czwartek, 19 maja 2011

Edyta Bartosiewicz "Witaj w moim świecie": Gorsze dnie Edyty B.




Edyta Bartosiewicz swoją kolejną płytę zapowiadała prawie tak długo jak Gunsi. W 2002 roku miała być już zaraz – poszedł singiel, teledysk, BMG nawet opłaciło jej studio. Ale potem gościnne występy na 10-lecie tego i 45-lecie tamtego, współpraca z Krawczykiem i inne chałtury. Rok temu znów na spowiedzi u Metza obiecywała, że „Tam, dokąd zmierzasz” ukaże się za rok. Nie wiem czy Edyta wie dokąd zmierza i czy przekładanie terminu to zwykłe obiecanki-Czeczenki, ale dziewczyna mogłaby coś wreszcie wydać i wyjść z mrocznego miejsca, w którym podobno się znajduje. Nie tylko dlatego, że każdy sobie podśpiewuje bez obciachu „Jenny” kiedy poleci w zetce czy innej esce, albo tak jak ja po kilku piwach zaczyna śpiewać „Ostatniego” czekając na wers „w salonie wśród ciepłych świec już nigdy nie zbudzisz mnie” i za każdym razem niemiłosiernie w nim fałszując. Także dlatego, że komu jak komu, ale takiej gwieździe polskiego rocka jak ona wydać płytę w tym kraju, która na dodatek ma gwarantowane kilka tygodni na szczycie listy OLIS-u jest niezmiernie prosto. Przynajmniej pozornie, bo odkąd sięgam pamięcią z Edytą zawsze było coś nie tak.


Oto jest, nowy, pierwszy od 9 lat solowy singiel Bartosiewicz. Niby na ścieżkę dźwiękową filmu o Kubusiu Puchatku, ale to wcale nie główny zarzut. Stara czołówka do serialu z wysublimowanym wersem „ramboli bamboli na dąb łasować miód”, którą śpiewał Władysław Grzywna to przecież było coś. Można? Można. Ale nie nastawiajcie się zbytnio – Edyta chyba nie do końca zrozumiała koncept cyklu, a i numer to trochę nijaki. Na odradzanie się z popiołów raczej bym nie liczył.

Zaczyna się i od razu masz wrażenie, że Edyta drepcze po swoich własnych śladach niemal tak samo jak niegdyś robili to Kubuś z Prosiaczkiem. Najbardziej rżnie z „Zegara”, ale to może być tak naprawdę jej każdy numer i zarazem żaden. Naprawdę bardzo słaba to mruczanka. Poza tym to ma być piosenka dla dzieci? Spike Jonze musiał przemontować „Where the Wild Things Are”, Bartosiewicz tez ktoś mógłby szepnąć słówko, że powinno być trochę mniej depresyjnie i sennie. Rozumiem, że muzyka to terapia, ale co milusińskich obchodzą autobiograficzne wątki niezdarnie ukryte pod warstwą słabego tekstu? „Gdy nadejdą gorsze dni razem łatwiej je przetrzymać” – śpiewa artystka, a nam stają przed oczami godziny terapii, lęków, wycieczki do nocnego i kilka miłosnych zawodów. Kiedyś Kubuś Puchatek zachęcał do wyjścia z domu, a teraz Edyta Bartosiewicz zaszyta w swojej melinie zmęczonym głosem błaga o pomoc. Edyta! Nie strasz dzieci. Chyba że ja nic nie wiem i nowa kinowa wersja opowieści o Puchatku to memuary Kłapouchego.

niedziela, 27 lutego 2011

Oscary '11: Łabędź królewski i inne spekulacje


Wszyscy gotowi? Można zaczynać? Za kilkanaście godzin w Kodak Theatre rozpocznie się oscarowa gala, na której James Franco i Anne Hathaway przerzucać się będą dowcipami. Będzie śmiesznie? Oby. Widowiskowo? Na pewno. Satysfakcjonująco? Nigdy nie jest. Ale obejrzeć trzeba.

Duże szanse na Oscara za najlepszą rolę męską miałby Jeff Bridges, gdyby tylko statuetki za rolę kowboja nie dostał rok temu. Wygra natomiast zasłużenie wielki zeszłoroczny przegrany Colin Firth. Rola jąkały w „King’s Speech” to chyba najmocniejsze tegoroczne wystąpienie (co ważne nagrodzone już Złotym Globem). Taki np. Jessie Eisenberg ładnie zarysował postać Marka Zuckerberga, ale konia z rzędem temu, kto prześledził wypowiedzi prawdziwego Pana Facebooka na youtube i potrafi powiedzieć, że Eisenberg nie gra tego samego neurotyka co zwykle. W sprawie Javiera Bardema się nie wypowiadam, nie widziałem, natomiast James Franco niech lepiej się zajmie ceremonią a nie nastawia na nagrodę za rolę faceta, który – UWAGA SPOILER! - obcina sobie rękę.

Pierwszoplanowa rola kobieca wpadnie prawie na pewno Portman za „Black Swan”. Nie jestem raczej z frontu forsującego kandydaturę Bening. Tak, w „The Kids Are All Right” zdecydowanie bardziej błyszczy ona niż słusznie pominięta tu Moore, ale i tak Natalie wyprzedza obie panie o głowę swoją rolą, na którą czekała przecież wiele lat. Poza tym tak pięknie wygląda w ciąży – wiele osób na pewno chce zobaczyć jak za statuetkę podziękują jej hormony. Pozostałe kandydatki? Kidman niestrawna, Williams powtarza schematy, a Lawrance jest za mało znana, żeby za zwykłe zacietrzewienie od razu dać jej statuetkę.

Oscara za drugoplanową rolę męską prawie na pewno zgarnie Bale – znów balansuje na granicy, a jego rola w „Fighterze” to chyba jedyna rzecz, dla której warto zobaczyć ten film. A może jednak nie powinno tak być, że nagradzamy cyrkowe sztuczki, metamorfozy i niedojadanie. Bo jeśli nagradzać aktorski kunszt i klasę, to tylko Geoffrey Rush. Reszta pokazała za mało.

