełnie nic nie ujmą fabule, powadze, intrydze. Tak to właśnie działa. Bez żenuły i kombinatorstwa, wszystko idealnie wyważone. Obgryzasz nerwowo paznokcie, ale i śmiejesz się w każdej scenie.

Tarantino wie jak grać w tę grę, co pomieszać z czym, żeby uzyskać nie tylko efekt wysmakowany dla koneserów, ale także smakowity dla pożeraczy popcornu. Nie idzie na żaden kompromis. Obsadza Brada Pitta, celebrytę celebrytów, ale i aktora aktorów, bierze na warsztat temat o tyle kontrowersyjny i przyciągający, co trudny i ciekawy, ośmiesza i nagina historię, ale tak, że widz zupełnie nie czuje się urażony. Zabawa w wojnę, którą tu proponuje nie ma negatywnego oddźwięku. Patrzymy na kilku śmiałków, zupełnie oderwanych od historii, którzy nie boją się zginąć, a mają wielką ochotę dać swoim wrogom lekcję. Świetlicki napisał kiedyś: „Wojna podobno to najwyższa forma pedagogiki. A zabici to są uczniowie najlepsi”. Porucznik Aldo Raine na pewno by się z tym zgodził.

A propos: Pitt, który jak zwykle wypada lepiej niż nieźle, nie jest wcale prawdziwą gwiazdą tego filmu. Naprawdę błyszczy tu wśród międzynarodowej obsady Christoph Waltz. Jego pułkownik Hans „Łowca Żydów” Landa pomimo swojego czarnobohaterstwa jest po prostu fenomenalny – budzący jednocześnie wstręt i niebywałą sympatię, a przede wszystkim hipnotyzujący. W dzisiejszych czasach nieczęsto możemy obserwować taki popis i to w filmie typu blockbuster (a już sama obecność Pitta w czymkolwiek zostawia takie piętno), tym bardziej, że i reszta składu daje radę: Till Schweiger nie jest na ekranie długo, ale pasuje jak ulał, świetnie pamiętany z „Goodbye Lenin” Daniel Brühl irytuje dokładnie tyle ile potrzeba, a demoniczny Eli Roth nie tylko zagrał miłośnika baseballu sierżanta Donny Donowitza, ale też nakręcił inside movie „Duma Narodu” z Brühlem w roli głównej.

Sielanka? Dzieło doskonałe? Chce się krzyczeć, że tak i naprawdę kombinuję, żeby znaleźć jakieś niedociągnięcia. Ale nie ma, zupełnie. Absurdalne poczucie humoru najwyższej klasy i mimo to trzymanie napięcia, popkulturalne odniesienia, tarantinowskie przerywniki i dużo smaczków, takich jak np. diaboliczna twarz Shoshanny wyświetlana na kłębach dymu. Quentin Tarantino proponuje rozrywkę doskonałą, bo dla każdego, a nietrudno zgadnąć, że głównie pewnie dla samego siebie. Daje się odczuć to przymrużenie oka, „pamiętajcie, jesteśmy w kinie”, zdaje się mówić, kiedy aktorzy nagle przechodzą z francuskiego na angielski albo Landa wyjmuje groteskową fajkę. Wszystko jest umowne, dla żartu, czysty entertainment bez dwóch zdań. Ale jak to się wszystko razem kupy trzyma! Niesamowite. Naprawdę godne mistrza.

Ale choć wychwalam pod niebiosa, to nie wydaje mi się jakoby „Bękarty wojny” stały się filmem kultowym i mimo całej swojej perfekcyjności nie ma raczej szans, żeby za 10-15 lat ktoś pochylał się nad nimi z czcią i analizował każdą minutę, tak jak przy „Reservoir Dogs” czy „Pulp Fiction”. Mogę się mylić i obym się mylił, ale to nie ten kaliber. Ale niech Tarantino kręci, niech kręci jak najwięcej. Niech da nam taki film co 2-3 lata. Bo, parafrazując ostatnią kwestię filmu wypowiadaną przez Pitt’a: „wydaje mi się, że trafiło nam się arcydzieło”.

wtorek, 1 września 2009

Radiohead, Poznań dla Ziemi, 25.08.2009. To nic, że nadciąga lodowiec.


