poniedziałek, 20 lipca 2009

Sunn O))) "Monoliths And Dimensions". Budowanie własnych światów przy użyciu ciemności, kilku monolitów, zmysłów i co najmniej czterech wymiarów.


Obcowanie z dokonaniami Sunn O)) trudno nazwać „słuchaniem” muzyki. Sunn nie gra, nie tworzy muzyki w normalnym tego słowa znaczeniu, on ją konstruuje, wydobywa, rzeźbi. Czy robi to destylując ją wprost z pustki (Void), czy zbiera wprost spod skrzydeł demona (Flight of the Behemoth), czy wysnuwa wprost z czerni (Black One), czyni to w sposób niepowtarzalny i wymagający od słuchacza skupienia i uczestnictwa w tym procesie.

Ostatni album tej grupy „Monolths and Dimensions” wydaje się kontynuować tą „konstrukcyjną” ścieżkę dokonań Sunn. Jednak prócz dźwięku gitar nadal bezlitośnie rozdzierających przestrzeń tym razem w podróży przez płaszczyzny dźwięku mamy u boku przewodnika – przepiękny, zachrypnięty głos Attili Csihar’a.

Zaczynamy od kawałka „Aghartha”. Rozpoczynający się ciężkim uderzeniem prawie osiemnastominutowy utwór po rozedrganym wprowadzeniu nagle dryfuje ku nastrojowej recytacji wspieranej przez odległe odgłosy dzwonu i histeryczne iście lovecraftowskie trąby. Skóra cierpnie na plecach w miarę tej podróży w głąb niezbadanej muzycznej otchłani. Jesteśmy w mroku, w otchłani chaosu. Nadal nie stało się jeszcze światło. Attilla mruczy nam kusząco do ucha. Idziemy za nim krok w krok.

Zakradamy się do „Big Church”. I rzeczywiście jesteśmy w wielkim kościele. Widmowy żeński chór zaprasza nas za jego próg, tylko po to, aby na nasze głowy spadły ogromne elektryczne organy. Kiedy jednak kulimy się w sobie, przerażeni, nagle powracają kobiece kojące głosy. Płyniemy gdzieś w ich stronę, ku obietnicy ukojenia. Niespodziewanie wyjący przester wbija się w powietrze pomiędzy nami niczym elektryczny kieł. Gong. Zapada cisza.

I znów wracają gitary, i znów miota nami wiatr feedbacku. Pojedyncze struny, uderzane niby od niechcenia budzą ukryte w Wielkim Kościele zjawy. Nie zaznamy tu spokoju, nie przyprowadzono nas do spokojnego schronienia. Atilla drwi. Oszukał nas. Z każdą chwilą głosy chóru wydają się coraz bardziej przerażające. Wszystko wymyka się spod kontroli. Uciekamy, więc ku otwartej przestrzeni. Niespodziewanie porywa nas „Hunting and Gathering”

Z oddali dochodzą narastające dźwięki gitar, oto zbliża się nagonka. Czy to my jesteśmy zwierzyną? Szczekają ku nam ciężkie urywane riffy. Czy to już polowanie, czy rozkołysana pijana uczta na jego zakończenie? Czy już wszyscy zebrali się wokół ognisk. Ktoś nadjeżdża, jego przybycie oznajmia grzmienie trąb! Csihar wytęża gardło abyśmy nie zaznali spokoju. I tak już bez końca. Wycieńćzeni, zasypiamy wsłuchani w rozedrgany zaśpiew i brzęk sitar. Nadszedł koniec polowania, koniec zgromadzenia. Nastaje noc. Cisza.

We śnie nawiedza nas „Alice”, a poprzedza ją spokój. Oszczędne gitarowe chwyty przelewają się do wtóru odległych uderzeń wiatru. Niczym mgły snują się, rozwlekłe chłodne pasaże grane ledwie muśnięciem klawiszy. Gitary jednak z każdą chwilą nabierają mocy. Drżą coraz niżej i coraz boleśniej. Łagodzą je odległe waltornie. Cały czas poruszamy się...pod górę. Ku jakiemuś nieznanemu szczytowi. Ten szczyt to Alice. Alice to bez wątpienia cel naszej wędrówki, to na nią właśnie czekaliśmy. Przekraczamy grzbiety ciężkiego dźwięku i zanurzamy się w ciepłej i lekkiej krainie, w której koi nas harfa i wibrująca, niemal jazzowa trąbka. Odlatujemy do wtóru jej samotnego dźwięku...