Drugoplanowa rola kobieca to w tym roku dość trudny wybór. Odrzućmy Helenę Bonham Carter, bo taką już ją widzieliśmy nie raz, zdecydujmy która z pań ma większe szanse z ekipy „Fightera” (Melissa Leo!), a potem odrzućmy też szanse tego filmu na Oscara w tej kategorii. Jeszcze parę miesięcy temu krzyczałbym, że statuetkę powinna bezapelacyjnie dostać Jacki Weaver, ale potem zobaczyłem „True Grit” i jestem pod wrażeniem tak dojrzałej kreacji małej Hailee Steinfeld – jak mamy przyznawać od czasu do czasu te nagrody dzieciom, to właśnie za takie role. Steinfeld poza tym wydaje się mieć duże szanse, Weaver przez globową porażkę trochę swoją straciła. Ale to chyba z triumfu tej ostatniej ucieszyłbym się odrobinę bardziej - „Animal Kingdom” łapie się u mnie na pewno do ścisłej czołówki filmów obejrzanych w minionym roku, a postać babci smurf to majstersztyk – te zimne sucze oczy śniły mi się po nocach.

Wielkie nazwiska spotykają się w tym roku w kategorii „Najlepsza reżyseria”, a tudno nie ukryć zdziwienia, że i tak jednego brakuje. Tak czy owak decydujące starcie odbędzie się między Aronofskym i Fincherem. Bracia Coen, choć zdecydowanie bardziej brani tu przeze mnie pod uwagę niż David O. Russel i Tom Hooper, nie wydają się mieć szans w staciu Facebooka z Czajkowskim. Ja stawiam na Finchera, który w tym roku pokazał, że jeśli ktoś potrafi, to autorskie kino zrobi z każdej historii i to nie za pomocą kuglarskich sztuczek i zabiegów. Aronofsky, choć „Black Swan” zdecydowanie mu się udał, jawi się jako reżyser, któremu powoli kończą się już pomysły.

W wyścigu o Oscara za scenariusz oryginalny wygra zapewne David Seidler za „King’s Speech”, choć duże szanse ma też Lisa Cholodenko i Stuart Blumberg („The Kids Are All Right”). Ciekawie by było, gdyby Akademia chciała popisać się oryginalnością i nagroda powędrowałą do Mike’a Leigh i jego „Another Year”, ale nie sądzę, żeby wielu jej członków naprawdę zrozumiało o co chodzi w tym filmie - to jest kraj dla starych ludzi. Jeśli chodzi o scenariusz adaptowany, to prawdopodobnie wygra Aaron Sorkin i jego „The Social Network” (i słusznie, bo odwalił niezłą robotę - podobno książka jest strasznie nudna), ale gdyby tylko ktoś upadł na głowę i wygrała wzruszająca historia z „Toy Story 3”…

Nawet jeśli Zabawek za scenariusz nikt nie doceni, to dam sobie uciąć lewą dłoń, że okaże się najlepszą animacją. Raczej nie stawiałbym na artystycznego „Iluzjonistę”, ani równie dobrego co przygody Woody’ego i Buzza „Jak wytresować smoka”. „Podwójne życie zabawek” statuetkę ma w kieszeni, nie ma zmiłuj.

Bardzo słabo przygotowany jestem do filmu zagranicznego, ale gdyby tylko Oscara mógł dostać w tym roku „Kieł”, to skakałbym pod sufit. Dawno żaden film nie zrobił z mojego mózgu takiej jajecznicy jak owe greckie „złe wychowanie”. Wygra jednak najprawdopodobniej „Biutiful”. Bo Inarritu. Bo Bardem.

Montaż to „The Social Network” za płynne przeskakiwanie między dwoma procesami i retrospekcją, choć znów dziwi brak nominacji dla „Incepcji” (za płynne przeskakiwanie między jawą, snem I, snem II i snem III). Ze zdjęciami już trudniej, ale przypuszczam, że wygra Libatique za „Czarnego Łabędzia”. Ewentualnie można stawiać na „Incepcję”, choć nie jest to wymarzona dla niej kategoria. Tym razem również nie wierzę w nagrodę dla braci Coen, a konkretnie dla Rogera Deakinsa i jego zdjęć do „True Grit”.

Oscar za muzykę powinien zdecydowanie powędrować do Trenta „Papieża Samobójców” Reznora i jego kompana Atticusa Rossa za „The Social Network”. Mówię „nie” Rahmanowi i „127 Godzinom”, bo to po trosze powtórka z rozrywki. Akademia nie powinna zrobić też błędu nagradzając Hansa Zimmera ani iść na kompromis doceniając Alexandre Desplata i „King’s Speech”. Co jak co, ale wycinek facebookowej historii nowożytnej został okraszony kompozycjami najciekawszymi i najbardziej oryginalnymi. Poza tym sytuacje, kiedy hollywoodzki mainstream łączy się z muzyczną alternatywą zawsze godne są wyróżnień. Oscar za montaż dźwięku należy się natomiast „TRON’owi”. Może sekwencje niepokojącego buczenia w „Incepcji” czy hamowania wielkich składów kolejowych w „Unstoppable” zrobiły na mnie wrażenie czy to w kinie miejskim czy domowym, ale to właśnie brzmienie „świata dysku” zostały w mojej głowie najdłużej po projekcji. Zresztą dajmy „Incepcji” Oscara za sound mixing i wszyscy wyjdziemy szczęśliwi.

Co zostało? Bardzo kiepsko w tym roku stoję z krótkimi metrażami, choć jeśli chodzi o animację stawiam na „The Gruffalo”. Pełnometrażowy dokument rozegra się prawdopodobnie między dwoma tytułami. Chciałbym żeby wygrało „Wejście przez sklep z pamiątkami”, bo choć nie podobał mi się do końca, to ciekaw jestem co na tę okazję przygotował mój wieloletni idol Banksy i czy naprawdę przyjdzie na ceremonię przebrany za małpę (ma na to oficjalne pozwolenie Akademii). Wygra natomiast najprawdopodobniej „Restrepo” – Amerykanie o wojnie mogą opowiadać i opowiadać, i choć pomysł na tę akurat historię jest całkiem nowatorski, to niestety twórcy znów nie uciekli przed niepotrzebnym patosem. Wiem, że wojna jest okrutna, ale spodziewałem się nieco więcej dystansu i humoru. Absurd jednej zjedzonej na szybko krowy to za mało.