To zaskakujące jakie zerowe emocje czułem zaraz przed koncertem Radiohead. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z tego, co tu się za chwilę wydarzy, próbowałem sobie przypominać momenty, kiedy to sobie wizualizowałem, kiedy myślałem, żeby pojechać gdzieś, zobaczyć ich wreszcie na żywo i to poczuć. Nic. Niedawno, kiedy siedziałem jak głupi w nocy żeby kupić pierwszy sektor, kiedy mi się to nie udało i kiedy rano wreszcie tego dokonałem, poczułem się jak młody bóg. Teraz czekałem w tłumie znudzony lekko suportem niemieckiej grupy Moderat (to naprawdę niezły stuff, ale nie pasowali jako rozgrzewający, choć z drugiej strony nie wiem kto mógłby ich zastąpić – i tak dobrze, że nikt nie zdecydował się na polski przypadkowy zespół), zastanawiałem się: o co do cholery chodzi?! Nic to, uderzyłem się mentalnie kilka razy po twarzy, złożyłem to na karb mojego, ostatnimi czasy bardzo dającego się we znaki ogólnego wypalenia i czekałem tak jak wszyscy. Sporo ludzi przyjechało do Poznania, żeby wziąć udział w tej mszy. Nie ma tu miejsca ani sensu opowiadanie czym jest dla nas i dla mas ten koncert. To nie jakiś tam kolejny występ dużego zespołu, choć oczywiście byłbym idiotą, gdybym pomyślał, że nie znaleźli się tam tacy odbiorcy: nastoletnie lansiarki jadące tu jak na openera, młodzi adepci indie, którzy „ostatnio dużo ich słuchają”, 30-letni yuppies którzy lubią bywać, ludzie, którzy znają każde słowo z „In Rainbows” tylko dlatego, że było modne i za friko i fani U2 lubiący duże stadionowe gigi. Jechałem z nimi wszystkimi wcześniej pociągiem i słuchałem bezsensownych rozmów, cytowanej biografii zespołu i wykutych na pamięć formułek „jak Radiohead zmienili muzyczny przemysł” i „wzorowa muzyczna kariera zespołu”. Myślicie, że uważam się za lepszego? Nie, ale to wszystko są oczywistości, rzeczy tak już przewałkowane, że po prostu nie wypada strzępić języka, wszelki hype w takiej sytuacji jest tylko niesmaczny. Ja przyjechałem do Poznania na papieży alternatywy, jakkolwiek głupio to zabrzmi. Na zespół, który zmienił moje życie, w który wierzę bezgranicznie i mu ufam, jak nastolatek w wyplakatowanym pokoju ze słuchawkami na uszach. A teraz czekałem, patrzyłem na testowanie i ustawianie sprzętu, przygotowywanie sceny i nie myślałem o niczym. Może się bałem? Może to właśnie było to.

Wyszli. Wszyscy. Ustawili się jak zawsze, Jonny po prawej w bluzie z kapturem na głowie, dokładnie tak jak na moim ulubionym zdjęciu. I poszło. „15 Steps” zabrzmiało bardzo surowo, przez moment miałem nawet odczucie, że płasko. Ale potem z biegiem koncertu uznałem to brzmienie za duży plus – Radiohead nie ma miejsca na patyczkowanie się, grają jak chcą, nie pieszczą się z każdym dźwiękiem, melomańskie zachcianki nikogo nie obchodzą, bo i tak każdy zna w tym tłumie każdą nutę i każde przejście. Koniec, następny. Ktoś z tyłu pyta kogoś czy wie co teraz. „Tak, poznaje po werblach”. Już w uchu słyszę krzyk „There There”, szybciej niż zdążyłem pomyśleć”. „Just ‘cause you feel it doesn’t mean it’s there” to kłamstwo. To „coś” zdecydowanie było obecne. Zacząłem się rozgrzewać. Powrót do “In Rainbows”: „Weird Fishes/Arpeggi”, a potem „All I Need”. Kawałek dalej stał jakiś człowiek, dla którego rozpoczynanie obu tych kawałków było małym orgazmem. Ja czekałem na coś następnego, bo choć posłuchać przyjemnie, to przynajmniej połowa ostatniej płyty była po prostu przeciętna. Czekałem na coś pokroju…