„Monolths and Dimensions” to bez wątpienia płyta przełomowa w dorobku SunnO))). Udowadnia, że zespół wciąż rozwija się i poszukuje nowych źródeł muzycznej ekspresji. Zamiast jednak czytać podsumowanie i pochylać się nad kolejnymi recenzenckimi frazesami, radzę Wam: zaopatrzcie się w klucz do wymiaru, który obiecuje wam Sunn. Ostrzegam jednak solennie – jeżeli „Monolths and Dimensions” zakradnie się do Waszego serca, świat może już nie być taki sam, a kolekcja płyt znacznie się skurczy. Pewne rzeczy nie wytrzymują po prostu siły zderzenia z dorobkiem chłopców z Seattle
i natychmiast rozsypują się w pył.

http://www.myspace.com/sunnofuneraldoom

niedziela, 12 lipca 2009

Open'er 2009: Daj Kamienia! Wstęp


Tegoroczny festiwal jakoś nie miał wypalić, bo u wszystkich nagle coś wyskoczyło, wskoczyło, pękło albo się zepsuło. Problemów multum, każdy miał przynajmniej ze dwa. W związku z tym i wziąwszy też pod uwagę, że line–up nas nie powalił podeszliśmy do Open’era 2009 bez spiny, na luzie, nie spodziewając się niczego specjalnego. I nie będzie tu żadnych przewrotów ani zaskoczeń – było naprawdę cienko, nie można nawet powiedzieć, że „czegoś tu brakowało”, bo brakowało sporo i to konkretnych rzeczy. Po pierwsze i najważniejsze: muzyka. Nie spodziewaliśmy się tutaj świeżutkiej pitchforkowej alternatywy, to zadanie zaczął świetnie spełniać mysłowicki OFF, którego tegorocznym składem masturbujemy się do tej pory. Ale jak na którąś tam edycję wielkiego festiwalu, o którym pozytywnie piszą zagraniczne media było dość słabo. Nazw nie warto wyliczać, niektóre rzeczy były zupełnie zbędne, inne dotarły do nas zbyt późno, a na palcach jednej ręki drwala można policzyć „nowości zza wielkiej wody”. Mało. Dobrze, że w tym roku nie bawiliśmy się w typowanie, bo nie trafilibyśmy praktycznie nic. No i nie było szczerze mówiąc czym zapełniać tych wszystkich scen – niby tak jak mówiłem, nie planowaliśmy maratonu od popołudnia do rana, ale gwarantuję, że gdyby coś nas mocno zainteresowało to wyłamalibyśmy się chętnie. Na kilka rzeczy nie zdążyliśmy ze względu na własne błędy logistyczne (np. Paris Tetris), na inne ze względu na przesunięcia w czasie i przestrzeni (Madness), jeszcze inne opuściliśmy, bo po prostu nie dało się inaczej. W tym ostatnim przypadku jak zawsze trochę żal, ale teraz jakby mniejszy. Nie było standardowych dylematów „na co iść”, które jednak chyba powinny być obecne na muzycznym festiwalu.

Drugą sprawą są ludzie. Dobrze, że impreza się rozrasta, ale przesyt był aż nadto odczuwalny. Coś nie zagrało, mimo, że organizacja np. transportu między festiwalem a miastem była wzorowa. Masa ludzka stała się masą krytyczną, co momentami strasznie męczyło. Jak to w przyszłości rozwiązać? Nie mam pojęcia. Ale to nie naszą rolą jest zastanawianie się nad tym – my mamy tylko dobrze się bawić pijąc 2% piwo z kija, wydając 3 kupony (9 zeta na oscypka z grilla) i słuchając muzyki – nad resztą niech myśli Ziółkowski zamiast szczerzyć się i gwiazdorzyć. Btw Ziółkowski coraz bardziej chce spełniać rolę misyjną (czyżby wymóg sponsora TVP2?). Opowiadając o odzyskaniu niepodległości i rzuceniu kilku tekstów a la „Miś” typu „uczcijmy to czynem i piosenką”, z głównej sceny wyglądał naprawdę groteskowo. Nagle z głośników popłynęły… „Mury” Kaczmarskiego. To było nie na miejscu.

No i niedoróbki – ciągle obecne, wyskakujące jak diabeł z pudełka. Festiwal muzyczny to żywy organizm, zgodzę się z tym, i podczas 4 dni takie rzeczy się zdarzają. Ale nie porównujmy proszę Open’era do Roskilde, nie mówmy o Glastonbury. To zupełnie inny kaliber. Taka ilość wpadek technicznych tam byłaby niezauważona ze względu na mnogość scen i wykonawców, a tu spowalniała wszystko. Nie można było się rozpędzić i zapomnieć. Ktoś ciągle podkradał trakcje.