Przed najważniejszą kategorią szybki rzut oka na kategorie pominięte. Efekty: „Incepcja”, bo co jak nie ona, Alicja? Come on! Charakteryzacja: nie mam pojęcia. Nie widziałem ani „Niepokonanych” ani „Barney’s Vision”, a „Wilkołaka” wspominam tak źle jak tylko się da, więc nie mam tu swoich faworytów. Kostiumy? „True Grit” – czy było w tym roku coś bardziej elektryzującego niż kostium niedźwiedzia? Piosenka! Czyż to nie ważna kategoria? Spokojnie, nie na Oscarach. Ale wskazać swoich faworytów zawsze warto. Po pierwsze: proszę, tylko nie Dido. To dość słaby numer (ten dziecięcy chórek!) i dobrze pokazuje klasyczny radiowy shit początku dekady. Gdybym musiał tego słuchać na repeacie z łapą przytrzaśniętą przez głaz, to też bym coś z tym zrobił. Piosenka z „Tangled” to lukier z cukrem, ciężkostrawny i zabójczy. Trochę lepiej przedstawia się numer z „Country Strong” śpiewany przez Gwyneth Paltrow, ale to też nic odkrywczego. I to zawodzenie hoooo-whooo-ooo-ooo, którym atakuje gdzieś po połowie! Może chciała pokazać mężowi, że też może, choć chroń nas Boże przed ich ewentualną współpracą. Zostańmy lepiej przy sprawdzonym patencie i dajmy statuetkę Randy’emu Newmanowi. Niby już kiedyś dostał Oscara za jedynkę, ale tak naprawdę co z tego? „We Belong Together” to jedyny numer, który na wyróżnienie zasługuje. Ale i tak pewnie wygra Dido.

Film roku, czyli to na co wszyscy czekają i potem i tak każdy ma swoje zdanie, szczególnie jeśli jest nominowanych 10 tytułów, co – jak ustaliliśmy rok temu – jest absurdalne. No ale lecimy. Oscara nie dostanie na pewno „Winter’s Bone” – zacny to film i przejmujący, choć – ustalmy to raz na zawsze – bardzo „sączący się” i gdyby nie dwie lub trzy genialne sceny, które naprawdę wstrząsają widzem, byłby trudny do obejrzenia. Nie stawiałbym też specjalnie na „The Fighter” – słusznie pomijany i niedoceniany, poniekąd będący powtórką z „Zapaśnika”. „Toy Story 3” też odpadnie w starciu z silniejszymi rywalami, choć jeśli jakikolwiek film animowany miałby kiedykolwiek zdeklasować normalne pełne metraże, to to jest chyba ten moment.

Zostaje siedmiu dość mocnych kandydatów. Tniemy brutalnie: nie dla „Incepcji” – bo obok są lepsze, bo to sci-fi i dlatego, że była zbyt ignorowana. Jeśli wygra, to zazdroszczę ludziom, którzy postawią na nią u bukmachera – mogą nieźle się wzbogacić. Nagroda dla „The Kids Are All Right” jest również mało prawdopodobna. Ciekawy to film, sympatyczny i poprawny politycznie, ale też pełen dziur i z bardzo słabym zakończeniem – chociażby ono na Oscara nie zasługuje. Poza tym w dalszym ciągu są obok silniejsi kandydaci.

„127 godzin” również nie wygra – coraz trudniej o argumenty, ale ustalmy, że po „Slumdogu” Boyle będzie musiał chwilę poczekać na swoją kolej, albo nakręcić coś dużo lepszego, a nie tylko w pewien sposób powielającego schematy. Ciężko uwierzyć też w wygraną „True Grit” – jeśli rok temu Coenowie nie dali rady z absolutnie mistrzowskim „Poważnym człowiekiem”, to konwencja groteskowego westernu również nie powinna przekonać członków-wybieraczy, mimo udziału w tym projekcie sympatycznej nieletniej, która zmiękcza serca.

Nie jest tak, że „The Social Network” zupełnie nie ma szans, ale sam nie wiem czy jest to film oscarowy, czy tylko bardzo dobrze zekranizowany popkulturalny fenomen, który za parę lat może już nie mieć racji bytu w historii kina, a prawie na pewno się zdezaktualizuje. Ostatecznie o statuetkę walczyć będą prawdopodobnie dwa filmy: narkotyczne i widowiskowe „Black Swan” zmierzy się z „The King’s Speech”, w małym kraju nad Wisłą nazywane „królewsko śmieszną komedią”. Możecie się śmiać, ale wydaje mi się, że to ten drugi film ma odrobinę większe szanse zostać wywołanym do tablicy za kilkanaście godzin w Kodak Theatre. Zobaczymy. Marzenia na przyszły rok? Zdecydowany faworyt. Królewsko by mnie to ucieszyło.

sobota, 19 lutego 2011

Radiohead "The King of Limbs": 8-Track Demo


Wygląda na to, że kolejny raz forma przyćmiła treść. Znów dostaliśmy płytę z zaskoczenia i mimo że tym razem przecież się tego spodziewaliśmy, to i tak nie obyło się bez kilkudniowej ekscytacji. Radiohead wie jak dawkować emocje, szkoda tylko, że większość z nich mija po pierwszym przesłuchaniu nowej płyty.

Mój serdeczny kolega powiedział mi kiedyś o swoim idolu: „Nawet jeśli Gahan wydałby płytę z serią pierdnięć i beknięć, to i tak podekscytowany przesłuchałbym ją wielokrotnie i zaczął analizować”. Tu jest trochę podobnie – bardzo sympatycznie i miło, że jest coś nowego, ale nazywanie tych 8 utworów nowym albumem to trochę jednak przesada. Mogliby zrobić tak jak Albarn – poudawać, że to ciekawostka nagrana w hotelu na iPadzie i wszyscy przybilibyśmy sobie piątkę. Teraz natomiast mam wrażenie, że wcinam pyszny kisiel za pomocą widelca. Niby coś pachnie, ale przelatuje i wraca do miski.

Otwierające „Bloom”, którego początek przypomniał mi motyw z legendarnego numeru MC Dipensa, to bardzo mechaniczny i zapętlony utwór bez żadnego właściwie momentu szczytowego. Ci, którzy już nie łyknęli „Kid A”, z rozrzewnieniem wspominają „The Bends” i co jakiś czas mają nadzieję na powrót ich ulubionego zespołu, kiedy ten kusi ich takimi kawałkami jak np. „Bodysnatchers”, powinni po „Bloom” o „Radiogłowych” zapomnieć. Cała reszta niech lepiej na te 5 minut wróci do solowej płyty Yorke’a.

