środa, 27 stycznia 2010

Vampire Weekend "Contra": Drugi haust ciepłej juchy.


Skończyła się kolejna 365tka w muzyce, powoli dobiega też końca dekada i jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się różnorodne podsumowania. Właściwie nie tyle zaczęły, co nie chcą skończyć, atakując zewsząd. Trochę mam ich już dość, choć można się w nie wgłębić i przeanalizować kilka spraw – zauważyć trendy, tendencje i kierunki. Jako, że ja zupełnie nie o tym, to podzielę się tylko jednym spostrzeżeniem: większość podsumowujących całą dekadę mówi coś w stylu „revival był zły, tak, dałem się na to złapać, ale byłem młody i głupi, przepraszam i obiecuję, że już na zawsze będę zajmował się tylko ambitną muzyką o skomplikowanych gatunkach”. Niezbyt rozumiem to wszystko, bo choć oczywiście takie młodzieńcze gitarowe granie, nawiązujące najpierw do lat 70tych, a potem 80tych, które wjechało w dekadę na dużej kurwie zjadło w końcu swój ogon i to bardzo szybko, to pozostawiło po sobie nie tylko sporo naprawdę dobrych, zwykle debiutanckich płyt (zespołów już nie, bo ¾ z nich, niczym zdezorientowane pingwiny w filmie Wernera Herzoga ruszyło na pewną śmierć), ale też zestaw uniwersalnych prawd. Nie są one ani skomplikowane, ani specjalnie wzniosłe. Po prostu: dziewczyny kochają chłopców z gitarami, chłopcy bez gitar im zazdroszczą, a już ponad wszystko każdy, absolutnie każdy lubi sobie potupać nóżką, szczególnie w szarym zatłoczonym autobusie. Proste.

Podczas którejś tam dyskusji à propos debiutu Vampire Weekend, który na mnie zadziałał bardzo pozytywnie, a mój zacny, znany również wam kolega Phil kręcił dość znacząco nosem, musiałem przyznać mu jedno. To zespół z gatunku one-album-wonder. Nie ma co czekać na jego drugą płytę, bo co mogą na niej pokazać? Jeszcze więcej Afryki? No proszę. Bycie fanem to brutalna sprawa. Trzeba wiedzieć kiedy uśpić konające zwierzę. Póki nie jest za późno.

W środku listopada niespodziewanie zaatakowali mnie jednak „Kuzyni”. Mocny, pierwszy singiel kazał mi przypomnieć sobie Wampirach. Początkowo ostrożnie – tak: świetne gitary, tak: fenomenalny werbel, tak: wokalne wejście w temat jak z małpiarni, tak: basik chodzi jak marzenie. Ale spokojnie, mimo, że nie zapomnę o chłopakach, kiedy będę za rok rozliczał się z singli, i tego, że teledysk urzeka swoją rozrywkową prostotą, to that’s all folks!

Wyszła „Contra”, puściłem od początku, jak Pan Bóg przykazał, a nie tam, że piąty gra pierwszy, a siódmy trzeci. Leci ta „Horchata” i…słabo! No niestety, popłuczyny po self-titled debiucie, tak jak przewidywałem. Nic wielkiego. Zrzuciłem na ipoda, wyszedłem z domu, odpaliłem dwójkę. I wtedy stało się coś zupełnie normalnego o tej porze roku. Zaczął padać śnieg. A ja doznałem.

To niesamowite, jaką „Contra” jest idealnie zimową płytą, nie tylko tekstowo, że coś tam „in december” czy „racing taxis In the Winter”. Bo łatwo chyba nagrać wesoły i żywiołowy materiał na lato, przy którym chce się tańczyć. To często mający miejsce wykalkulowany proceder. Ale zrobić w zimie coś bez natarczywych świąt i dzwonków sań, co spowoduje klimatyczne ocieplenie? „White Sky” ma coś takiego. Wirujący arpeggiowany syntezator i rosnące napięcie, prowadzące do świetnego refrenu - słychać, że Ezra Koenig już nie śpiewa na czuja, że ten szalony koncertowy rok to był najlepszy trening z możliwych. „Holiday” wpada w ucho szybko i wcale z niego nie wypada. Czuć zmianę w stosunku do debiutu, pozytywną – więcej chwytowych mocniejszych gitar bez rezygnacji ze spokojnych momentów. Posłuchajcie tej młodzieńczej energii, kiedy Ezra po wokalnym wyciszającym bridge’u wchodzi z „I’ve got wheels, I’ve got cutter spray”. Działa bez zarzutu.