„Optimistic”. Pełnia szczęścia, moment nr 1. Rozejrzałem się pierwszy raz po scenie, minimalistyczna opcja z wizualizacjami w postaci prostych obrazów live z kamer zdecydowanie się sprawdzała, choć nie wiem jak odczuli to ludzie stojący dużo dalej. Pulsujące diodami zwisające hatifnatowe światła odwalały kawał dobrej roboty. Ale takiej minimalistycznej, w tle. Bo i tak nikogo to tak naprawdę nie obchodzi, każdy wzruszyłby ramionami, gdyby nawet zespół wymyślił trasę pokroju Britney S. i jej Circus, albo wybudował scenę jak U2. Koniec rozmyślań, atmosfera dalej podkręcana. „2+2=5”, jeden z moich ulubionych kawałków, czekanie na okrzyk „Because” i dzika ekstaza. Potem wyciszenie, ale takie z ciarkami. „Street Spirit” to absolutny klasyk, podniesienie tej mszy. Dalej „Hail to the Thief”: „The Gloaming” i tańczący Thom się rozkręca, choć jeszcze nic prawie nie mówi oprócz pojedynczych thanksów, a potem „Myxomatosis” i Thom i Ed „dziękują bardzo” głosem umierających starców, a scena wypełnia się zielenią pulsujących diod. Thom szaleje, mocny moment. Chcecie więcej? „Paranoid Android”. Czuję się lepiej niż dobrze.

Znów wracamy do „In Rainbows”, nie ma co wybrzydzać, doskonale zdajemy sobie sprawę, że chłopaki muszą po prostu zagrać tego wieczora całość, modlimy się tylko o odwleczenie wyroku, w postaci np. „House of Cards”. Na szczęście nie, jest „Nude”, takie o i rozwleczone, bardziej liczę na następne „Videotape”. Niby ok., ale temu kawałkowi nie służy udział całego zespołu, bo o ten skrajny minimalizm tu właśnie chodzi, o zapętlone pianino Thoma i rozpędzający się powoli automat perkusyjny Jonny’ego. Tyle i aż tyle. Następna „Karma Police”. Przypomniał mi się kawałek filmu „Meeting People is Easy”, gdzie Thom zachwycony wystawiał mikrofon do publiki śpiewającej każde słowo. Tu było tak samo. To jeden z najbardziej piosenkowych i mających największy komercyjny potencjał kawałków, mimo, że powstał już w momencie, kiedy zespół był już trochę w innym momencie. Mimo wszystko, klasyk jest klasykiem, hymn hymnem. Nie ma co kombinować co do tego. Potem krótki i szybki odświeżający oddech, „Bangers + Mash” z dodatku do „In Rainbows” czyli utwór o punkowym potencjale, a potem brzmiące jak rozwinięcie tego motywu „Bodysnatchers” z ostatniej płyty, ze świetnym gitarowym riffem. Znów pojawiło się widmo niebezpieczeństwa, że teraz pewnie ostudzą, zagrają to cholerne „House of cards”. Nie, „Idioteque” – no, to rozumiem, na to czekałem. Ludzie skandują „Ice age comming, ice age comming” i wydaje się, że na ekologicznym koncercie z cyklu „Poznań dla Ziemi” to brzmi jak hymn, choć napisane 10 lat temu. Kawałek adekwatny i taki, który w ogóle się nie zestarzał. Co następne? Czym jeszcze uderzą? Co będzie jeszcze mocniejszego, żebym spocił się jeszcze bardziej? „Everything In It’s Right Place” powoduje, ze ciarki przebiegają po grzbiecie, a pot na plecach zamarza. I schodzą. Kończą ważnym kawałkiem, którym kiedyś ważną rzecz zaczęli. Tłum szaleje.


