sobota, 14 sierpnia 2010

OFF Festival 2010


Tegoroczny OFF Festival udał się niemal doskonale (zarówno logistycznie, towarzysko i muzycznie) i bez przesady mogę go nazwać jedną z lepszych tego typu imprez, na jakiej kiedykolwiek gościłem. Niech się schowają wszystkie Openery ostatnich lat. Klimat na Śląsku jest zupełnie inny. Różni się więc i grupa wiekowa i target – mam po prostu wrażenie, że tu przyjeżdżają tylko i wyłącznie osoby skierowane na muzykę, obojętnie czy są bliżej 30stki (chyba najsilniejsza grupa na festiwalu), koło 50tki, czy słuchają jej sami czy z dziećmi, czy są po prostu widzami, czy też występują, a oprócz tego oglądają to, co dadzą radę. W Gdyni nie jest to takie oczywiste, tam często jeździ się bo wypada, bo jadą znajomi, bo to morze, lato i wakacje. A tu? Miła, rodzinna atmosfera, kulturalny piknik, trzy dni pokoju i muzyki. Off Festival naprawdę wydaje się być imprezą na miarę naszych możliwości i potrzeb. Zdaję sobie sprawę, że w zeszłym roku pisaliśmy podobne peany i wychwalaliśmy OFF pod niebiosa, ale w 2010 roku nastąpił znaczny progres jakościowy i ilościowy. Więcej jest dni, artystów, miejsca, ludzi i atrakcji. W każdej z tych dziedzin jest też zdecydowanie lepiej. Oby ta rozwojowa tendencja utrzymała się.

Na dobre wyszła też imprezie przeprowadzka z Mysłowic do Katowic. Choć szkoda mi bardzo corocznego porannego spaceru po mieście i piwa na rynku, to nowy teren pod festiwal, Dolina Trzech Stawów jest dużo lepszy niż dość ograniczona przestrzennie Słupna Park. Świetne zagospodarowanie tego terenu, bliskość pola namiotowego (tym razem, dzięki gościnie Maćka, omijanego szerokim łukiem), osadzenie kompleksu gastronomicznego nad wodą, mądre ulokowanie scen, ogrodzeń i ważnych punktów sprawiło, że po 5 minutach na miejscu wiedziałeś wszystko, a do tego nie trzeba było ganiać jak idiota przez 10 minut żeby tylko dostać się z punktu A do B. Ponadto bezpośrednie sąsiedztwo sportowego lotniska urozmaiciło znacznie imprezę: oprócz kilku mokrych momentów pogoda zdecydowanie dopisywała, więc i samoloty odrywały się
co chwila od ziemi. Piknik lotniczy w rytm dobrej muzyki z piwem w dłoni – czego można chcieć więcej?

piątek, 13 sierpnia 2010

OFF Festival 2010: Dzień pierwszy


Na teren przybyliśmy dość wcześnie. Od razu pozytywne wrażenie: dużo więcej miejsca, choć sceny wcale nie były bardzo od siebie oddalone. Szybko odkryliśmy jedną z najważniejszych zalet tegorocznego festiwalu: zarówno scenę główną (mBank) jak i leśną można było obserwować z ogródków piwnych, co przy koncercie mniej ważnym było niewątpliwą zaletą, bo odwodnić się na tego typu imprezie nie można. Ta opcja przydała się szybciej niż myśleliśmy – otoczeni przez wyjątkowo paskudną burzową chmurę spoczęliśmy z piwem w ręku na leżakach pod wielkim parasolem i obserwowaliśmy jako nieliczni otwierającą tegoroczny Off grupę Hotel Kosmos, która dość szybko nam się znudziła. Aczkolwiek w kontekście koncertującego kawałek dalej na leśnej scenie innego zespołu, byli naprawdę do przełknięcia. You call it a sound, we don't.

Na łopatki rozłożyła nas za to Potty Umbrella (nazwa bardzo na temat, choć kiedy grali parasol nie był już potrzebny), twór byłych członków Something Like Elvis (choć jak się okazało parę godzin później wcale nie takich byłych). Pięć dłuższych, instrumentalnych form, noszących znamiona jazzu, bluesa i psychodeli, ze świetną, mocno wchodzącą w retro gitarą prowadzącą Sławka Szudrowicza i kapitalną sekcją rytmiczną. Słyszałem o nich, nie słyszałem ich. Teraz wiem czym będę męczył bardziej konserwatywnych znajomych. O tej samej porze w namiocie występował Newest Zealand, nowy projekt Borysa Dejnarowicza, którego nie ukrywam, że byłem trochę ciekaw. Podobno Porcys robił weselny pociąg, wszyscy się uśmiechali i było fajnie. Mimo wszystko nie żałuję, że postawiłem na PU.

NP. to nowy rozdział w karierze poznańskiego Napszykłat. Na leśnej scenie rozpoczęli swój dość nowoczesny, a jednak oparty na bicie i słowie występ akurat wtedy, kiedy pojawiło się upragnione słońce. A że są bardzo zabawni, mają świetne wpadające w ucho teksty i muzycznie robią zamieszanie, to od razu wszystkim zrobiło się jakoś weselej. Porównania do Cypress Hill? Bardzo na miejscu. Konotacje z Beastie Boys? A czemu nie. (Ktoś z tłumu w końcu krzyknął „Sabotage!”). „Derek” brzmiący trochę jak „Out at the Pictures” Hot Chip? Zdecydowanie. Początek renesansu polskich okolic okołohiphopowych? Tym razem można się odważyć i pomarzyć.