Open'er 2009: Daj Kamienia! Dzień I


Są zespoły, którym daje się drugą szansę, niektórym daje się i trzecią. Płytowo jest to w jakiś sposób umotywowane – rozwijają się, nagrywają za granicą ze znanymi producentami. Dlaczego więc nie warto po raz kolejny klepać ich po plecach? Pierwszy koncert, który oglądamy w całości to The Car is On Fire w namiocie. Znów koncertowo zawodzą i nie ma tu już zwalać winy na coś innego niż zespół. Kiedyś można było dywagować – może coś z nagłośnieniem, może problemy z odsłuchami, może nie udźwignęli ciężaru dużej sceny?. A może powinni po prostu wziąć się w garść i popracować nad sobą, wziąć lekcje śpiewu i poćwiczyć w garażu? Mają wielki kredyt zaufania u słuchaczy i przychylność krytyków zewsząd ilekroć wydadzą nowe LP. Pamiętam jakiś ich koncert w warszawskim Punkcie delikatnie przed czy zaraz po pierwszej płycie. Wtedy ich niedoskonałość była perfekcyjna. Teraz po paru latach wychodzą na scenę i głupio mi przed częścią publiki z UK, przed częścią z Rosji, Danii czy Węgier – fałszują n-i-e-m-i-ł-o-s-i-e-r-n-i-e i jak u Kuby Czubaka jest to jeszcze czasem do przegryzienia, bo ma charakterystyczną barwę głosu, to już przed Jackiem Szabrańskim techniczni w ogóle nie powinni stawiać mikrofonu. The Car Is On Fire to zespół, który zna się na muzyce i pisaniu materiału, sporo rzeczy naprawdę jest ciekawych, to nie jakiś tam Renton (chwilę potem aż nadto słyszany z daleka). Nowa płyta jest doszlifowana w studio, to słychać, i choć niektórych rzeczy naprawić się nie dało (fałsz to fałsz, obojętnie ile papy położysz i jak finezyjnie będziesz machał szpachlą), to wszystko jakoś brzmi. Na żywo wszystko się rozłazi, zupełnie. Ogląda się to też średnio i nie mówię wcale o robieniu show, ale po prostu dawaniu koncertu, a to jednak sztuka audiowizualna. Tak nie może grać doceniony zespół z 3 płytami na koncie. Najgorsze, że już nie widać, żeby im to przeszkadzało, żeby się jakoś w tym miotali, czuli nieswojo. Naprawdę wierzą, że są wielcy, że będzie z nich nowe Modest Mouse. Nic z tych rzeczy. Niech ktoś życzliwy podeśle im nagranie zrobione z tłumu – nam nie udało się niestety przemycić kamery.

Zaraz po Carsach w namiocie grali Peter Bjorn and John. Nie udało nam się niestety zobaczyć całego występu Szwedów, czego żałowaliśmy przed, żałowaliśmy w trakcie i żałowaliśmy po, za każdym razem z innego powodu. Line-up’owe kolidowanie dobrego szwedzkiego popu z lekko przebrzmiałym brytyjskim pseudo-indie to jednak dylemat, bo niektórzy za to „Indie” parę lat temu daliby się pokroić i teraz też chcieli je zobaczyć (o czym za chwilę). W każdym razie to, co zdążyliśmy zobaczyć dawało zupełnie radę, obok kilku kawałków z nowej, w dużej mierze instrumentalnej płyty znalazły się mocno osłuchane „Let’s Call it Off” i megaprzebój „Young Folks”, który znają nawet ci, którzy wiedzą, że nic nie wiedzą. Uczucie odzyskania wiary w sens muzyki, tak rzadkie ostatnio, a na tegorocznym openerze odczuwalne może raz czy dwa, tu miło przeleciało po kręgosłupie. Coś tak oklepanego wykonać tak doskonale, z lekkością, feelingiem i zacięciem, skacząc w tłum, bawiąc się, wycinając gitarowe riffy jak młody Keith Richards – po jaką cholerę chwilę później wyszliśmy z tego namiotu?