„California English” to afro-przypomnienie. Śmiać mi się chce jak słyszę wokal na autotunie, który, mimo że podkręcony został do przesady, nie brzmi plastikowo, ale po prostu pasuje. Nie ma co przypisywać tego pomysłu super producentowi XY (i tu zazwyczaj padają dotychczasowe indie sukcesy), bo tak jak poprzednią płytę wyprodukowali sami. Poza tym, oprócz wysmakowanych smyczków, ten numer to sztandarowy przykład songwritingu Koeniga – dziwne słowa, które pozornie są nadętym pseudo-inteligenckim bełkotem ułożone są tak, że razem brzmią idealnie. Świetnie pasuje tu wypowiedź W. Waglewskiego: „Od pewnego czasu moim marzeniem jest zrobienie ze słowa czegoś na kształt dźwięku, żeby nie niosło za sobą jednej, zdecydowanej odpowiedzi, żeby dawało przestrzeń do zagospodarowania”. Wydaje się, że Ezra Koenig też kombinuje w tym samym kierunku.

„Taxi Cab” to na pewno jedna z ciekawszych rzeczy na „Contrze”. Te niechcące się skończyć gamowe, czy nawet barokowe klawiszowe pochody, kojarzą mi się trochę z muzyką tworzoną przez Marka Mothersbaugha do filmów Wesa Andersona. Ospale, spokojnie, dostojnie – jedziemy z Ezrą taksówką, a on powoli opowiada całą historię - „like a real aristocrat”. Kolejne „Run” jest już trochę gorsze, mimo to uwodzi melodią (szczególnie śpiewnym refrenem) i dawką przyjemnej minimalistycznej elektroniki. O „Cousins” już było, natomiast mogę przyczepić się trochę do „Giving Up The Gun”, którego zwrotka niestety trąci lekkim banałem, a refren nie do końca ratuje sytuację. Mam nadzieję, że nie przyjdzie im do głowy, żeby wybrać ten utwór na kolejny „zdobędziemy całe Stany” singiel. Bo to może naprawdę zadziałać i tyle ich widzieliśmy.

Zaczynający się szczekaniem M.I.A. „Diplomat’s Son” to znów użycie starych pseudo afrykańskich chwytów i przy okazji naprawdę dobry numer. Nachodzi mnie refleksja, że to, o co bałem się po debiucie najbardziej, czyli wyczerpanie formuły afro popu to kompletna bzdura, bo to zostało już zrobione n lat temu. Muzyka tego typu, trochę tak jak np. reggae jest bardzo specyficzna, ciężko tu o różnorodność. Plus dla Wampirów, bo oni nie silą się na to z premedytacją, to tylko zabawa. Wiedzą, że ponad wszystko liczy się dobrze napisana piosenka, melodia, która działa, reszta to tylko i wyłącznie żonglerka środkami. A oni umiejętne w nich przebierają.

Trudno o lepsze wyciszenie niż koniec tej płyty, refleksyjne „I Think Ur A Contra”, czyli kilka słów od porzuconego. Zrozumienie miesza się z żalem, są pretensje, ale wiadomo, że już za późno. Pamiętaj, posłuchaj, bądź szczęśliwa. A my znów czujemy klimat, znów robi się cieplej, znów otula nas kołdra Batmanglijowych smyków i ogarnia mądrość Koenigowych słów. Znów śnieg pada za oknem. Tak – myliłem się, tak – „Contra” to bardzo dobra płyta i tak – znów nie mogę wyobrazić sobie następnej. Ale może to i dobrze. Na razie wiem tylko jedno - trzeba jakoś przetrwać tę zimę.

http://www.myspace.com/vampireweekend

sobota, 23 stycznia 2010

Simian Mobile Disco "Temporary Pleasure": Czasoumilacz


Zawsze idziemy z duchem czasu. A że czasy są, jakie są, postanowiłem wyciągnąć mą chudą i wyrozumiałą rękę w kierunku nowej (sprzed 6 miesięcy) produkcji naszych wyspiarskich przyjaciół z Simian Mobile Disco, a konkretnie po płytę „Temporary Pleasure”. Jako, że jest to rzecz dość specyficzna, byłoby dość smutno ją pominąć. Zatem ku radości i ku rzeczy.