Śmieszni chłopcy z NP jeszcze kleili ostatnie bity i wykrzykiwali absurd za absurdem, a na głównej rozgrzewał się już Kim Nowak. Tegoroczni, jeszcze ciepli, a już bardzo wysoko. Chyba pierwszy wyczekiwany koncert na tym festiwalu. Sporo osób wysłuchało pod sceną tych wszystkich Dresów, Szczurów i King Kongów. Nie chce się wierzyć, że tylko 3 osoby robią takie zamieszanie. OK., może na płycie jest trochę więcej magii, ale na scenie to 3 piece combo sprawdza się wzorowo. Choć Bracia W. bezbłędni jako sekcja rytmiczna, to gwiazdą jest tu bez wątpienia Michał Sobolewski. Ten to ma wczuwkę, sadzi szalone riffy i trzyma wszystko w kupie. Fiszowy wokal bywał już drapieżny i rockowy, a Emade od lat ma zwyczaj odwalać kawał fizycznej roboty waląc w bębny, ale nigdy jeszcze nie mieli na pokładzie takiego prowadzącego.

Wykorzystujemy maksymalnie festiwalowy czas i uderzamy na 19 Wiosen, poniekąd legendę polskiej sceny. Widzę ich po raz pierwszy na żywo, ale pewnie sporo osób jest w takiej samej sytuacji. Zawsze obok, zawsze poza głównym nurtem, mimo, że istnieją (z małą przerwą) 20 lat. Promowali głównie nową płytę, „Pożegnanie ze światem”, grali coś z „Pedofila” i wszystko było nawet nawet. Polską hajperską gwiazdą już pewnie nie zostaną, ale powinni zostać docenieni za stare, odkurzone rzeczy i twórczą teraźniejszość.


Namiot, czyli fachowo Scena Trójka Offensywa i kolejny koncert z gatunku tych wyczekiwanych. Na dużej scenie Voo Voo właśnie prezentowało swoją płytę klasyczną. Tu natomiast prezentowany był ten słynny nowy gatunek: chillwave. Chazwick Bundick, czyli Toro Y Moi wystąpił razem z zespołem. Nie było sprawdzania maili na laptopie. Słyszałem potem, że wielu ludziom nie spodobało się to bardziej rockowe oblicze artysty, że czekali na dj-ski set i więcej dłubania w samplerach. Come on! Płyty posłuchacie sobie jeszcze raz w domu. A tu dostaliśmy solidny, żywy i energetyczny występ pełen rozpoznawalnych motywów. Poza tym to przecież nie Flying Lotus sprowadzony do piosenki, ale Toro Y Moi, który – jakby nie patrzeć – strukturę ma ciekawą, ale w dalszym ciągu dość prostą, a wokale melodyjne i właśnie piosenkowe. Poza tym Chazwickowi się bardzo podobało - znaczy, że wróci.

Z namiotu na główną, z głównej na leśną – a była jeszcze scena eksperymentalna. Wspominam ot tak, bo po Toro Y Moi wcale na nią nie poszliśmy, ale znów zmierzyliśmy się z polską legendą alternatywy pod lasem. Something Like Elvis postanowili się reaktywować i nawet jeśli tylko na chwilę, to bardzo miło z ich strony. Dawno ich nie słuchałem, ale ten akordeon w niektórych momentach jest nie do podrobienia. Poza tym to kolejny tego dnia show, w którym mogłem posłuchać gry Sławka Szudrowicza.

Pierwszy naprawdę zły wybór festiwalu to przedłożenie bez wątpienia kreowanej na jedną z głównych gwiazd tych trzech dni grupy The Horrors nad Black Heart Procession. Tej ostatniej grupy nie udało mi się zobaczyć niedawno w Warszawie i może to był znak, że trzeba było obowiązek wypełnić teraz. Ale w końcu horrorsowe „Primary Colours” (nasz numer 3 w podsumowaniu 2009) , pozwoliło zapomnieć o szybko nudzącym się przekombinowanym debiucie. Najchudszy zespół świata pod dowództwem Farisa Badwana poleciał właśnie z tej nowej płyty. Próbowali stworzyć klimat, ale śmiertelnie znudzili. Ciekawe było jedynie ich pląsanie, bo tzw. „chód sceniczny” mają bardzo interesujący: gitarzysta kręci nóżką w kolanie, a basista wznosi się wirując w górę i delikatnie opada. Hipnotyzujące. Nie wiem, kto zachwycał się wykonaniem około 10-minutowej wersji „I Only Think of You” – ja prawie tam zasnąłem. A kiedy poprawili jeszcze czymś wykonanym równie nudno, to uciekłem. Pieprzyć gwiazdy. Czas na piwo, zastrzyk energii i sympatycznych opowiadaczy z Art Brut.