Wydawało się czymś niewyobrażalnym, żeby opuścić czwartkowy highlight. Żeby np. postać sobie na Peter Bjorn and John, potem spokojnie się nawodnić i odwodnić i obejrzeć Late of the Pier. Nie opuściliśmy, staliśmy w tłumie od początku do końca. Bo przez moment byli wielcy, bo kilka lat na nich czekaliśmy, bo chcieliśmy na zimno przeanalizować ich występ, bo zaraz wyjdzie nowa płyta i zawsze ciekawe jest w którą stronę taki zespół pójdzie. Arctic Monkeys jeszcze walczą, nie można powiedzieć, że już dogorywają. Ale nie jest możliwe umieszczenie punktu kulminacyjnego na początku i podnoszenie napięcia. Nawet u Hitchcock’a był to tylko chwytliwy slogan. Kariera Arctic Monkeys to równia pochyła w dół. Nikt tego nie zmieni, tak będzie, amen. Możną tylko pilnować, żeby stopień nachylenia był niewielki. Czwartkowy występ był absolutną porażką, której chyba nikt się nie spodziewał. Nudny, smętny, zagrany kompletnie bez wykopu, jeżeli porówna się go do wydanego ostatnio na DVD koncertu to są to dwa zupełnie różne zespoły. Celowo nie piszę od razu o niesnaskach technicznych, bo trzeba sobie uświadomić jasno, że i bez tego było słabo, stare hity nie żarły, a przedpremierowy materiał specjalnie nie zaciekawiał. A dwa spadki napięcia, dosłowne i w przenośni zupełnie ten koncert zabiły. Nie ma sensu roztrząsać czy akurat w tym przypadku zawiniła polska obsługa czy wadliwy sprzęt zespołu. Zawsze dostaje się tym ostatnim. Arctic Monkeys nie korzystali z szans, żeby całą zła karmę zamienić w coś pozytywnego. Zupełnie niewyluzowani, bez dystansu do siebie nie skorzystali z ostatniego koła ratunkowego i nie wyszli nawet na bisy. Ktoś rzucił pomysł: „piwo?” i przypomniał mi się wers Fake Tales of San Francisco: „Oh, you’ve saved me she screams down the Line/ The band were fuckin’ wank and I’m not having nice time.” Arctic Monkeys zginęli od własnego miecza.

Widziane 3 lata temu Basement Jaxx, wtedy zbiorowo okrzyknięte jednym z najlepszych open’erowych gigów miało tym razem zostać ustawowo olane. Ale jakoś w końcu zniechęceni pokonywaniem dużych odległości i zmaltretowani awariami Arctic Monkeys zostaliśmy. Znów był show, znów zabawa, przebieranki, zgadywanie remixów, taniec, taniec i szaleństwo. Może nie takie jak wtedy, może wszystko bardziej przewidywalnie, ale Basement Jaxx po prostu potrafią zrobić dobry show. Z chęcią zobaczę ich znów za parę lat, może nie docelowo, ale gdzieś tam przypadkiem, z boku i pewnej odległości. Znów pewnie podejdę jak pies do jeża, półżywy z „to wszystko już było” na ustach. Znów nie wiadomo kiedy baterie same się naładują i ruszę w tan…

Open'er 2009: Daj Kamienia! Dzień II


Spóźnieni mocno na Paris Tetris postanowiliśmy nie brnąć dalej przez lotnisko, ale zostać przy Marii Peszek. Kiepsko to trochę brzmi, bo ja naprawdę ją lubię i obie płyty bardzo mi się podobają, ale jakoś nie nastawiałem się specjalnie na ten koncert. A szkoda w sumie, bo Maria-Awaria zrobiła świetny show i to na dużej scenie. Trzeba jej oddać, że jest naprawdę w doskonałej formie i cały koncert odbywa się na zupełnym luzie. Nie ma się czemu dziwić – podparta świetnym zespołem ma co sprzedawać – utwory z nowej płyty zabrzmiały fantastycznie, a te z debiutanckiej „Miasto Manii” w nowych aranżacjach nabrały kolorów. Całkiem sporo ludzi stało i siedziało na tym występie. Bardzo wielu z nich poruszało ustami. Nie za głośno, może jeszcze trochę wstyd niektórym śpiewać z Marią o depilacji krocza, ale skutecznie. Mimo, że powszechnie wiadomo, że „Maria Awaria” była na liście bestsellerów to miło na własne oczy się przekonać, że ludzie mają tę płytę w domu.