„Wreszcie jakiś powiew świeżości” – krzyknąłem swym umysłem, po tym jak dwaj panowie z Mobile Disco przestali wydawać kolejne płyty z live actami, tudzież remixami kawałków z jakże „posłysznej” debiutanckiej „Attack Decay Sustain Release”. Mój optymizm zmąciły nieco komentarze z tych i tamtych portali, gdzie królowały teksty typu „to nie jest ten sam Simian”, „co się z nimi stało” i ogólnie, że „this sucks, lol”. Lubię jednak wychodzić losowi naprzeciw, tym bardziej mając w opozycji tak zacne i silne argumenty, więc, z nieco mniejszym optymizmem, ale za to większym zapałem („Oni muszą się mylić!”), przystąpiłem do odsłuchu.

Mój pierwszy kontakt z albumem to singiel „Audacity of Huge”, który w połączeniu z teledyskiem daje idealną mieszankę. Krótki, acz intensywny kawałek od razu wciągnął mnie tak, że nawet na sylwestrze zasłużył na swoje 5 minut. Swoją drogą estetyka i kolorystyka klipu zasługuje na jakąś nagrodę, nie wiem jaką, ale jakąś bym jej przyznał. Plastyczność i sugestywność obrazu idealnie zbiega się z muzyką, i co chyba ważniejsze, z przekazem – a więc pogardy dla przepychu i przelukrowanych pączków. Ok, popieramy. I idziemy dalej.

Od razu trzeba zaznaczyć, że na płycie jest dość tłoczno. Magiczny i zwiększający hype na utwór skrót „feat.” w tytule kawałków pojawia się z wysoką częstotliwością. Jednak większego splendoru dodaje mu fakt, iż stoją za nim nie byle jakie nazwiska: Gruff Rhys (SFA), Beth Ditto (Gossip) czy Alexis Taylor z Hot Chip. Widocznie panowie James i Jas musieli wydrukować trochę laurek z zaproszeniami i wypić niejedną banię, żeby nakłonić do współpracy takie persony. Ale za to należy się plusik. I tutaj nadchodzi moment, w którym podnosi się kurtyna i dochodzimy do tego, jaka ta płyta jest naprawdę – przede wszystkim mega eklektyczna. I wychodzi jej to jak najbardziej na dobre. Jest kawałek „Cream Dream”, który możesz sobie puścić zaraz po tym jak zdołałeś wyłączyć wkurwiający budzik; jest też „10000 Horses Can’t Be Wrong”, którą możesz sobie zaaplikować jako dodatek do LSD na dyskotece, no i jest frywolne choć lirycznie „Cruel Intentions”, które nawet jako białe tango na weselu dałoby radę. Oczywiście ta różnorodność wynika ze złożoności i mnogości gości, którzy brali udział w projekcie. Co warte podkreślenia, w każdym z kawałków da się wyczuć wkład konkretnej osoby, ich wpływ jest aż nadto wyraźny i rzekłbym „uszalnie” namacalny – jak słyszę Cream Dream i głos Gruffa to od razu czuję jego walijską rękę, a kawałek Bad Blood jest tak Hot Chipowy, że spokojnie wkleiłbym go na płytę „Made in the Dark”, bez zbytniego uszczerbku dla wyżej wymienionych. Taki GusGus powinien porównać tę płytę do swojego niedawnego „24/7”. Już wyobrażam sobie jak trójka panów z GusGus siedzi przy wódce i dochodzi do nieuchronnej konstatacji: „kurwa, ale wydaliśmy monotonne gówno”. Dokładnie, takie gówno, na które nawet szkoda recenzji. Jak widać, nie wystarczy ładnie się obciąć żeby wydać album. No ale GusGus to temat na inną pogadankę. W każdym razie produkcji od Simiana mogliby się spokojnie nauczyć.