„Masz niezły tupet, żeby tu przychodzić”, rzuca agresywnie Yorke na początku „Dzień dobry, panie sroko”. Jest dużo ciekawiej niż w poprzednim numerze, choć dalej nie odkrywczo. Ale raz, że zbudowane jest toto na gitarach, a dwa, że bas chodzi jak marzenie. No i wreszcie coś się dzieje, ale po co aż 4:40 i te odgłosy ptaszarni na koniec, które przecież jeszcze tu wrócą?

„Little by Little” to nie Oasis pamięci żałobny rapsod, ale autopowtórka z rozrywki pt. „I might be wrong 2”. Całkiem przyjemny utwór, dopóki nie puścicie sobie jego protoplasty.

Znów lekkie zdziwienie, że coś tak remixowego i mglistego jak „Feral” zafunkcjonowało jako 12.5% nowej płyty Radiohead. Dobry to numer, dubstepowy nawet, choć potrzeba czegoś więcej niż połamanych rytmów, żeby zadziała się magia (patrz następny).

„Lotus Flower” poznaliśmy odrobinkę wcześniej – zanim zespół uraczył nas płytą, pokazał teledysk. Jeśli tańczyliście kiedykolwiek do „Idioteque”, to potańczycie i teraz – Thom na przykład giba się jak marzenie. Ale oprócz energii, zawsze bujających handclapów, trzecio i czwartoplanowej głębi jest też ciekawa wokaliza. Jeden z dwóch albo trzech „trzeba przesłuchać” na tej płycie.

10 lat temu Thom wskakiwał do rzeki, teraz daje nura w jezioro, a podkład pozostaje podobny. Pianino miarowo gra zapętlony motyw, śpiewają wieloryby, tylko patrzeć jak powstanie animowany teledysk o podwodnej podróży – tym razem może w 3D. Zaletą „Pyramid Song” był pewien niepokój, „Codex” natomiast jest nieznośnie chilloutowy, do tego niepokoi mnie jego stadionowy potencjał. Plus znów zabawa „rozpoznajemy gatunki ptaków ozdobnych”.

Wielogłosowe „Give Up The Ghost” nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia – mam podobne odczucie jak przy „House of Cards” – zbyt dopieszczone, a przez to nudne. Zdecydowanie lepszy jest wieńczący całość „Separator” - dość konkretny jak „Lotus Flower” i z ciekawymi sennymi wokalami (i równie sennym tekstem). Bardzo dobra robota Colina, ale doznawać można dopiero kiedy w 2:32 wchodzą gitary.

Chciałbym, żeby mottem „The King of Limbs” były zapętlone słowa z „Separatora”: „If you think this is over/ Then you’re wrong”. Miło by było, gdyby za tydzień Radiohead podrzucili nam jeszcze trochę nieco lepszego materiału. Wydaje mi się jednak, że sprawcy najpierw muzycznej, a potem fonograficznej rewolucji wyznają teraz zasadę „nie ważne co wydajesz – ważne, że z zaskoczenia - ważne, że nowe”. To chyba resztki megalomanii na którą mogą sobie pozwolić. Teraz zapewne większość z nas przymknie z pobłażaniem oko na ten średniawy album, ale przed przygotowaniem następnej niespodzianki Radiohead muszą się naprawdę postarać.

http://thekingoflimbs.com/


niedziela, 16 stycznia 2011

Rok w singlach: 2010

Przed tworzeniem podsumowania, stwierdziliśmy, że nie słuchamy już tak dużo pojedyńczych piosenek jak dawniej. Klipy wyszły już z mody, a zresztą po 5 minutach się nudzą. Na imprezach jakieś sprawdzone szlagiery, bez zbędnych emocji. Nikt nie ma już czasu, żeby częstować każdego nowym kawałkiem ulubionej kapeli, wysyłając go na gadulcu. W tym roku, dostałem może dwa linki. Jeden to jakiś wymyślny clip Gagi, a drugi Biebera, więc raczej krucho. Może coraz mniej czasu na wyłapywanie kolejnych perełek. No, ale jakoś się udało. Przed wami 20 manieczek, których słuchaliśmy najwięcej i z wypiekami na twarzy. Znalazły się tu także piosenki, które nie wyszły w tradycyjnym formacie singla, ale były dla nas ważne. Smacznego!

20. The Drums „Book of Stories”

Mimo, że cała płyta okazała się trochę monotonna, nie przetrwała próby czasu i pod koniec wakacji już o niej nie pamiętałem, to ten numer ciągle wraca w mojej głowie. Wszystko pewnie dzięki temu wspaniałemu dekadenckiemu refrenowi, który tak ładnie wpasowuje się w co drugą życiową sytuację. Znów wszystko poszło nie tak? Przeżyj to jeszcze raz! „I thought my life would get easier/ Instead its getting harder, instead it's getting harder". (zee)




19. The Black Keys “Tighten Up”

Sympatyczne pogwizdywanie, świetny śpiew Auerbacha, kilka momentów powrotu do korzeni i kapitalne brzmienie solówki. A także zupełnie dla mnie niezrozumiałe ucięcie taktu i wejście wokalu w 1:27. Fascynuje mnie to i drażni zarazem. Może nie tak jak w nierytmicznych tegorocznych wejściach Muńka w kuriozalnym numerze z Anną Marią, ale zawsze. Wszystko ratuje teledysk-cudeńko. (zee)




18. Sufjan Stevens „Too Much”

To jakby esencja tej płyty, kawałek mocno-śmietnikowy, ale jak się trochę skupimy, to zamiast dostrzegać bałagan dostrzeżemy skomplikowane i zawiłe animalowe warstwy. Sufjan wycina i klei z pełnym zaangażowaniem i przy okazji wyczuciem. Każdy dzwonek czy piśnięcie, każdy trzask i świst, pętla czy trąba jest tu po coś, wszystko do czegoś dąży. Nawet jeśli wydaje nam się, że tu trochę przesadził, to zaraz wynurzą się jakieś smyki czy chóralne zaśpiewy, a potem wejdzie On i już wiemy, że jesteśmy w domu, bo przez 5 lat tak naprawdę nic się nie zmieniło. No dobra, może trochę forma, ale treść pozostaje ta sama. (zee)


17. Sade „Soldier of Love”


Kiedy pierwszy raz usłyszałem „wojaka miłości”, w mojej głowie narodziła się fantazja o wielkim powrocie tej Pani. Widziałem, jak zmiata wszystkie gwiazdki r’n’b z powierzchni ziemi pokazując gdzie ich miejsce. Świadczyła o tym nie tylko moc tego kawałka, ale także tekst traktujący o ciężkiej walce na polu bitwy. Trąbka, skrzypki, perkusja wybijają żołnierski rytm. W wojsku nie ma żartów. Mimo wygranej bitwy, Sade przegrała wojnę wydając długo oczekiwany LP. Nie takiego albumu spodziewaliśmy się od słynnej Nigeryjki. (phil)