Bez wątpienia jednym z najlepszych koncertów festiwalu był występ Gossip. Beth hipnotyzowała, szalała, była rozkoszna i zadowolona z siebie. Nie ma się czemu dziwić, bo wszystko było tip-top. Obawy niektórych, że nie udźwigną i może lepszy byłby namiot okazały się absurdalne. Soulowy głos niósł się daleko, obojętnie czy wyśpiewywał mega killery jak „Standing In the Way of Control”, nowości pokroju „Vertical Rhytm” czy freestylował wplatając fragmenty Whitney Huston (Beth Ditto z tym głosem jako jedna z niewielu jest godna bawić się przebojami „żony pastora”). Gitarzysta Brace Paine wymiatał niesamowicie, jak zawsze wyglądając, ni mniej ni więcej, jak zwykły menel spod bloku, a zacięta perkusistka Hannah Blilie nie pozwoliła sobie nawet na uśmiech solidnie odwalając robotę. Beth dużo gadała, łaziła po schodach, tańczyła z ochroniarzami krakowiaka. Nie było w tym nic podniosłego, nie było mądrych słów, zbawiania świata. Było szczerze i prosto. Chyba każdy się uśmiechał, ale tylko przez moment, bo zaraz potem dostawał między oczy dobry riff, bit szarpał mu za nogawkę, a wzdłuż kręgosłupa przechodziła ciara, kiedy wokal wchodził w górne rejestry.

Można się podśmiewać, że The Kooks to taki gitarowy boysband. Można się podśmiewać z ich niedoprzesłuchania drugiej płyty, ale po koncercie trzeba przyznać, że chłopaki naprawdę umieją grać na gitarach zajebiście skomponowane popowe piosenki.

Zagrali szybki, zwięzły set wypełniony głównie debiutem. Ba, oni zagrali cały debiut (nie było chyba tylko „Jackie Big Tits"). Jako rzadkość w tym roku byli jedną z kapelą, która porządnie zabrzmiała. Byłem pełen podziwu jak można otrzymać jednocześnie tak zabrudzone, a z drugiej strony czyste brzmienie retro. Ich gitary były doskonale przesterowane, a precyzja, z jaką odgrywali „słodkie” akordy nawet zagorzałemu przeciwnikowi Indie 2.0 mogła się podobać. No i w przeciwieństwie do ich głównych konkurentów z Arctic Monkeys ze sceny stworzonej przez szmatę NME wyszli bez spiny.

Pamiętacie tego starca, na którego kreował się Moby ponad dekadę temu w teledyskach promujących płytę Play? No właśnie, dzisiejszy Moby wygląda dokładnie tak. Pal licho wygląd, bo nie o to chodzi, zresztą konia z rzędem temu, kto jeszcze pamięta Mobiego z burzą włosów. Chodzi o to, co ten elektro-hipis sobą reprezentuje. A jest ospały, nudny, sili się na rock n’ roll, a przecież to „what’s up motherfuckers?” rzucone niby na luzie ze sceny zabrzmiało jak z czeluści grobu, a każde z jego „thank you” było jak ruch łopaty kopiącej dół. O Mobym powiedziano już tyle, że każdy średnio zainteresowany fan muzyki współczesnej może o nim mówić non stop przez około 10 minut. O jego codziennym dniu, wegetarianizmie, reklamach i niechęci do wyrobów skórzanych. Ale nie o muzyce, bo tu kompletnie nie ma o czym. Trzeba raz na zawsze zaznaczyć, że od czasu płyty „Play” (przebojowej, ale przełomowej to już trochę na wyrost), Moby próbuje i mu się nie udaje. Oddalaliśmy się od sceny coraz bardziej, żeby w końcu usiąść tyłem i rozplanowywać kolejny ruch. Nowojorczyk śpiewał w tym czasie wtórne nowe przeboje mieszając je w nudny sposób ze starymi, których nie mogliśmy już słuchać. Banały, które wypowiadał pomiędzy brzmiały jak zdarty głos z taśmy znalezionej 50 lat po zagładzie ludzkości. Przeterminowane, nudne i kompletnie niepotrzebne.