I znów wychodzą, bo jakże by inaczej. Na początek amnesiacowe „You and Whose Army?” grane przez Thom’a i Jonny’ego jak na apelu w szkole muzycznej. Senne, hipnotyzujące. Wielkie oko Thom’a, którym pozuje do zainstalowanej na pianinie kamerki daje niesamowity efekt. Widać, że świetnie się tym bawią, że muzyka jest dla nich ważna, ale prawdziwą młodzieńczą radość daje eksperymentowanie z nowymi rzeczami, czy jest to polityka, ekologia czy technologia. Grają następny numer, spodziewane prędzej czy później nowe „These Are my Twisted Words”, bez rewelacji, raczej słabe, ale co tam, dajmy im kredyt zaufania, pewnie wiedzą co robią wypuszczając takie rzeczy pojedynczo. Wizualizacje zapierają dech w piersiach. Przez moment nie możemy przypomnieć sobie nazwy „Jigsaw Falling Into Place”, lata świetlne wydają się mijać od czasu, kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy w necie studyjny teledysk z kamerami na głowach, pierwszy singiel do niespodziewanego „In Rainbows”. Jak zawsze fenomenalne „I Might Be wrong” rozkręca wszystkich na nowo, nikt nie zastanawia się nawet, że to czwarty kawałek na bis, że mogą w każdej chwili zejść. Ale nie schodzą, jeszcze „The National Anthem”, Jonny tradycyjnie miksuje telewizyjne fragmenty, te z polskiej telewizji brzmią nadzwyczaj dobrze. Czy będzie drugi bis? Nie spodziewałem się, ale wyszli.


Wracamy na „In Rainbows”: „Reckoner” – choć to jeden z lepszych na tej płycie, to wraca myśl: po co teraz? Zakończą nową płytą? Walną na sam koniec to żałosne „House of cards”? Nieoczywiste „Lucky” odrywa mnie od wszystkiego, uwielbiam ten kawałek. Kilka dowcipów „co jeszcze zagrają?”. Od początku śmialiśmy się, że groteskowo wyglądałby tu Creep. Oddajmy więc na koniec głos Thomowi: „Nie wiedzieliśmy które kawałki znacie, a które nie, bo nie byliśmy tu już kurewsko długo. Więc jeśli nie znacie tej piosenki, to naprawdę mamy przechlapane, ale przypuszczam, że jednak znacie”. I tak, popłynął „Creep” i nie było chyba nikogo, kto choć przez moment nie śpiewał. Jonny uderzał swoje przeszkadzające riffy i naprawdę było ok., nie było to przaśne. Słyszałem potem, że były głosy sprzeciwu, że ktoś gdzieś komentował, że potraktowali nasz jak kraj trzeciego świata. Może to prawda, na początku, może wyszli na scenę z przeświadczeniem, że 15 lat temu było naprawdę słabo, trochę nadęci i obrażeni. Ale widać było zmianę, widać było, że dobrze się bawią. Że ten „Creep” na końcu jest po coś, nawet jeśli został zaplanowany dużo wcześniej. Bardzo dobry koncert, jeden z lepszych, może najlepszy. Tylko dlaczego przyszło nam czekać „so fucking long” Thom?


Radiohead, Poznań dla Ziemi, 25.08.2009. Na co komu dziś wczorajsza chwila?


Radiohead zagrali koncert w Polsce. W to zdanie do dziś nie mogę uwierzyć. Przez tyle lat tworząc kilkanaście wyimaginowanych koncertów na podstawie setki oglądniętych wcześniej gigów tej brytyjskiej grupy, ciężko było to sobie uświadomić. Swoista fatamorgana na jałowej pustyni bez radiogłowych. W takim razie czy ten koncert był nam potrzebny. Czy odmienił oblicze ziemi, TEJ (to po poznańsku) ziemi?