Nie ukrywam, że jestem fanem jednej płyty tego zacnego bandu, a mianowicie debiutu „Bang Bang Rock & Roll”. Choć znam pojedyncze numery z dwóch kolejnych płyt i potrafię bez wytchnienia wykrzykiwać w kierunku sceny „DC Comics and Chocolate Milkshake – some things will always be great!”, to właśnie jedynkę uważam za magiczną. Nie muszę więc nikomu mówić na co się nastawiałem i o czym marzyłem. I co najlepsze – dostałem co chciałem! Zagrali „Formed a band”, „My Little Brother”, Good Weekend”, “Emily Kane” i “Modern Art”. To ostatnie wydłużone do granic możliwości, “Emily” zresztą też wzbogacone o znaną wszystkim fanom ckliwą historyjką. Eddie Argos: żałosny, żenujący, szczery do bólu i robiący z siebie ofiarę. Boleśnie zabawny, totalnie w swoim żywiole. Kiedy w pewnym momencie przypomniał sobie, że jest gwiazdą rocka, zeskoczył ze sceny, po czym obejrzał się i trochę jakby do siebie westchnął: „Ciekawe jak wdrapię się z powrotem…”. Właśnie takie Art Brut chciałem zobaczyć. A Eddie dostał się na scenę, choć trochę się przy tym zmachał – pobiegł na około.

Lenny Valentino. Ważna sprawa na tym festiwalu, ważna sprawa dla polskiej muzyki. Dla mnie też, bo jeśli zapytalibyście mnie znienacka na środku ulicy o moją ulubioną polską płytę nie traciłbym czasu na kombinacje. „Uwaga! Jedzie tramwaj” i już. Ale nie spodobało mi się jak Katowicach zaczęli, nie spodobało mi się jak zagłębiali się w materiał dalej. Coś zgrzytało. Rojek się nie przygotował? Cieślak pitolił za dużo? Lachowicz za bardzo improwizował? Dopiero przy „Chłopcu z plasteliny” zaskoczyło i zacząłem być zadowolony. „Dom nauki wrażeń”, „Trujące kwiaty”, Zniszczyłaś to czy zniszczyłem to ja” czy moje ulubione „Otto Pilotto” – dobrze było być na tym koncercie i poniekąd dotknąć tego arcydzieła. Ale tylko tak trochę, na chwilę. Koncert życia to nie był, tej płyty po prostu nie da się odegrać właściwie. „Uwaga…” to studyjna robota, nieprzekładalna dosłownie na język sceny. Nie po tak długim milczeniu. Bardzo to wszystko było miłe, ale prawdziwej magii nie uświadczyłem. LV to po prostu sprawa zamknięta. Płyta włożona do pudełka.

The Fall oglądaliśmy zza krat ogródka piwnego. Nie wstydzę się tego – widok był dobry, a brytyjska legenda wypadła tak o, więc niewiele by pewnie zmieniło gdybym stał nie 100, ale 10 metrów od sceny. Może nie jestem znawcą tematu i nie znam ich płyt w całości, może prawdziwi fani poczuliby to coś. Może ktoś napisze elaborat, albo relacje z minuty na minutę. Tak czy tak ludzie zgromadzeni w okolicach sceny, obojętnie czy laicy mojego pokroju, czy fanatycy, którzy przed koncertem przeanalizowali wahania w manierze wokalnej Marka E. Smitha na podstawie 30 płyt koncertowych The Fall i rozrysowali sinusoidę, odbyli pielgrzymkę do miejsca kultu. Wyznawcy, pozerzy i agnostycy – każdy chciał dotknąć absolutu. Komu się udało, temu się udało. Ja wypiłem piwo.

Chwilę przed północą powstała rozkminka, czy obejrzeć na głównej scenie przyjemne i egzaltowane Tindersticks, czy może raczej oddać się hałasowi w namiocie przy A Place To Bury Strangers. „Musimy się obudzić” – powiedział Maciek i miał zdecydowaną rację. Choć do dziś nie wiem czy długoterminowo wybór APTBS był właściwy. Widziałem koncerty bardziej oślepiające, słyszałem te bardziej drażniące uszy. Ale szczerze mówiąc po występie chłopców z Nowego Jorku głowa boli mnie do dziś. Choć w kategoriach profesjonalnych monterów hałasu wypadają nadzwyczaj dobrze, obojętnie czy grają z jedynki czy dwójki, to radzę oglądać ich na normalnych koncertach – jako 12-sty występ z rzędu jednego dnia naprawdę mogą zabić. Warto było jednak wytrzymać do końca i zobaczyć to, co zrobił w ostatnim numerze Dion Lunadon. Podszedł on bowiem do końca sceny, podniósł z podłogi prostopadłościan stroboskopu i przystawił to ustrojstwo do swojej gitary basowej. Jego korpus rozbłysł feerią kolorów, dźwięk , już i tak mocno przesterowanego basu, podbity został ciężkim szumem, a on jak gdyby nigdy nic odbił się nogami od podłogi i ze stroboskopem w ręce rzucił w tłum. Jumpin' Jack Flash. Choć tym razem wszyscy przeżyli, nie róbcie tego w domu.

O leżaki festiwalowe! O katowickie pseudo plaże! Raekwona przywitaliśmy na pełnym chilloucie właśnie w pozycji horyzontalnej. Raper wydawał się być zrelaksowany dużo bardziej od nas. Na pewno pomógł mu w tym konopny susz, który tak sympatycznie zachwalał i polskie Wu-Dżit-Su, które musiało mocno skopać Pana Wu-Tang (nie dało się zapomnieć o jego korzeniach, bo co chwila przypominał z którego klanu pochodzi). Show na leśnej scenie, pełen okrzyków w stylu „All the weed smokin' motherfuckers put your motherfuckin’ hands in the air!” nie był konstruktywny, ani muzycznie ciekawy, ale Raekwon na pewno zaniesie w świat dobre słowo o naszym kraju, płynącym niekoniecznie mlekiem i miodem.