Crystal Castles. Chyba pierwszy raz w życiu widzieliśmy coś takiego i sami nie wiemy, czy chcemy więcej. Wiedzieliśmy z grubsza jak to wygląda, co na koncertach robi Alice i co biorą ludzie okupujący kilka pierwszych rzędów, ale ta ciekawość. Poza tym to jeden z niewielu zespołów, który na tegorocznym Open’erze jawił się jako kotlet jeszcze nie do końca wyziębiony, jeszcze nie wymagający odgrzewania. Ruszyli drażniąc wszystkie zmysły: wdzierając się do zamykanych nawet oczu proepileptycznym stroboskopem, zatykając nos pokładami gęstego dymu, wwiercając się ultradźwiękami przez uszy do głowy i powoli wspinając się po nogach za pomocą mocnego bitu, który kiedy tylko chwyci swoją grubą tłustą ręką za bebechy, zaczyna szarpać na wszystkie strony i nie puszcza. Sama płyta Crystal Castles nie jest łatwym materiałem do słuchania, ale jest bardzo nowatorska i pełna smaczków. Na żywo jej urok trochę blaknie, jest trochę bez wyrazu, kształtu i formy. Coś subtelnego zmienia się w szybko i mocno, stylowy syntetyczny szept przechodzi we wrzask, z którym bardzo trudno jest obcować. I podoba mi się to, bo lubię być zaskakiwany. To dobrze, że są ludzie gotowi na więcej, tacy, którzy tego „więcej” potrzebują: łakną każdego haustu powietrza, w którym dawno nie ma już tlenu, każdego promienia światła, które tnie jak laser i każdego dźwięku, który jest jak wybuch małej bomby wodorowej w samym środku mózgu. To był zdecydowanie koncert dla straceńców, ale podczas niego poczułem, że przekaz muzyczny w jakiś sposób ewoluuje. 5 minut przed końcem cofnęliśmy się sporo do tyłu starając się nie patrzeć sobie w oczy. Potem krótkie „spokojnie, zaraz sobie wszystko wyjaśnimy”, ale nie do końca było co. Wygląda na to, że przetrwają tylko silne jednostki. I pill popperzy.

Open'er 2009: Daj Kamienia! Dzień III


Widziałem niedawno Kawałek Kulki w warszawskiej Hydrozagadce i nawet nie miałem ochoty o tym napisać, bo nie wyszło najlepiej. Ale tak to bywa w tym praskim klubie. Tu, grając na scenie Young Talents, z lewej strony zagłuszani przez legendarny Izrael, a z drugiej przez, w pewien sposób również weteranów, czyli Fisza z drużyną, wypadli znakomicie. Mam do nich słabość od dawna i miło patrzeć na ich progres – wyczyszczenie wokali, idealne zgranie, świetną grę nowego młodego perkusisty itd. Kawałek Kulki ma swoją sprawdzoną widownię, która śpiewa razem z nimi „Całuj się” i domaga się przez cały koncert utworu „Kolegi Tata”. Krótko, dobrze i bezpretensjonalnie. Rozgadani i szczerzy jak na spotkaniu przy piwie, z brzmieniem bez żadnych potknięć jak na studyjnej płycie. Może to był już czas na namiot?

Miał być Madness, ale nie dojechał na czas, a tam gdzie dojechał ciężko było dotrzeć. Ja wprawdzie spróbowałem, ale na podstawie kilku utworów i to słyszanych z perspektywy podłogi nie będę się specjalnie wypowiadał. Podobno było super, niech będzie. Ja uważam, że było trochę płasko. Ale tak jak mówiłem – leżałem też na płask.

Faith No More był moim ulubionym zespołem w podstawówce. Masa dzieciaków chodziła w koszulce „King For A Day”, a w MTV królowało „Evidence”. Teraz sam jestem dziadkiem, a do Faith No More już tak często nie wracam, dlatego do koncertu podchodziłem troszeczkę z dystansem, jak zresztą do wszystkich reunionów. Czy się zawiodłem? Kurwa, to był jeden z najlepszych koncertów na jakich byłem.

Cała scena w czerwieni za sprawą wielkiej płachty rozciągniętej z tyłu. Na widowni mokro. Pierwszy raz na festiwalu zaczął padać deszcz. Wychodzą. Mike Patton ubrany cały na czerwono, charakterystyczny wąsik z bródką, w ręce dzierży laskę, a jego imię Luis Cypher. Już od pocz
ątku było wiadomo, że rozpęta się małe piekiełko. I tak też było. Mike pracując na kilkunastoma projektami po rozpadzie grupy podszlifował swoje struny głosowe tak, że teraz może robić z nimi co chce. Wprowadzając kilka human-beat-boxowych fragmentów, wplótł je w charakterystyczny cross-metalowy (?) styl grupy. Był przerażający, a z drugiej strony totalnie fascynujący.

Chyba każdy na publice poczuł flow i luz z jakim chłopaki zagrali. Ładowali swoje Uzi przez kawałki, które każdy chciał usłyszeć, strzelając najpierw w kolana a potem w głowę. Czego tam nie było: Midlife Crisis”, „Epic”, „Who Care a Lot”, „King For A Day”, „Easy”, Evidence”, „Just a Man” (Mike rozbujał metal-headsów, tak że zachowywali się jak czteroletnie dzieci, wskazując rękami na gwiazdy), „Ashes To Ashes” i jak myślałem, że to już koniec, na drugi bis dojebali „Digging A Grave”.
Wypierdalające w kosmos brzmienie i solidarność z publiką (częste zagajenia, prezentacja Żubrówki, oddanie mikrofonu) uczyniły ten koncert „prawdziwym”, swoistym „The Real Thing”, a na tej edycji festiwalu to rzadkość.