W tym miejscu teoretycznie powinno pojawić się zdanie typu „oczywiście nie ma róży bez kolców” i coś w tym stylu chciałem również zaaplikować przeglądając tracklistę i szukając słabych punktów albumu. Jasne, na siłę można napisać, że kawałek „Turn Up the Dial” nieco odbiega od reszty, ale pisząc to zdanie znów zaczynam mieć second thoughts co do tego czy tak jest, i że niby dlaczego. Dochodzę do wniosku, że, niestety z obiektywnego punktu widzenia nabrałem nieco sentymentu do tej płyty. Co chyba mimo wszystko dobrze o niej świadczy. Oczywiście nie jest to płyta wybitna, typowa 7/10. Jednak jej tytuł mówi wszystko – wciągnie was na chwilę, ale za to pochłonie w 100%. Potem się znudzi, gdzieś uleci, jak to z chwilowymi przyjemnościami bywa. A kiedyś znów wróci i ze swej roli wywiąże się bez zarzutu. Zresztą sprawdźcie sami.

czwartek, 21 stycznia 2010

“Paranormal Activity” – Blair Witch Franchising


Postawmy sprawę jasno – nikogo już nie kręci idea horroru stylizowanego
na para-dokument lub film amatorski. Było minęło. „Blair Witch Project” pod koniec lat dziewięćdziesiątych przetarł drogę dla takich produkcji, ale problem z „Blair Witch” polega na tym, że, niczym Ulysses Joyce’a, stał się on od razu najlepszym i niemal jedynym przedstawicielem swojego gatunku (mówimy tu oczywiście o tym gatunku, który dociera do masowego odbiorcy). Ok, zlinczujcie mnie, był jeszcze „REC”, ale według mnie daleko mu do doskonałości oraz „Cloverfield”, który kasuje dwa poprzednie obrazy budżetem, a my, jeżeli jeszcze tego nie zauważyliście, mówimy to pewnej odnodze „hand-held camera horror”, mianowicie o odnodze wyjątkowo niskobudżetowej.

Tak więc „Paranormal activity”. Hm. Cóż można o PA nim powiedzieć… Ano wabi nas bardzo sprytnie. Na wstępie poznajemy dwójkę młodych ludzi, Katie i Micah, a także dowiadujemy się o ich problemach w nowym domu. Niby banał, ale naprawdę przyjemnie się nam nich patrzy, i choć widać braki w umiejętności posługiwania się kamerą (daj Bóg, zamierzone) pokrywane dość dziwnymi ujęciami, to, hej, mamy tu do czynienia z amatorami, prawda? Zawieśmy na chwilę niewiarę, bo z początku wszystko układa się bardzo ładnie. Dziwne stuki i odgłosy, które pojawiają się w nocy, a których zastosowanie w dobie wszechobecnego gore powinny trącić myszką, naprawdę straszą, i nie można PA odmówić zgrabnego budowania napięcia. Reżyser postawił na straszenie nas tym, czego nie widać, i wychodzi mu to wzorowo;, człowiek w kinowym fotelu ogryza paznokcie i piszczy: „Zamknijcie te cholerne drzwi, zaraz coś przez nie wlezie! Nie wytrzymam! Nie wytrzymam!”

Mamy też oczywiście minusy scenariusza. Zamknięcie całej akcji w czterech ścianach zamiast wywoływać duszą atmosferę wzbudza irytację. Profile psychologiczne obu postaci momentami sypią się niemiłosiernie – vide, Katie, która wie, że coś ją ściga ale bredzi niezmiennie, że będzie lepiej; jakieś płonące tabliczki do rozmowy z duchami; twardziel Micah drażni wciąż i wciąż powtarzając, że sam poradzi sobie z demonem i pokrzykuje na niego jak (WTF?) kumpel z boiska. Czasami nie trzyma się to wszystko kupy, ale z drugiej strony doskonałe sceny, jak chociażby ta, gdy w nocy słychać dudniące kroki na pustych schodach (wierzcie mi, naprawdę przerażająca), wynagradzają wiele potknięć reżysera.