Za późno Panowie, stanowczo za późno. Jakbyście przyjechali po „Hail To The Thief” to nawet karły w strojach ludowych by was przywitały, a tak tylko najmocniejsi gracze medialni jednym chórem stwierdzili, że to koncert dekady. Można narzekać, że opóźniony zapłon, można też nie doceniać ostatniego albumu-składaka odrzutów z kariery (przysłoniętego rewolucją na rynku muzycznym). Jednak trzeba przyznać, że na Radiohead trzeba było być. Po prostu tam BYĆ i zobaczyć jeden z najlepszych zespołów ostatnich piętnastu lat.

A więc jesteśmy. Zaczęli „15 Steps”. Zee rzucił przez ramię „nie za płasko?”. Kurwa, troszkę się wystraszyłem. Jeżeli nie doznałem to znaczy, że już straciłem koncert? Czy w ogóle powinienem doznawać? Czy powinienem podśpiewywać teksty? Te i inne pytania męczyły podczas tego abstrakcyjnego show. No ale spokojnie, dlaczego miałbym doznać właśnie przy „15 Steps”, przecież to nie moja epoka.

Dobra wjeżdżają bębny. Pamiętam kiedy w Trójce, z dawien dawna najlepszy polski blogger :), zapuścił koncert z Glastonbury. Usłyszawszy kilka warstw wspomnianych zestawów perkusyjnych zamarzyłem, aby usłyszeć je na żywo. „I dostałem to, com chciał”, czyli „There There” live. No nareszcie wiem, że tutaj jestem. Teraz to już z górki. A gdzie tam. Łamane dziwne rybki, a ja znowu boję się o doznania. Dobra chrzanić to. Słuchamy. Nie dobiją mnie nawet „All I Need”. Cieszę się, że tu jestem. Jest dobrze, jest pozytywnie, jest optymistycznie.

Taaaak – „Optimistic”. Giganci rocka (sic!) stoją przede mną na scenie. Wiem po co przyjmowałem pozycję skulonego psa przez 5 godzin w pociągu, gimnastykując się w przejściu. Właśnie napoczęli „Kid A”. Kto tu jest bossem? Następnie troszkę matematyki, czyli każdy dzieciak wie że od 2003 roku 2+2 jest różne od 4. Usłyszeć „because!” z wejściem na żywo - bezcenne. Teraz drogie dzieci najsmutniejsza piosenka świata - „Street Spirit”. Dlaczego oni mi to robią?

Zawsze uważałem, że „The Gloaming” rządzi na „Hail to the Thief”, ale nikt mi nie wierzył. Doznałem, naprawdę doznałem. Kiczowaty motyw z padającym oświetleniem na „They should be ringing” chwyta za serce. Można więcej? Można. Jednak jest coś lepszego od The Gloaming na HTTT, mianowicie „Myxomatosis”. Klawisze, które naciskał Greenwood będę pamiętał do końca żywota. Wyrzucane przez Yorke’a “I Don't know why I feel so tongue-tied" mocarne. Jestem w ekstazie, nie przeszkadza mi nawet obecność “In Rainbows”. Tak w ogóle to jaka tęcza. Jedziemy z suitą (sic!) „Paranoid Android”. Nie zliczę ile razy w czasach licealnych odsłuchane na słuchawkach. To nie istnieje. Fatamorgana staję się rzeczywistością. Tak – jestem na koncercie Radiohead. Tak – właśnie grają „Paranoid Android”.
I znowu coś dla mas. Niesamowite reakcje publiczności, kiedy zabrzmiały kawałki z „In Rainbows” (bo to najbardziej znana, bo to za darmochę ;) ). Nudne „Nude”. Techniczni wtoczyli pianinko, no to coś grubego się szykuję. Upss. Raczej nie, to tylko „Videotape”. Mniej surowiej, więcej warstw chyba nawet tam gitary były. I wracamy do Greatest Hits. Drzemy się do „Karma Police”. Teraz wiem jak czuli się nasi przodkowie wyjąc do „Stairways to Heaven” na koncercie Zeppów.