16. Joanna Newsom "Good Intentions Paving Company”

Najbardziej singlowy, nieoczekiwany, piosenkowy i nieprzewidywalny numer na tej długiej jak ostatnia cześć „Zmierzchu” płycie. Bardzo feistowy, w którym Joanna przez większość czasu odrzuca nostalgię i przywdziewa uśmiech, koncentrując się na dobrej zabawie. Bywa jak zawsze podniośle i dworsko, ale jest też countrowo, jazzowa perkusja rusza wszystko do przodu, a chórki rozczulają. „Stars are just beginning to appear/And I have never in my life before been here” – śpiewa w pierwszej zwrotce Joanna i ma rację – taki kawałek to dla niej zupełna nowość. (zee)


15. Rihanna “Rude Boy”

Wydaję mi się, że Rihanna mimo wielu starań pozostaje w cieniu mainstreamowych diw. Żal mi jej. Kawałek tłuczony był przez większość supermarketów w Polsce, nie wiem jednak czy każdy z kolejki po mięso w Biedronce świadomy był doskonałości tego tracka. Wprawdzie znalazł się on jeszcze na „Rated R” z 2009 roku, ale swoją glorię i chwałę przeżywał już w 2010. Rihanna wpatrzona jest tutaj w MIA. Nie tylko afro-clip, ale także repetycja słów w mostku i w refrenie świadczy o manierze Mathangi Arulpragasam. Wyszło jej to na dobre. (phil)



14. Ellie Goulding "Starry Eyed"

Kolejna panna na wydaniu ze sceny brytyjskiej. Taka żeby tam przetrwać musi mieć naprawdę dobry głos i co najmniej dwie niezłe piosenki. Zewsząd Mariny, Florence’y i Kasie Nash. Życie jest ciężkie. W całości album Goulding jest nie do przełknięcia, ale kilka kawałków naprawdę jej się udało. Singlowy „Under the Sheets” królował w dyskotekach w 2009, w 2010 dostaliśmy „Starry Eyed”. Po pewnym czasie przestałem traktować ten numer jako guilty pleasure. Stał się pełnoprawnym kawałkiem na ripicie. To, co lubię w tym singlu to na pewno kilka razy pozacinany refren, aksamitne podejście do zwrotki i bardzo przesłodzony wokal. Żal mi tylko Ellie bo wiem, że za rok nikt o niej nie będzie pamiętał. No może tylko Ziółkowski. Bazinga! (phil)


13. Beach House “Zebra”


Co roku staram się zamieszczać w podsumowaniu jakiś numer, którego nauczyłem się grać na gitarze, żeby pokazać jak bardzo się na tym polu nie rozwijam. Bo co z tego, że sobie tam będę plumkał jak Alex, nawet jeśli bezbłędnie, skoro tak nie zawyję, a już tym bardziej nie zaśpiewam jak Victoria. No i romantyk ze mnie żaden, nie mówiąc o ciasnym lokum nieskorym do pogłosu. (zee)




12. Vampire Weekend “White Sky”

Sprawdzało się zeszłej zimy i powróciło tej, choć jako singiel wyszło latem, leciało wcześniej wiosną i przetrwało jesień. Niby Ezra rżnie tu jak zawsze trochę z Simona, ale żadna to Afryka, skoro na kilometr czuć zimę. Na szczęście ten arpeggiator wiruje i wiruje, a perkusja iskrzy – od razu klimat globalnie się ociepla. (zee)





11. MIA "XXXO"

Mia dostała baty i cięgi za „Maye”. Jednak na „Maya” jest też perełka - „XXXO”, elektro petarda, która za każdą zwrotką ma ukryte zajebiste bity (za każdym razem inny podkład). Refren naprawdę rozgrzewa, z tyłu mroczne pętelki, i ukryta kołysanka „nanana…”, która pod koniec wychodzi na pierwszy plan. Świetny taneczny banger, których w tym roku moim zdaniem bardzo brakowało. (phil)




10. Muchy "Notoryczni debiutanci"

No nie, znowu te Muchy? Ano, znowu. I co z tego. Najlepszy polski singiel w tym roku. Tekstowo rozwala czachę aż miło. Była krytyka, że na Notorycznych to już cytatów nie ma. Nie ma? Każda linijka w tym kawałku to cytat. Wiraszko nie długo doścignie swojego mistrza i wyjedzie zamieszkać do Rzymu. Tego byśmy nie chcieli, niech zostanie tu, w „zimnym kraju”. (phil)




9. Caribou “
Odessa”

Gdyby ten numer powstał jakieś 5 lat temu, to Dan Snaith pozamiatałby całe ówczesne electro towarzystwo. Choć nie jest też tak, że na coś się spóźnił. Czuć w „Odessie” cały jego feeling poprzednich, dużo bardziej instrumentalnych płyt, a przede wszystkim uwielbienie dla rytmu. Wokal jest tu delikatny, obecna tak modna w tym roku „fala wyluzowania”, wszystko funkowo pulsuje, a syntezatory mają trochę zwierzęce odgłosy. (zee)



8. Arcade Fire "Suburbs"

Doskonały opener płyty, nigdy się nie znudził i obyło się bez skippowania. Nie jest to nawet moja ulubiona piosenka z tego albumu, ale idealnie zarysowuje konceptualny klimat całości. Najlepsze jest to, że świetnie funkcjonuje jako samodzielny byt. Wszystko zbudowane na zabawnym miarowym pianinku, ale od czasu do czasu pociągnięte poważnymi smugami smyczków czy nostalgiczną gitarą. Jest więc miło, ale pamiętajmy, że to jednak powrót do lat dziecinnych. (zee)


7. Gil Scott Heron "I’m New Here"

Heron zawsze był kimś pomiędzy. Niby muzyk, ale przecież poeta, niby specjalista od spoken-word, ale też ćpun który odsiedział swoje. My się z jego idolstwa trochę ostatnio musieliśmy dokształcić, dla czarnej Ameryki zawsze był ważnym głosem. Ten utwór jest tak prosty jak tylko mógłby być. To taki mówiony blues, przypowieść zmęczonego życiem człowieka, niesłychanie mądrego i pogodzonego, który znów zaczyna wszystko od początku. Ten głos i ten klimat prawie jak u Billa Callahana, bo to on przecież napisał ten numer. (zee)