Niestety w pewnym momencie w PA coś pęka. Napięcie siada po około godzinie za sprawą jednego bzdurnego rekwizytu. Ekipa filmowa dokonuje czegoś absurdalnego: drążąc glebę undergroundu coraz głębiej i głębiej w poszukiwaniu złotego samorodka sukcesu, nagle , orientuje się, że zawędrowała za daleko i czym prędzej postanawia się wydostać na powierzchnię - w związku z czym końcówka filmu przypomina uderzenie w pysk àa la popłuczyny po „Świcie Żywych Trupów”. Aż łza się w oku kręci na samą myśl jak bardzo można było spieprzyć tak wiele obiecujące dzieło.

W ramach nawiedzeń odsyłam do „Entity” z 1981 roku. Ten film wytrzymał niemal trzydzieści lat i nadal przeraża. Porównując z nim PA obawiam się, że o tym drugim niedługo zapomnimy. Choć obejrzeć warto. Na tle takiego powiedzmy „Unborn”, PA pozostaje klasą samą w sobie.

Z drugiej strony rozważania nad kondycją współczesnego horroru to już temat na inną pogadankę…

niedziela, 17 stycznia 2010

"Avatar", czyli złote góry z tektury.


Na początek anegdota:
Cztery czy pięć lat temu byłem świadkiem pewnej rozmowy* na pewnym planie filmowym. Rozmawiali James Cameron i Eric Murphy, bardziej znany jako agent hollywoodzkiego gwiazdora Vincenta Chase’a.

Murphy: Jim, te efekty na bluescreenie są niesamowite! Kiedyś wcale nie będziecie potrzebowali aktorów!
Cameron: To prawda, za pięć lat.
Murphy: ?
Cameron: Żartuję!

Ta rozmowa naprawdę miała miejsce i w pewien sposób przepowiedzenie przez reżysera przyszłości może wywołać gęsią skórkę. Ale nie powinno - James Cameron avatarową historię wymyślił w środku lat 90tych i przez ponad dekadę konsekwentnie dążył do jej zrealizowania, będąc świadom własnych ograniczeń finansowych, a przede wszystkim technologicznych. Choć po sukcesie „Titanica” świat kupiłby od niego wszystko, on wiedział, że to nie czas. Ktoś może się żachnąć: „jak to? przecież w „Avatarze” występują ludzie, Cameron nie miał racji!”. Nie bądźmy jednak dziećmi – to wykalkulowany chwyt. Równie dobrze mogłoby ich nie być, albo wygenerowano by ich komputerowo, a wy nie zauważylibyście różnicy.

„Avatar” to film, który ciężko do czegokolwiek porównać, trzeba to Żelaznemu Jimowi oddać (taką ma w Fabryce Snów ksywę, i nie chodzi o dobre zdrowie). To nowatorskie kino, które coś rozpoczyna. Nie wiem czy kolejną epokę, bo klasyczne oglądanie filmów na dużym ekranie raczej nie zaniknie. Tylko jeśli takowe można porównać do oglądania na niebie ładnych fajerwerków, to już seans z Cameronem jest jazdą na największym rollercoasterze. Sprawdzanie „o co cały szum z tymi niebieskimi kotkami” na komputerze czy w zwykłym kinie właściwie mija się z celem. Ma być HD i 3D, cyfra i okulary. A wtedy dopiero poczujecie jak to jest robić unik przed granatem dymnym.

A teraz czas zdjąć okulary i przekrzywić trochę głowę w bok. Oprócz niesamowitych, zapierających dech w piersiach fenomenalnych i nowatorskich efektów i fantastycznego nowego świata, który został stworzony od podstaw, film nie niesie za sobą kompletnie nic. To pusta bajeczka, oparta na ogranych motywach. Nie wiem czy słyszeliście porównania do „Pocahontas”, ale coś w tym jest. Ale jak na fabułę można jeszcze przymknąć oko (choć sprawdźcie to), to już dialogi są naprawdę słabe. Czy ja wymagam zbyt wiele? Film za 300 milionów dolców mógłby mieć dobry scenariusz. Wytwórnia powinna powiedzieć Cameronowi jasno: „ok Jim, ten script jest naprawdę wporzo, tylko ty będziesz widniał w creditsach, ale zapłacimy 100 tysięcy Paulowi Hagginsowi, żeby dodał tu trochę prawdziwego życia, 100 Charliemu Kaufmanowi - każdy film potrzebuje szczypty inteligentnego absurdu, a ekipa z Saturday Night Live da nam kilka dobrych żartów”. Tych ostatnich w filmie praktycznie nie ma, sytuacyjny dowcip jest na poziomie telenoweli.