OFF Festival 2010: Dzień drugi


Szybki obiad w fantastycznym miejscu (o którym później), a potem w dół kolorowym wzgórzem, żeby tylko zdążyć na nowe muzyczne objawienie, nie tylko Stolicy, czyli Paulę i Karola. Straciliśmy minuty, ale słyszeliśmy raczej wszystko. Duet poszerzony ostatnio o Igora i Zosię na Offie występował w składzie aż 5-osobowym, z gościnnym Staszkiem, weteranem polskiej sceny, Wróblem. Miło patrzeć, jak ludzie momentalnie łapią się na bezpośredniość Karola i jak szybko zakochują w wiecznie uhahanej Pauli, nie mówiąc już o poczuciu „tego czegoś” przy ich mających „to coś” numerach. Zresztą kolejka po występie, żeby za „co łaska” zdobyć ich EPkę mówiła sama za siebie. Płyt zabrakło już po chwili.

Natalia Fiedorczuk z „Nathalie and the Loners” na scenie stresowała się niemożebnie. Znacznie wpłynęło to na występ zespołu, choć czuć, że ta trochę zimna i odrobinę apodyktyczna artystka ma potencjał, a przede wszystkim głos. Zaczynała od nowa, marudziła, sprawiała wrażenie nieprzyjemnej, kiedy narzekała ze sceny. Jeden uśmiech zmieniłby wszystko, choć i tak zostaliśmy do końca. Coś w tej dziewczynie przyciąga jak magnes, nie stałem tam tylko dlatego, że parę miesięcy temu spodobała mi się jej płyta.


Zaskakująco dużo tych polskich zespołów na Offie, tylko na nie chodzimy – wydało mi się przed 16:00, kiedy zmierzaliśmy na Pustki, a w planie były kolejno ze trzy inne koncerty rodzimych wykonawców. Sobota była zdecydowanie dniem pokazów lotniczych. Występ muzyków ściany wschodniej rozpoczął się więc od efektownego ślizgu. Pustki były o tyle w formie, o ile Basia umiała na scenie przezwyciężyć swoje przeziębienie. W pewnym momencie się więc poddali i poszli w stronę instrumentalu, ale i tak zdążyli zagrać trochę z „Kalamburów” (naprawdę słabo, że Rojas nie zjawił się na swoją partię „Nieodwagi”), trochę z Końca Kryzysu i kawałek „Domina”. A, no i „Patyczaka” – za to dzięki, bo usłyszeć taki klasyk na żywo, to sama przyjemność.

Mitch & Mitch to wybór oczywisty i bezdyskusyjny. Zupełnie nie zdziwiło mnie więc, że ich koncert był jednym z najlepszych na tym festiwalu. Mitche grali perfekcyjnie, głównie skupiając się na najnowszej płycie (usłyszeć „Dinomatendo” i umrzeć!). Ponadto Macio Moretti udowadnia, że zasługuje na te wszystkie zachwyty i pochwały, które spływają na niego ostatnio. Prowadzi swój big band idealnie, a anglojęzyczną konferansjerkę ma doskonałą. „Jesteśmy w Polsce, mów po Polsku!” – krzyknął ktoś obcesowo z tłumu, kto nie umiał się bawić. A Macio chwilę się zadumał: „Are we?” I rozpoczął dyskusję w obrębie swojego zespołu, pytając kto lubi Polskę i dlaczego „trochę tak, a trochę nie”. Mistrz ciętej riposty, artysta absolutny, plane spotter, któremu podczas koncertu nie umknął żaden powietrzny statek.

Kolejna festiwalowa pomyłka: olałem Pink Freud (argumentem było, że tyle razy ich widziałem), żeby utwierdzić się w przekonaniu, że Muchy dają dupy. No i oczywiście dają, choć oglądanie ich nie sprawiło mi oczywiście przyjemności. Ten spodziewanie słaby koncert pozwala wysnuć oczywiste wnioski: Poznaniacy są mocni tylko w studio pod okiem potrafiącego okiełznać ich producenta. Na płycie potrafi zadziać się coś naprawdę dobrego, „Notoryczni Debiutanci” mieli przecież momenty. Na żywo natomiast nie brzmią zupełnie, płaska gitara, wokal jak z szafy, za głośne to, za ciche tamto. A do tego ten nieznośny, oh-jak-mało-zabawny Wiraszko. Koncert- zupełne pudło.

Aptekę grającą „Mendę” obejrzeliśmy niestety zza piwnego płotu, wszystko przez Muchy, które rozleniwiły nas totalnie i redakcję Piany, która zapragnęła się pointegrować. Ale piąte przez dziesiąte zerkałem na Kodyma i jego załogę, która odwalała swój kultowy album od dechy do dechy. Naprawdę szacun, bo te numery brzmią nadwyraz świeżo. Nawet dla takiego niedzielnego (a właściwie sobotniego) fana Apteki jak ja.