M83: Jeden z najmniej obleganych namiotowych koncertów na jakim byłem (lekkie zdziwko). Czyżby nie ten target Panie Ziółkowski ;P?

Przed koncertem na tylnim telebimie wyświetlony slajd z androgeniczną postacią niczym Adam Ant i nazwą zespołu napisaną czcionką jak z debiutu Lady Pank. Nie bez kozery, gdyż to chyba najbardziej zbliżony zespół do estetyki lat 80 z całej edycji festiwalu. Czyżby czerpanie garściami z najlepszej epoki dla muzyki przestało być trendy?


Bokiem do sceny, odwróceni twarzami do siebie – geniusz, multiinstrumentalista Anthony Gonzalez i „katebushowa” wokalistka Morgan Kibby. Najpiękniejszą rzeczą w muzyce M83 jest atmosfera. Na „Saturdays=Youth” to dream-popowe, shoegazowe brzmienie nie tyle co imitowało najlepsze dokonania klasyków, ale tworzyło swoją nową jakość.


Koncert był jak krecha najlepszego speeda, który nie tylko ładował energią, ale przenosił prosto do melancholijnych klimatów z lat 80. Poleciały najlepsze przeboje
z ich ostatnej płyty: „Kim & Jessie”, „Graveyared Girl”, „Up!”, „We Own the Sky” zagrane bardzo gęsto i dusznie z wysuniętymi klawiszami i samplami. Wszystko odbywało się na zasadzie nakładania kolejnych warstw: sampel, klawisz, kolejny klawisz, perkusja, kolejny sampel, kolejny klawisz, wejście gitary to już apogeum i tak do końca. Słuchając dźwięków tworzonych przez ekipę Gonzalesa można było wpaść w trans, a ciało samo rwało się do tańca. Dosłownie wszyscy w okolicach 15 metrów od ściany zaczęli tańczyć, nie podskakiwać czy machać rękami, po prostu tańczyć niezależnie od siebie. Kiedy M83 zeszło ze sceny, publika domagała się więcej, nie opuszczając namiotu. Kiedy zapaliły się światła i wiadomo było, że bisu nie będzie, a i tak większość pozostała na miejscu skandując nazwę zespołu. Niezwykły koncert. Przeżycie na granicy mistycznego oczyszczenia.

Open'er 2009: Daj Kamienia! Dzień IV


O.S.T.R. sprzedawał swoje mętne przemyślenia jak co roku, a my chwyciliśmy piwko i usadowiliśmy się z tyłu, bo ciekawość nas zżerała jak poradzi sobie Lily Allen. Biedna dziewczyna. Jej ostatniej płyty nie byłem w stanie przesłuchać w całości, mimo, że dobrałem dobre słuchawki i zapaliłem świece. Debiut jeszcze uszedł w tłumie, ale ani jednej ani drugiej płyty Lily nie była w stanie odtworzyć na koncercie. Ponadto totalnie spieprzyła „Oh my God” Kaiser Chiefs – słyszałem, że to robi na koncertach, ale nie chciałem być tego świadkiem. Fałsz na fałszu, wszystko podlane niemrawym sosem i kompletnie nieprzekonujące. W połowie koncertu nie wytrzymałem i poszedłem załatwić kilka spraw.

Po ilości flag narodowych powiewających przed sceną można było wywnioskować, że to właśnie na nich czekają zagraniczni turyści i dziewczyny z Polski. Przed koncertem z głośników jakiś fragment symfonii. Kings Of Leon są w momencie, gdzie mogą stać się drugim U2 lub Coldplay i każdy znowu się zerzyga. Zetka kocha Kings Of Leon i niedługo będą w Opolu. Mogli dać koncert na miarę wspomnianych kotleciarzy, czyli taki, że gdybym się nie znał na muzyce, pomyślałbym, że są najlepsi na świecie. Bo właśnie o to chodzi w takich kapelach. No ale niestety chyba nie jest im dane zostać wielkim rockowym wycieruchem, co w ich przypadku jest komplementem.