„Nie zapomnijcie o drugiej płycie z „In Rainbows”. Tam też były fajne kawałki”. Zdawało się usłyszeć od Yorke’a. „Tutaj nawet gram na perkusji”. Zagrali „Bangers + Mash”. No dobra, fajne. Mimo wszystko zawsze lubiłem „Bodysnatchers”. Zagrywki i wejście perki mnie kręcą, takoż też było na koncercie. Sprawdziłem swój puls gdzieś koło 2:30, kiedy następuję to wspaniałe przejście. Powinienem już nie żyć, ale ja nadal oddycham. Uff ,znowu się udało. To jeszcze nie koniec. Teraz ładujemy działo – „Idioteque”. Właśnie tam na ziemi poznańskiej uświadomiłem sobie, że jest to kawałek dekady. Nawiązując do ostatniego podsumowania P2K gdzie ten numer znalazł się zaraz przed Missy Elliot (Pitchfork zawsze miał monty-pythonowskie poczucie humoru), ja postawiłem go właśnie na pozycji lidera. Ekstaza.

Teraz czekamy na piece de resistance dzisiejszego wieczoru. A jakżeby inaczej - „Everything In It's Right Place”. Tego nie da się opisać. Po tysięcznym przesłuchaniu “Kid A” ten kawałek się ma po prostu pod skórą, coś na kształt wytatuowanego pryzmatu przepuszczającego wiązkę kolorowego światła.

Schodzą, ale to nie może być koniec. Techniczni podbiegają, aby szybko nastroić gitary. Yorke siada do pianina. Mruga swoim oczkiem do mini kamerki umieszczonej na jego wieku. Publika szaleje. Czy tak wyglądać powinien koncert rockowy zapyta dziennikarz Teraz Rocka. Gdzie jest biegający Bono, gdzie jest wyginający się Edge. W dupie. Kto nam teraz podskoczy? „Ty i czyja armia?”.

Space-rock modny jest ostatnio, dlatego nowy kawałek Radiohead nagrało właśnie w tym klimacie. Bo Radiohead wie co się dzieję na muzycznej scenie, nie? Koszmarna zapowiedź nowej EP-ki „These Are My Twisted Words”. Thom zarzucił: „teraz kawałek o przejażdżce ze swoim znajomym”. Nie no „Tourista” zapodadzą. Niestety nie. Tęczowego music boxu ciąg dalszy. Tym razem lubiana przez nas piosenka „Jigsaw Falling Into Place”. Potem coś za co kocham „Amnesiaca” – „I Might Be Wrong”. Ja nie wiem kto im te rzeczy wymyśla. Nie chcę wiedzieć. Nie wiem czy da się to opisać. Chyba nie. Sorry. I choć znaliśmy ten motyw z koncertu Sonic Youth to jednak miło było usłyszeć, kiedy Jonny zsamplował fragmenty polskiego radia w „The National Anthem”. Wałęsa niestety się nie pojawił. Może za 15 lat na następnym gigu. Zeszli. Dla mnie mogliby już nie wychodzić.

Wyszli. Zee znowu zripostował „Teraz zagrają House of Cards i wszystko spierdolą”. Nie zagrali House’a, ale zagrali „Reckoner”. Także lubiana w purystycznych kręgach ze względu na pływającą gitarę i przestrzenny wokal Thoma. Gra gitara. Może jeszcze „Lucky” Polaczkom sprzedamy. Oj bezcenny prezent. Jeszcze jakiś staroć by wypadało zagrać. Może „Bogurodzice”? Za duży hardcore co? Nie dla Radiogłowych. „Jeżeli nie rozpoznacie tego kawałka to mamy przejebane” syknął Thom. Nie tylko w Japonii takie rzeczy się gra w radio. Toż to wycieruch niczym „Moja i twoja nadzieja”. Grane teraz, nabiera zupełnie innego znaczenia. Domyka się pętla. Kończy kolejna dekada. Tak, Radiohead zrobiło swoje i teraz mogą grać nawet „Creep”.

Po zawodach. Już Polska może odetchnąć. Zagrali tutaj. Już po wszystkim. Kumka Olik może się rozpaść. Nie czujemy strachu ani lęku. Jest bezpiecznie. Już dobrze. We hope that you choke. We hope that you choke…that you choke.