Im bardziej śląski festiwal się rozrasta, tym więcej trudnych wyborów staje na drodze. Tym razem zrezygnowaliśmy z Mouse on Mars, a wybraliśmy Archie Bronson Outfit. Nie wiem co się działo na trójkowej scenie, czy Niemcy nudzili czy dawali czadu, ale Brytyjczycy z Domina nie pokazali się od najlepszej strony. Ich rockowa psychodela ze szczyptą elektroniki, może zaprasza do tańca na płytach, natomiast tu trio wypadło po prostu smętnie.


Ktoś zachwalał Tungg, a my pospieszyliśmy na scenę leśną, ale zaraz potem nastąpiło oberwanie chmury, więc trzeba było się gdzieś schronić, sami rozumiecie. Przez ogólne zamieszanie nie pamiętam zbyt wiele z występu, a mogę przysiąc, że to co w mojej pamięci zostało, to kawał dobrej muzy. Jeden z tegorocznych wyrzutów, których nie obejrzałem należycie i chyba jedyny nie związany z malutką sceną eksperymentalną, na której działy się rzeczy magiczne, a mi nigdy nie udawało się tam dotrzeć.

Miałem smaka na Hawk & A Hacksaw, a wybrałem jak chyba wszyscy starego dobrego Heya. Jestem słaby, ale oni ciągle wydają dobre płyty i chce się ich oglądać w coraz to nowej jakości. Mogliby tylko tą Nosowską wysłać na jakiś kurs asertywności, bo piszczy wstydliwie ze sceny jak mała mysz. Ale reszta na plus: elektronika z ostatniej płyty zabrzmiała solidnie a i show zrobili perfekcyjny. Zespół wspomagał wokalnie i klawiszowo Krzysztof „Idol” Zalewski, ale to też chyba żaden news. Moment: „Heledore Baby” podlane elektro sosem.


Bardzo ciekawy i równy koncert dali Duńczycy z Mew. Choć nie do końca rozumiem, po co był na scenie czarnoskóry tancerz (i wydaje mi się, że nie tylko ja), to brzmienie mieli niesamowite. Do tego charakterystyczny wokal Jonasa Bjerre – nie pamiętam już którym utworem zakończyli występ, ale efekt podniosłej klimaciarskiej zadumy był doskonały. Nawet tancerz się na chwilę zatrzymał.




Piotr Metz zapowiadając Dinosaur jr. napomknął o tym, że niestety nie doleciał cały ich sprzęt - część wzmacniaczy i gitary Jaya Mascisa zagubiła Lufthansa. Trochę nas to zaskoczyło, bo białowłosy frontman dinozaurów i tak stal już pod potężną ścianą Marshalli. Dzierżona przez niego gitara okazała się być natomiast własnością starego znajomego z Black Heart Procession, Palla Jenkinsa. Zespół czuł się chyba faktycznie nieswojo z pożyczonym sprzętem – co chwilę się stroili i kombinowali z brzmieniem, natomiast to co wyszło z głośników było naprawdę potężne. Nie grali długo, ale zagrali naprawdę sporo. Nawet cure’owe „Just Like Heaven”, a co!

Ostatnim naszym sobotnim koncertem była Lali Puna. Miałem okres fascynacji tą grupą, czasy „Scary World Teory” i „Faking the Books”. Berlińska scena, na której hasał też w tamtych czasach „Notwist”, była czymś zupełnie nowym. Marcus Asher, który maczał palce w obu zespołach naprawdę rozdawał wtedy karty. Teraz natomiast, mimo nostalgii, która przychodzi, kiedy słyszę stare numery i patrzę na śpiewającą Valerie, nie jestem w stanie zachwycić się Lali Puną i paść znów przed nią na kolana. Wyszedłem więc z koncertu lekko rozczarowany, zastanawiając się czy to był dobry wybór, czy znów wybranie faworytów sprzed lat zamiast nowych i mało znanych, natomiast chwalonych przez znawców nie było błędem. W końcu na eksperymentalnej scenie kończył właśnie swój koncert Zs z Brooklynu. I podobno to była ta magiczna chwila OFFa.

OFF Festival 2010: Dzień trzeci


Plan był taki, żeby zdążyć na 15:00 na Indigo Tree, bo nie widziałem ich jeszcze na żywo. Na śniadanio- obiad udaliśmy się, tak jak i poprzedniego dnia, do polecanego przez Maćka „Złotego Osła”. Dla znających katowickie klimaty to pewnie nic nowego, ale ja zakochałem się w tym wege miejscu od razu i serdecznie je wszystkim polecam. Polecałem je też poprzedniego dnia Vincentowi Moonowi, na którego natknąłem się po raz drugi w tym tygodniu, ale zbyt dobrze się bawił, żeby myśleć o takich sprawach. I niech żałuje – moim zdaniem zrobiłby tam świetną sesję w ramach swojej blogothequowej działalności. Miałem próbkę właśnie w niedziele, kiedy to bliżej nieznany mi zespół zaczął grać do kotleta mieszankę wszystkiego co podleci. Najprościej porównać ich do Man Man, zobaczcie jednak sami (to tak w ramach występu niby poza, ale dla mnie jak najbardziej festiwalowego).

Indigo Tree nie zawiedli, choć też specjalnie nie zaskoczyli. Na swoich koncertach oddają klimat płyty, robi się przez moment magicznie i nastrojowo, chętnych do posłuchania ich numerów jest całkiem sporo, a potem wszyscy się rozchodzą. Było fajnie, ale świat toczy się dalej. Filip i Peve muszą jeszcze trochę pokombinować, żeby kołysanki z ich płyty funkcjonowały w naszej świadomości trochę dłużej. Bo jest klimatycznie, ale ulotnie.