6. Crystal Castles feat. Robert Smith "Not In Love"

Alice i Ethan postanowili wyciągnąć Smitha z depresji. Chociaż moda na the Cure wróciła w ostatniej dekadzie, to Robert oprócz Bloodflowers, nie pokazał niestety nic twórczego. Albumy „The Cure” i „4:13 Dream” na pewno nie stały się drogowskazami dla dzisiejszych artystów. No ale kto nie kocha Roberta Smitha? CC nagrali instrumentalną wersję „Not in Love” na swojej drugiej płycie autorstwa pudel new wavowej kapeli Platinum Blonde . To im nie wystarczyło, trzeba było dołożyć najsmutniejszy głos naszych czasów. Udało się. Piosenka mogłaby zostać nagrana w latach osiemdziesiątych, gdzie natapirowane głowy, w ostrym makijażu bez emocji popijają drinki w klubie „Disco”. Fajnie, że Bobby jest ciągle z nami. (phil)


5. Ariel Pink’s Hounted Graff
iti "Round and Round"

Rok 2010 był rokiem Ariela. Oprócz zachwytów nową płytą, dostał tez cięgi za sprzedaż do 4AD. Trochę klarowniej zrobiło się w produkcji, ale Ariel pozostał Arielem i nadal niektórzy nie wiedzą czy bierze narkotyki czy już nie. Każdy singiel Ariela to mieszanka kilkunastu motywów, którymi mógłby obsłużyć niejednego twórcę. Tak też jest w "Round and Round". (phil)





4. Kanye West “Power”


Zdecydowanie najsilniejszy utwór z Westowej „Fantazji”, mocny bitem, twardy tekstem, energetyczny i nienegocjowalny. Petarda na sylwestra, która urywa dziecięcą rączkę, oślepia dorosłego i płoszy psa. Szamański zaśpiew, gitara, King Crimson i wkurwiony na maxa Kanye poruszają do żywego. Plus za najbardziej wyluzowany tekst roku: „How ‘Ye doin’? I’m survivin’/ I was drinkin’ earlier, now I’m drivin’". (zee)





3. Die Antwoord "Enter the Ninja"

Nikt do końca nie wie czy to faktycznie na żarty, ale południowoafrykańskiej grupy na pewno nie zapomnimy. Ninja swój flow opiera na ostrym wyrzucaniu z siebie słów okraszonych przesadzonym i zapewne trochę fałszywym afrykańskim akcentem - w tej konkurencji nikt go nie dogoni. W refrenie anorektyczna diwa głodzi się eurodancowym zaśpiewem. Tęskniliśmy za Vivą z 90’s, dostaliśmy go w „Enter the Ninja”. Dopiero teraz wychodzi kto był prawdziwym fanem tej niemieckiej telewizji i przesiedział całe wakacje z pilotem w dłoni, aby natrafić na "Omen". (phil)


2. Kamp! – Heats

No i mamy polski chillwave. Chórki pod zapętlony sample, pnące się w górę elektro klawisze. To wystarczyło, aby kawałek był wielki, ale nagle twist: w 1:37 mamy Andrzeja Zauchę z genialnym funkującym bassem. Bardzo przekonujący zapłakany wokal. Niech oni w końcu wydadzą płytę, ile można czekać. (phil)





1. Janelle Monae “Cold War”/”Tightrope”

To, że akurat ona powinna być na szczycie wiedzieliśmy od dawna. Tylko który singiel? Mamy taka wygodę, że możemy tu robić absolutnie to co chcemy, więc niech będą oba. Bo oba są genialne, podobnie jak teledyski do nich. Janelle to rytm i energia, obojętnie czy w funkującym „Tightrope”, czy zdecydowanie bardziej rockowym „Cold War”. Moje nogi same zaczynają wykonywać te ewolucje, co jej w psychiatryku, a i oczy mi się prawie szklą na myśl o tym jaka ta muzyka jest doskonała. „Now shut up… and put some voodoo on it!” (zee)





Graphics by Lila

Rok w albumach: 2010



To był dziwny rok w naszym kraju: prezydentów traktowano jak królów, a królami zostawali handlarze narkotyków. Na szcście królowała też rodzima muzyka. Nie widać może tego w naszym rankingu, bo zagraniczni twórcy zagarniali pozycje trochę lepsze, ale gdyby z 20stki zrobić 40stkę, to na pewno na liście byłoby Indigo Tree, Newest Zealand, Brodka, Coldair, Kyst, Mitch & Mitch, Paula i Karol, Kristen, Kim Nowak, Twilite, Mikrokolektyw, Incarnations i coś jeszcze o czym zapomniałem recytując te płyty z pamięci.

Łatwo zauważyć, że to co dostajecie tutaj, w albumach w 95% zagranicznych, to głównie produkty made In USA. To chyba naturalna kolej rzeczy, o której już pisaliśmy: mody się tworzą, młode kapele robią zamieszanie, elektro gwiazdki atakują z Północy, ale to co zostaje w głowach to amerykański produkt: dobrze wysmażony i powiększony, ogólnie dostępny i uniwersalny. Tak jest zresztą wszędzie, w zaprzyjaźnionym z nami projekcie Album Roku nie trzeba nawet liczyć, tylko rzucić okiem na pierwszą 10tkę, to samo na małych blogach i w dużych portalach. „Who will survive In America?” – pytał 40 lat temu Gill Scott Heron (a w tym roku powtórzył pytanie na płycie Kanye Westa). Wygląda na to, że ktokolwiek ma dobry pomysł. Bo miejsca i możliwości jest mnóstwo.