Zagrali naprawdę gównianie. Ich brzmienie przypominało kapelę grającą covery Dżem w Pychowicach Dolnych. Nie jest mi ich żal, bo zasługiwali na taki koniec swojej kariery. No bo chyba już nic nie da się wycisnąć z konwencji Bruce Springsteen dla nastolatków. Kolejny gwóźdź do trumny tego smutnego festiwalu.

Placebo. Zastanawiam się czy w ogóle recenzować ten gig na poważnie. Niektórzy przestali brać na serio zespół Briana Molko już na wysokości „Black Market Music”, ale to co stało się z Placebo przy promocji ostatniej płyty przekracza wszelkie granice dobrego smaku. Nikt chyba nie myślał, że odejście perkusisty Hewitta zmieni zespół obojętnie w którym kierunku. Jednak Molko chce na siłę podbić ziemię obiecaną zespołów brytyjskich jaką jest United State of America. Jeszcze dwa lata temu, a już wtedy trzeba było patrzeć na Placebo z przymrużeniem oka, byłem zachwycony oglądając ich koncert na Torwarze. Dzisiaj Placebo to po prostu kpina pokroju Jonas Brothers. Zmiana perkusisty na pop-punkowego, wytatuowanego fana Crazy Town musiała odbić się na brzmieniu. Płyty nowej nie słuchałem i nigdy nie przesłucham. Po tym koncercie nie mam nawet ochoty wracać do „Without You I’am Nothing”.

Jak na festiwalowe występy przystało, set lista skrócona została do 12 kawałków, gdzie połowa z nich to gówienka z nowej płyty, których infantylność i pretensjonalność jest nie do zniesienia. Do tego dochodzą monotonnie irytujące uderzenia perkusji w klimacie Blink 182. Jednak totalna katastrofa zaczęła się, kiedy sięgnęli po stare kawałki („Soulmates Never Die”, „Every Me And Every You”, „Taste In Men”). Totalnie przearanżowane na wspomniany teen-emo-pop i ciągle kurwa ten podskakujący perkusista. Molko rzucał jakieś dziwnie chore kawałki ze „Zmierzchu” typu „Welcome Children of Poland, Brothers and Sisters...”, a jego ulizana kitka przypominała jednego z bohaterów „Wywiadu z Wampirem”. Management zna się na dzisiejszej młodzieży.

Staliśmy w tłumie, ruszaliśmy bezgłośnie ustami do dobrze znanych nam zwrotek i refrenów. Wypowiadaliśmy je automatycznie, tak jak słowa modlitwy, wyuczone w dzieciństwie i trudne do zapomnienia. Ale teraz chyba dorośliśmy i z całą pewnością możemy stwierdzić, że to kolejny bóg, który z całą pewnością nie istnieje.

Na koniec wisienka na torcie: Placebo ma dodatkowego muzyka na scenie. Jest nim … skrzypaczka. Tak, „biała dama” z poważną miną z clipów Evenescense wycinała pod niemal wszystkie kawałki tak, aby dziewczynki z przodu zapisały to w swoim pamiętniku, kiedy wrócą do domów swych matek i doczytają kolejne tomiszcze „Harrego Pottera”.

Półżywi, spaleni słońcem czekaliśmy na wieńczący wszystko koncert Prodigy. Podobno „fani tej formacji zajęli kilka pierwszych rzędów już przed Placebo i w ogóle się nie bawili!”. Twardziele. Pełen szacun. Zresztą chyba wszyscy widzieli co robili z dmuchaną lalką z sexshopu, „ci z przodu” musieli mieć w sobie szaleństwo. A Prodigy? Wyszli i pozamiatali. Bez zaskoczeń i specjalnych przymiarek. Odpalili silniki odrzutowe i zmietli wszystkich. Ich mocą jest to, że świetnie zdają sobie sprawę ze swoich atutów, tego, że czasy „Music for the Jilted Generation” i „Fat of the Land” to absolutne apogeum ich twórczości. Lecą po hitach: „Breath”, „Firestarter”, „Poision”, „Voodoo People”, Smack my Bith Up”, od czasu do czasu poprzetykane czymś nowym, bo w końcu wiadomo, że ze 2 -3 kawałki z nowego longplay’a trzeba zagrać (“Omen” wypadł rewelacyjnie). Co jeszcze? Ultramocny i czysty zarazem bas, który dolatywał naprawdę daleko, klimat „bez litości”, świadomość, że minęło kilkanaście lat od kiedy usłyszałem ich po raz pierwszy i zupełnie nic się nie zmieniło. Dobry koncert na koniec. Pozytywny, dający nadzieję, mocny, doładowujący akumulatory. Open’er za rok? Po raz kolejny? Raczej podziękujemy.