Nowe stare Happy Pills w namiocie zagrało przyjemny set ze wspomnianą wcześniej nie do końca scenicznie przyjemną Natalią F. Znów się pastwię i znów biję jej pokłony za wokalny talent i celność w rzucaniu tamburynem w basistę. Jeśli chodzi o całość, to nie sądzę, żeby reaktywowanie Happy Pills było komuś potrzebne. Los ich skrzywdził, ludzie nie docenili, rozpadli się przedwcześnie – to wszystko smutne, ale takie smęty-męty nikogo nie ruszą, nie mają aż tak dużego zaplecza starych fanów. Czy tego chcą czy nie, startują jako zupełnie nowy zespół. Muszą pokazać coś więcej.


Parę minut przed końcem Pigułek na ból istnienia pobiegliśmy na drugi koniec festiwalowego miasteczka (wbrew pozorom to nie tak daleko), do eksperymentalnego namiotu, żeby zająć dobre miejsca na koncercie The Tallest Man on Earth. Okazało się to całkiem niezłym pomysłem, bo wkrótce ta mikro scena koncertowa wypełniła się ludźmi i zrobiło się dość ciasno. Mój najbardziej chyba wyczekiwany gig tego festiwalu nie zawiódł. Kristian Matsson dał z siebie więcej niż wszystko, przy czym był zabawny, sympatyczny i po prostu uroczy. Zmieniał strunę, bo są piosenki, które możesz zagrać tylko na jednej konkretnej gitarze, mimo, że obok stoją trzy. Dokręcał werbel, bo tak jak nam coś mu brzęczało na scenie. Kręcił się, siadał, chodził i wzdychał nad popsutym sprzętem. A przede wszystkim grał, z właściwą sobie, trudną do uwierzenia perfekcją i tak samo śpiewał, a numery i z „Shallow Grave” i „Wild Hunt” waliły po uszach. Te wszystkie porównania do Dylana… Dopiero teraz, po koncercie na żywo, widzę jak zupełnie oddzielną jakość Matsson przedstawia. Wydawało mi się, że kumam wszystkie emocje zawarte w jego muzyce, ale to było jak lizanie cukierka przez papierek. Od niedzieli natomiast czuję potęgę smaku.

O.S.T.R.ego słucham z daleka, ale zupełnie niepotrzebnie dociera do mnie wszystko. Szacun dla niego, nie chcę go ot tak po prostu dissować, ale to co wyczynia między numerami, ta konferansjerka, którą raczy tłum… Żałość, żal, żenada. I to wszystko na serio?

Na leśnej scenie wesoły koncert Casiokids skutecznie ukrócił nasze pastwienie się nad wyżej wymienionym Łodzianinem. Bardzo rozrywkowi, elektro zabawowi, popowo, tanecznie i rozrywkowo. Nie sądzę, żebym wracał do nich i słuchał poza festiwalem, ale dzięki za nich, panie Rojek. Scena leśna, będąca pomiędzy gwiazdorską główną, a alternatywną trójkową, to miejsce, gdzie często działy się tego typu rzeczy podczas tych trzech dni, gdzie po prostu bywało optymistycznie i bardzo zabawnie.



Dum Dum Girls to jedna ze świeższych rzeczy w tegorocznym line-upie, znak, że szefostwo trzyma rękę na pulsie. Subpopowy girls band, o trochę gotyckiej stylówie, to cztery urocze długonogie dziewczęta, które zakładają kiry na wzmacniacze i udają, że są przynajmniej tak ostre, jak tarantinowski Pluton Śmiercionośnych Żmij. Bardzo lubię w zaciszu domowym podśpiewywać sobie słodkie refreny z ich debiutanckiej płyty „I Will Be” i cieszę się, że obejrzałem dziewczyny w Katowicach ( też sobie niby ponuciłem co trzeba). Problemem jest tylko to, że ich radykalny wizerunek przełożył się trochę na muzykę. Było ostro, zadziornie i dużo mniej melodyjnie, co w ich przypadku oznacza też niestety monotonnie. „Baby don’t go” – śpiewała Dee-Dee, a ja tak naprawdę nie miałem nic przeciwko.

Rozczarował mnie trochę leśny występ No Age i żałowałem przegapionego eksperymentalnego Damona i Naomi, do czasu, aż usłyszałem także na ich temat pomruki niezadowolenia. Już sam nie wiem komu wierzyć, sobie czy im. W ogóle obczajcie ile Sub Popu na tegorocznym feście – ten Poneman chyba nie był w zeszłym roku przypadkiem, pewnie są naciski, żeby wystąpił ten i tamten, a Artur się stresuje, czy Jonathan znowu nie zadzwoni „z prośbą”. Tak czy tak nie odczułem za bardzo klimatu „Nouns”, którym kiedyś tak się zachwycałem. Było grubo i szałowo, ale co z tego?