20. Toro y Moi „Causers of This”










19. The Black Keys „Brothers”


Kręciłem trochę nosem, kiedy Black Keys wyszli trochę bardziej do ludzi i wydali z Danger Mousem mainstreamowy „Attack & Release”. Choć teraz uderzam się w pierś, bo nie była to zła płyta, to „Brothers” zdecydowanie bardziej mi leży. Czasy „Thickfreakness” i „Rubber Factory” nie wrócą, trzeba iść naprzód, a „Bracia” choć są piosenkowi i dość lekko traktują temat (powiem, że Auerbach i Carney mają dystans i od razu się milej zrobi), to walą miedzy oczy eklektyzmem i surowością. Poza tym Dan po solowej płycie i „Blakrocu” jest lepszy niż kiedykolwiek. (zee)



18. Girls „Broken Dreams Club” (EP)

Mała płytka, która nieźle namieszała w mojej głowie pod sam koniec roku. Kiedyś zapytany (publicznie), czy Girls są moim ulubionym zespołem powiedziałem coś w stylu „no bez przesady”. Po tej EPce kupię od tego dziwaka Christophera Owensa wszystko. Od początku czuć było w ich muzyce to coś, ale to jak się tu rozwinęli jest nieprawdopodobne. Pochwalę znów tego kapitalnego perkusistę, a co mi tam, ale te piosenki: „Substance” to przecież cudo („okrzyk” „Guitar solo come on!” i ostatnia kołysząca minuta „I take the key in my hand…”), a tytułowe „Broken Dream’s Club” zawiera w sobie neurotyczny tekst roku: „I just want to get high but everything keeps bringing me down”. W dzisiejszych czasach przesytu muzyką nie mają na to żadnych szans, ale chciałbym, żeby Owens był kolejnym Cobainem, nawet z samobójstwem i tym wszystkim. A co mi tam. (zee)

17. Caribou „Swim”

Tu wszystko jest idealne, dopasowane, jakby wyliczone przez Dana Snaitha. Sporo tu nawiązań do lat 80, ale nie ma kopiowania gotowych rozwiązań. Niektóre motywy brzmią jak te z lat 90, ale nie ma plastikowej tandety. Dużo też można porównywać do tego co działo się te 4-5 lat temu, ale wszystko jest zaskakująco świeże. Dan kolejny raz dodaje 2 do 2 i wychodzi coś pięknego. (zee)






16. Muchy „Notoryczni debiutanci”

Nie będę ukrywał, że jest to płyta, której słuchałem najwięcej w 2010 roku. Odpalałem ją raz po raz, aby usłyszeć wykrzyczane wersy Wiraszki, z którymi chętnie się identyfikuję. Muchy to poważna ekipa. Ich dwójka nie dała po głowie tak jak pokoleniowy debiut, ale broni się mimo wszystko bardzo dobrym warsztatem produkcyjnym i przede wszystkim tekstami. Wiraszko może nie czaruje i nie flirtuje z słuchaczem tak jak na debiucie, ale rzuca ciężkimi bonmotami prosto w twarz. (phil)





15. Beach House „Teen Dream”

Może jedynka była pierwsza, może „Devotion” wgniatał w fotel klimatem, ale wygląda na to, że na razie to „Teen Dream” jest ich najlepszą płytą. Podnieśli poprzeczkę prawie tak wysoko jak swoje samogłoski dośpiewuje gitarzysta Alex Scally, a my padamy im do stóp tak nisko, jak brzmi nieziemski głos Victorii Legrand. Nigdy nie byłem twardzielem. Dream pop wzrusza mnie prawie tak bardzo jak Polacy wracający z Wysp. (zee)




14. Sufjan Steven „ Age of Adz”

Sufjan zdecydowanie powinien być wyżej, ale do tej pory nie wiem czy w pełni zrozumiałem tę płytę. Utkany z małych szczegółów, wypełniony detalami pełnoprawny studyjny następca „Illinois” okazał się czymś zupełnie innym niż ktokolwiek się spodziewał. To z jaką maestria porusza się Sufjan wśród całej tej elektroniki, jak ją dawkuje, jak oszczędnie i ze smakiem sampluje, jak sam sobie panem, sterem i okrętem. Bo kto to tak produkcyjnie dopieścił? Kto dobrze obsłużył auto-tune w przygniatającym „Impossible Soul”? Dla kogo nie ma rzeczy niemożliwych? (zee)



13. Robyn „Body Talk pt. 1”

Fajnie, że było przy czym potańczyć w 2010 bo smutku narodowego nie brakowało . Mała pszczółka Robyn kłuje swoim żądłem już na poziomie openera, czyli prostej wyliczanki typu „nie wpierdalaj się w moje życie”. Klasyki typu „Indestructible” czy „Hang With Me” bronią się same. A w miedzyczasie mamy trochę skoków w bok, np. reggea'owy „Dancehall Queen” czy elektro-country „Cry When You Get Older”. (phil)




12. Violens „Amoral”

Choć „V” nie było do końca okey, to „Amoral” już w pełni daje radę. Zawsze kochałem się w Lansing-Dreiden, dlatego nie wiem czy sympatia do Violens nie jest spowodowana tym romansem. Istnieje jednak kilka faktów świadczących o tym, że Violens to osobny twór zdolny do wyrażania emocji i uczuć. Wystarczy posłuchać „Thee Dawn..”, aby zakochać w tych błogich dźwiękach i welwetowym głosie. Takie „Acid Reign”, nawiązujące chociażby do Prefat Sprout, jest cudownym błogostanem żądającym wieczności. W zamykającym „Generational Loss”, słyszę Steve Hacketta ze starego Genesis i wiem, że jest to moja kapela. Nie potrzebuję dowodów. (phil)



11. Wavves „King of the Beach”

Nie byłem takim fanem poprzedniej płyty jak Zee i nigdy chyba nie przesłuchałem jej więcej niż trzy razy. No, ale „King of the Beach” jest bardziej niż w pytę. Przejażdżka na kwasie już od tytułowego kawałka. Po szopce w Barcelonie byłem pewny, że założenie zespołu było tylko nastoletnim marzeniem Nathana. Jednak „King of the Beach” tłumaczy wszystko. Bez kwasu nie ma kołaczy. (phil)






10. Laura Marling „I Speak Because I Can”

Nie wiem ile jeszcze lat będę zachwycał się, że ona taka młoda i zdolna, ale pewnie znów wspomnę o tym przy jej kolejnej płycie, powiedzmy wiosną 2012. Próbowałem z tego albumu wyłuskać jakiś singiel, ale to bezcelowe – Laura Marling jest do schrupania w całości, od 1 do 11, od folku do dworku. Gdyby tylko Machina wydrukowała jej plakat… (zee)






9. Twin Shadow „Fo
rget”

Choć moda w muzyce coraz mniej zaciąga ejtisem, to jednak ta płyta, ładuje się w część mózgu odpowiedzialną za wytwarzanie emocji związanych z tym zjawiskiem. „Castles In the Snow” i „Slow” zmiatają wszystkich zawodników, które na siłę starają się upodobnić do Tears for Fears. Przy okazji chciałem wyprostować, że wokal George Lewisa Jr., nie przypomina mi Morrisseya. Maniera ta sama, ale głębia już nie. Mimo wszystko Twin Shadow namacalnie, gniecie w siedzenie. (phil)