Kolejną rzeczą, za której Cameronowi należy się solidny opieprz są bohaterowie. Nudni, przewidywalni, papierowi, komiksowi, nierzeczywiści. Kalki kalek. Zły pułkownik Quaritch jest jak jeden z przeciwników Batmana, a grany przez Joela Moore’a Norm Spellman to już zupełna porażka. Jego teksty wypowiadane pełnym udawanego zdziwienia przemądrzałym głosem ważniaka ("Czym jest Eywa?! Jedynym bóstwem Na’vi. Ich boginią, stwórczynią wszystkich żyjących rzeczy. Wszystkiego co znają! Wiedziałbyś, gdybyś przeszedł odpowiednie szkolenie!”), są jak z „Pana Samochodzika” albo „Scooby Doo”. A poza tym standard: twardziel o miękkim sercu (nowa ikona kina akcji Sam Worthington znowu w tej samej roli), nieczuły biurokrata cipa (nie wiem dlaczego Ribisi ostatnio łapie takie ogony), seksowna pilot śmigłowca (tu akurat Michelle Rodriguez wycisnęła z tej roli wszystko – respekt) i pyskata pani naukowiec (Sigourney Weaver wiedziała co robi – w krótkich szortach i przebraniu Avatara wygląda tak dobrze jak 20 parę lat temu, kiedy to razem z Cameronem kręciła drugą część „Obcego”). Po stronie „niebieskich” podobnie: księżniczka, jej rodzice u władzy, najlepszy łowca – absztyfikant i banda prostych dzikusów, żyjących w zgodzie z matką naturą. Główna amantka filmu, córka wodza, Neytiri („grana” przez Zoe Saldane), czyli owa „niebieska Pocahontas” kojarzyła mi się przez cały czas z postacią z jakiejś latynoskiej telenoweli, która lamenty do Matki Bożej z Guadalupe przerywa co jakiś siarczystymi obelgami wypowiadanymi po hiszpańsku (tu w języku Na’vi). W okularach czy bez – szału nie ma.

„Avatar” jest na ustach wszystkich i wszyscy chcą go zobaczyć. To zrozumiałe. Robi wrażenie. W Stanach powstała już nawet nowa jednostka chorobowa, post-Avatar depression, czy coś takiego, a Internet pełny jest wyznań: „Zbudziłem się rano i nie chciało mi się nic, nie chciałem wychodzić do szarego świata, pracować, żyć. Chciałem znów być na Pandorze – była taka piękna i kolorowa”. W pewnym więc sensie film spełnił swoją rolę, pokazał coś nowego. Trudno mi zniechęcać kogokolwiek do obejrzenia, wprost przeciwnie, idźcie, bo to jakaś tam atrakcja. Ale nie można tego filmu chwalić pod niebiosa, przybijając sobie piątki i dając mu dziesiątki, bo kompletnie nie zasłużył. Tym bardziej dlatego, że Cameron pod przykrywką widowiska zmieniającego oblicze kina mógł zamiast banału przemycić dosłownie wszystko, także coś inteligentnego. Niestety, po seansie nie zostaje nic. Słyszę tylko w głowie odgłos kasy liczącej pieniądze. Chi-ching. Chi-ching. A Żelazny Jim gdzieś tam po drugiej stronie oceanu z ironicznym uśmiechem zaciera ręce.

*Owa rozmowa, to fragment odcinka serialu „Entourage” z gościnnym występem Jamesa Camerona (zagrał samego siebie), który wyemitowany został 7 sierpnia 2005 roku na antenie HBO.