The Raveonettes na głównej scenie. Mam wrażenie, że głównie zaczarowali sceptyków i nie-fanów. Słyszałem np. zachwyty nad prostotą perkusji, co wydało mi się nad wyraz zabawne. Oczywiście, miło było popatrzeć na Sune’a, a przede wszystkim – nie oszukujmy się panowie dlaczego tak ich lubimy – na Sharin Foo. Dziękujemy i za duety i za solowe rywalizacje, za numery stareńkie i nowe przeboje. Tylko jakoś tak z tyłu głowy kołatało mi się wspomnienie rozpakowywania w liceum przesyłki z EPką „Whip it On”, podśpiewywania pod nosem i marzeniu, żeby zobaczyć ich na żywo. Kiedy to było? No właśnie. Trochę się już to wszystko zdezaktualizowało.

Kryzys na leśnej scenie, a my znów pijemy piwo! Spokojnie – tu wszystko słychać. Także to, że mimo kilku momentów, kiedy to usłyszeliśmy numery wielkie (Maćkowi po policzku spłynęła nostalgiczna punkowo-reggae’owa łza), koncert zaliczał się do tych bełkotliwych i mętnych. Za dużo wycieczek w strony trudnych do zidentyfikowania i zabawnych tylko na scenie absurdów, dygresji nie na temat i pijackich odniesień. Wielkie hasła rzucane na odwal, ideały, w które nikt już na pewno w zespole nie wierzy. Nie wiem kto to wszystko kupił. Ja nie. Sensowny był tylko apel jednej z młodych członkiń zespołu, która wyraźnie poirytowana błazenadą dzielących z nią scenę oldboy’ów (którzy zajęci byli właśnie odgrywaniem długaśnej wersji "Je t'aime, moi non plus"), krzyknęła: „Kurwa, zagrajmy wreszcie coś konstruktywnego!”. Nie została wysłuchana.

Czy to już? Czy to teraz? Czy ktoś poszedł na Kucza i Kulkę? Jeśli ktokolwiek miał jakieś wątpliwości co do tego, kto na tym festiwalu robi za główną gwiazdę, wyzbył się ich już w momencie oczekiwania na ten występ. Wiedziałem jak to ma wyglądać, znałem po kolei punkty programu, czekałem na balony, kulę, kolory i nagie kobiety. I co z tego, skoro i tak Wayne Cooney z zespołem zaskakiwali mnie na każdym kroku. The Flaming Lips, którzy nagrali ostatnio przeróbkę „The Dark Side of the Moon”, są dziś bliżej Pink Floydów niż żaden zespół kiedykolwiek był. Także jeśli chodzi o symbolikę i moc płynącą z live actów. „A potem, proszę ciebie, zespół kolejno wyszedł z wielkiej cipy” – już po występie Maciek śmiał się, że tak mogłaby brzmieć relacja, którą zda swojemu ojcu, kiedy spotka się z nim następnego dnia. I tak, i właśnie tak było! Do tego wspomniane już kule, balony, niedźwiedzie i alieny. Konfetti sypiące się na głowy, metry sześcienne dymu i laserowe ręce. Śpiewanie „Yoshimi Battles the Pink Robots” i agonia zmysłów przy finałowym „Do You Realize??”. Psotnik Wayne jest jak pastor kościoła optymistów. Po jego kazaniu wychodzisz szczęśliwszy, lepszy i bardziej spełniony. Tak, zdecydowanie, to powinna być religia, tak powinna wyglądać msza święta.

Z OFF Festivalem żegnamy się oglądając bardzo dobry występ Anti-Pop Consortium. Dwa dni temu w tym samym miejscu i tym samym czasie scenę okupował Raekwon i aż dziw bierze, kiedy uświadomisz sobie, że i były Wu-Tang i Consortium reprezentują ten sam gatunek. Nowojorscy poeci działają na nas jak leki na podtrzymanie (dobrego humoru po występie The Flaming Lips). Ale czas się zbierać. Ostatnie piwo, ostatni papieros, ostatni kawałek. Niektórzy nie mają już siły, inni mają pociąg do złapania. Za rok poproszę to samo.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

"Incepcja" czyli percepcja do wewnątrz? ;)


Mało jest reżyserów, na których premiery filmów czekam z zapartym tchem. Wszyscy wielcy tego świata już dawno się sprzedali. Nie mogę ogarnąć spadku formy Ridleya Scotta do poziomu mniej niż zero, Olivera Stone’a, który nakręcił sequel Wall Street, Allenowi nie da się już wybaczyć zjadania swojego czwartego ogona. Może dlatego z braku laku kibicuję Nolanowi. Mimo zachwytów nad jego twórczością krytyków i widzów, muszę stwierdzić, że jego filmy są tylko bardzo dobrze nakręconymi filmami rozrywkowymi, siląc się niestety z przesadą na kino intelektualne. A może to właśnie dzięki nasyceniu jego filmów dozą pseudo-metafizyki odróżniają się na tle dzisiejszych amerykańskich produkcji. Może dlatego na nowe filmy Nolana czekam z utęsknieniem, zadając sobie pytanie jakie wkręcające zakończenie przemyci tym razem. Każdy odliczał dni do premiery „Mrocznego Rycerza”. Każdy z nas napalił się tak, że nie dostrzegł błędów logicznych i przegadanych kwestii. Czy w przypadku „Incepcji” nie jest podobnie?