8. Yeasayer „Odd Blood”

Jakoś nie ma ostatnio synthpopowych bangerów na świecie. Wszyscy tylko siedzą na plaży i wpatrują się w zachód słońca słuchając cipłejwu. Na szczeście mamy Yeasayer, który tęskni za Duran Duran. Fajne plecionki z etnicznymi mokasynami. (phil)








7. The Roots „How I Got Over”

The Roots pokazywali w tym roku wyjątkową klasę. Nie dość, że ta płyta, to jeszcze ich gęby śmiały się do mnie z Jimmy’ego Fallona. Stosowali tam pewnie tylko 10 zagrywek na krzyż, ale mnie to i tak cieszyło i przekładało się na zapętlanie kolejny raz „How I Got Over”. Mniejsza o pochwały, nie ma też co kolejny raz analizować poszczególnych kompozycji. Przypomnę tylko, że zanim pojawił się jesienią West ze swoją „Fantazją”, to oni mogli pochwalić się na swoim albumie najlepszymi gośćmi na centymetr kwadratowy partytury. (zee)




6. Joanna Newsome „H
ave One On Me”

Joanna Newsom od razu na początku roku zaszczyciła nas czymś tak rozległym i trudnym do przeanalizowania, że sporo osób poczuło przesyt i złość, a nawet niemoc. I choć dzieło było różnorodne kompozycyjnie i nie tak zwarte jak już klasyczne „Ys”, to niektórych szlag trafiał przy tej żonglerce trzema płytami. Zeszłej zimy pisałem, że Joanna ociera się na „Have One On Me” o arcydzieło i zdania nie zmieniłem, choć te kilka miesięcy zweryfikowały mój pogląd co do obsadzenia jej na pierwszej pozycji. Minus tej płyty jest taki sam jak jej plus: długość. Ale jak mówi stare przysłowie: kochanej harfy nigdy za wiele. (zee)



5. Crystal Castles „Crystal Castles”

Kupili mnie już samą okładką. Przy grobie dziewczynka z twarzą z plakatu Romero. Nice. Po koncercie na openerze myślałem, ze nie będę już ich fanem. Na szczęście się myliłem. Troszeczkę wygładzone manieczki, co wychodzi im na dobre, ale mamy też nieźle wykręcone kawałki typu „Mamo, mój komputer jest zepsuty”. No i bania za zaproszenie Smitha na singiel. (phil)






4. Arcade Fire „Suburbs”

Obdarci z magii, odtrąceni przez hipsterów, dojrzali i poważni wydali koncept-album o dorastaniu. Cedzili single, przygotowywali nas do niego długi czas i kiedy już byłem na nie, dotarło do mnie i zrozumiałem o co w tym wszystkim chodzi. „Przedmieścia” nie ocierają się o boskość, są bardzo ludzkie. Niby podniosłe, ale bardzo przyziemne. Nie ma tu miejsca na abstrakcje i dywagacje o śmierci i cierpieniu. Są powroty, wspomnienia, celebracja życia. Wydaje się to wszystko takie oczywiste dopiero za jakimś 15stym odsłuchem i może się ktoś krzywić. Ale zdecydowanie warto spróbować. (zee)



3. Kanye West „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”

Kanye, ten nadęty sukinsyn, który ku utrapieniu Joanny Krupy chodzi na dodatek w futrze napluł ostatnio kilkakrotnie światu między oczy. Kiedy wydał płytę i wydało się o czym fantazjuje, zlizywaliśmy jego ślinę z lubością. Robili to nawet ci, których oficjalne stanowisko w sprawie tego wydawnictwa to „gówno”, „nuda”, „nie-do-słuchania” czy „tandeta”. Dobrzy znajomi, oponenci, którzy nie wiecie czy jeść to łyżką czy widelcem, wszyscy Ci, dla których to Kult Unplugged był najlepszym albumem tego roku i nawet ty, Wojciechu Mannie – mylicie się. Może jeszcze trochę dzieli Westa od doskonałości, ale, jak śpiewa sam zainteresowany: „gdyby Bóg miał iPoda, to na pewno byłbym na jego playliście”. (zee)


2. Janelle Monáe „The ArchAndroid”

Janelle jest sexy, choć częściej zobaczycie jej muszkę a nie myszkę. Tańczy jak dzika, choć nie robi waka-waka. Jej płyta to petarda, choć za mało osób jeszcze o tym wie. EPka "Metropolis", czyli Suita I już dawała pewne wyobrażenie co siedzi jej pod kopułą, ale dopiero kolejne dwie części arcydzieła pokazują czym jest doskonałość. Słodka Janelle dostała w pakiecie wszystko, jej konkurentki mogą jej tylko zazdrościć talentu i wyczucia. Tego jak wchodzi w poszczególne nastroje, jak miesza gatunki, klimaty, epoki. Klasyczne intro, potem hip-hop-afro „Tańcz albo giń”, funkujący „Faster”, soul w „Locked Inside”, „Sir Greenwood” prawie jak „Moon River”, oba miażdżace single… Jest Whitney Houston, która nie bawi się w białe, Princem bez głupiego nowego aliasu, trzecim Outcastem, szóstym członkiem Jackson’s Five, Tiną Turner bez emerytury w kontrakcie, widzącym Wonderem, czarnym Bowiem, Erykah Badu z ADHD, Hendrixem, który nie potrzebuje gitary, Gagą, która umie śpiewać, Dianą Ross, Grace Jones i Lauren Hill. Jest chyba jedyną rzeczą, za którą z czystym sercem mogę podziękować Seanowi Pif-Puff Diddy-Daddy Combsowi. Sergio Roma się nie liczy. (zee)

1. Ariel’s Pink Haunted Grafitti „Before Today”

Ariel się sprzedał i już nie bierze, mimo wszystko to dla nas najlepsza propozycja w tym roku. Postmoderna pełną gębą. Kotlety dobrze znane i lubiane, a do tego nagrane w domowych warunkach (no bo w studiach 4AD czujesz się jak w domu, prawda?). I choć Ariel nie jest już indie, znaczy się prawdziwym indie, zawsze pozostanie w naszych sercach i … lędźwiach. (phil)






Graphics by Lila