Na samym początku wyżalę się na dzisiejsze kino komercyjne. Po „Mrocznym Rycerzu” zastanawiałem się co Nolan sobie teraz będzie dłubał w przerwie do następnego Batmana. Może jakiś odpoczynek? Nic z tego, facet nie dość, że zabrał się za kolejny film z rozmachem, to jeszcze skrobnął scenariusz. Niewątpliwie ma talent. Jednak oglądając jego filmy wydaje mi się, że za bardzo sili się na zrobienie filmu kultowego. Co więcej dokładnie wie jaka jest recepta na takie kino. Czego tu nie mamy? „Matrix” – zawieszki w powietrzu, „Blade Runner” – świat tajemniczych korporacji oraz pytania pokroju „Kim jestem?”, „Gorączka” – „dobrze ubrane” kino akcji itd. Gdyby Nolan chociaż zmniejszył rozmiar o „jeden poziom” byłoby oki. Kiedy pojawia się rozkminka bohaterów o wskoki na następny level świadomości, film zakrawa na parodię „Incepcji”. Podobnie jest z poważnymi rozmowami bohaterów. W pewnym momencie miałem ochotę zaśmiać się i krzyknąć „skończcie ten bełkot”. Panie Nolan bardzo fajnie, ale po co tak zakręcać i przykrywać intelektualnym pierdzeniem błędy w scenariuszu (jakie? nie będę spoilerował).

Druga rzecz, która popełniana jest nagminnie w kinie amerykańskim, to „ukryty lektor” dla widza masowego. Jeden z bohaterów wprowadzany jest na siłę, aby tłumaczyć na bieżąco akcję filmu. W tym przypadku to Ariadne – Ellen Page. O zgrozo zobaczcie jak ona ma na imię. Ariadno, dziękujemy ci za nić bez niej nie wydostalibyśmy się z tak zagmatwanych sytuacji w scenariuszu. Bohaterka grana przez Page nie ma żadnej historii w filmie, nikt się z nią nie utożsamia, nie jest tez postacią, którą chce się oglądać, ale jest manekinem gdzie każdy tłumaczy jej jak dla pierwszaków o co kaman. Ariadne pyta” I co teraz będzie?” albo „a dlaczego tak?” a dlaczego nie tak” i zaraz otrzymuję odpowiedź. Proszę, dajcie trochę pomyśleć. Już nie raz pisałem na coldaimie, że kluczem do statusu filmu kultowego jest nieodkryta tajemnica. Ile razy widzieliśmy na ekranie postać Aliena z „Ósmego pasażera Nostromo”?

Nolan kręci postmodernistyczne kino akcji. Miszmasz gatunków połączony mimo wszystko z realizmem. Podobają mi się bohaterowie prowadzeni twardą ręką bez taryfy ulgowej. Gdzieś, przeczytałem, że „Incepcja” to kino szpanerskie. I tak dokładni jest. Mnie to jara. Panowie w dobrze skrojonych garniturach z poważnymi minami ładują karabin maszynowy w kadrach wyjętych z włoskiego Vogue. To jest cool. Świetnie dobrana obsada. Di Caprio musi być zmęczony odgrywaniem ostatnio tych samych ról agentów i policjantów z problemami („Krwawy Diament”, "W sieci kłamstw”, „ Wyspa Tajemnic”), ale i tak daję radę. Dobrze odświeżony Joseph Gordon-Levitt. Genialnie urzekający Tom Hardy. Nieśmiertelny Michael Caine (czy on jest przybranym ojcem Nolana, czy jak?). Czy totalnie odrealniony Cillian Murphy. Podoba mi się też pokazówka „lubię oldschoolowe kino akcji” w postaci obsadzenia Toma Berengera.

Przejdźmy do fabuły. Koncepcja wchodzenia w sny w snach do tej pory nie penetrowana, chociaż „Odmienne stany świadomości” było blisko, no i jeszcze Sknerus McKwacz. Za ten pomysł należą się uznania. Agenci i korporacje w stylu cyber-punk. I’m Lovin’ it. Czułem klimat od samego początku. Fani Sci-fi nie mogą być zawiedzeni. Mroczne zawieszenie akcji nie wiadomo na którym poziomie świadomości faktycznie zmusza do zagwostki a la ”Gdzie kończy się kosmos?”. W takim sosie przymykam oko, na śmieszne scenki typu związanie ekipy w sandwicha (McGrubber by tego nie wymyślił). Od samego początku film trzyma w napięciu, nie puszcza nawet do ostatniej sceny. Zapierdala aż miło. Muzyka buduje dynamiczny klimat i wkręca się w mózg jak w fazie REM. Ciekawostka dla fanów muzyki: Sprawdźcie sobie kto robił gitarę pod motyw prowadzący.

Christopher Nolan nie spoczął na laurach po „Mrocznym”, co więcej zrobił sobie bardzo udaną rozgrzewkę przed zamknięciem trylogii, a tam nie będzie już taryfy ulgowej. To jak w końcu Mr Freeze czy Aborygen? ;).

PS. Jeszcze odpowiedź dla czytelników. Młody kawaler Krysko, zgłaszał uwagi do filmu, że wszyscy strzelają z maszynówek do bohaterów i nikt nie dostaje. Redakcja śpieszy z odpowiedzią. Kiedy śpimy wielokrotnie mamy wrażenie nieustającej ucieczki, biegniemy, ale stoimy w miejscu, próbujemy coś ułożyć, ale zaraz się rozsypuje, ktoś do nas strzela, ale nie może trafić…