czwartek, 29 maja 2014

Ronika „Selectadisc” – Synth-popowa Zosia Samosia



Ronika, muzyczny Robin Hood z Nottingham, który zabiera bogatym (sample) i daje głodnym (muzyki),  wydaje długo wyczekiwany debiut (5 lat! - teraz wiem co musieli czuć fani po wydaniu  "First and Last and Always"). Jak sama zapowiadała ta płyta ma być „a pop punch-in-the-face”. Ale nie tylko można tu po mordzie dostać,  przeżyć upadek z 10-tego piętra, czy zaliczyć ciężar 16-tu ton na twarz, ale też być poszatkowanym przez sieczkarnie niczym Lundgren w finale "Uniwersalnego Żółnierza".

„Selectadisc” jest dla mnie nigdy niewydaną płytą Madonny, pomiędzy debiutem, a „Like a Virgin”, z większym naciskiem na samplowane disco i inspiracje Tom Tom Club. Co prawda, połowę materiału dobrze znamy i lubimy, bo te kawałki ukazały się na wcześniejszych EP’kach, np. "Forget Yourself" czy "Only Only". Ten ostatni to właśnie to 10-te piętro - od pierwszych sekund zaczynasz spadać, twoje serce bije coraz szybciej, nie wytrzymujesz, tracisz oddech, roztrzaskując się o zimny beton, ale to przecież dopiero drugi kawałek na płycie! Znamy też „In the City”, „Clock”  (wersja z Charlses Wahsingtonem - jazzman z lat '80, refren „Break your clock/I am gonna’ hold you up” – ja chcę do mamy! i te łamańce na końcu), „Wiyoo”, "Rough N Soothe” – ja jebie!, czy „Paper Scissors”.  To są rzeczy które stały się już powerplayami, i lądowały na podsumowaniach rocznych, a mamy tu też przecież  całkiem nowe manieczki (cały album to aż 14 kawałków!). O każdym z nich można by napisać całą recenzję, "tyle wygrać!".

Po krótce, bassowe pulsacje na "Shell Shocked", przeradzające się w analogowe muśnięcia klawisza i TEN REFREN,  nie tylko dzięki tytułowi, można porównać do rozpierdalającego "Shell Shock" New Order. Dalej mamy mini arcydzieło "What's In Your Bag". Nie wiem nawet jak pisać o tej perełce, trzeba jej po prostu posłuchać - to co tam się dzieję na poucinanych, orkiestralnych samplach. I ta słodziuśka wyliczanka w refrenie. Słucha się tego, jakby to był nieodkryty klasyk z lat 80 i będzie przez następne 30 lat. "Earthrise" - płacząca w poduszkę Kim Wilde, zawodzące zaproszenie do wspólnego życia. „Video Collection” - czy może być coś bardziej old(true)-schoolowego niż wypożyczalnia kaset?  „1000 Nights” – już nie mogę, niech ona przestanie, bannger za banngerem, to jest hymn to jest „Hymn”. To są rzeczy który lecą non-stop na stajach ’80 classic. Nie ogarniam. Zamknięcie płyty „Siren Search”, to motoryczne początki new romantic, jakiś Human League, który wzorował się na ABBA. Brak wypełniacza. Leżę nieprzytomny.

Nie zawsze tak długie czekanie okazuje się dobre dla całego LP (casus Kamp!), ale w tym wypadku ta dziewczyna pokazała, że wie co robi. Ktoś powie, ok, ale po co tworzyć coś co już powstało i było dobre 3 dekady temu. Odpowiem: dobrych hook’ów nigdy dość, a do tego jak dołożysz serducho może powstać coś, co zawróci w głowach. Odwrotnością tej płyty może być La Roux sprzed 5-ciu lat, która także prezentowała dobrze wyprodukowane ejtisy, ale czuło się jednak zimną kalkulację. Veronica Sampson, śpiewa jak Madonna, produkuje w sypialni, gra na wszystkich instrumentach i komponuje niczym Michael Jackson.

PS. Komunikat do dwóch Panów w kaskach: nie trzeba było zapraszać ani Morodera, ani Nila Rodgersa. Nie trzeba było nawet nagrywać swojej płyty. Wystarczyło poczekać na Ronike.

wtorek, 20 maja 2014

Coldplay - The Great Rock'n'Roll Swindle, czyli dlaczego Coldplay jest najbardziej przereklamowanym zespołem ever


Zaczęło się niewinnie - syn nauczycielki śpiewu założył zespół, który bezceremonialnie wziął fragmenty "Grace" Buckleya czy nawet trochę "The Bends" (aż mi się ręka trzęsie jak piszę tę nazwę razem z Coldplay w jednym poście) i wyszło. „Parachutes” to zestaw "ciepłych", "ładnych" ballad, wprost do radia. Niestety,  na tle tych wielkich płyt które wymieniłem, to po prostu wtórność.

Druga płyta ("Dopływ krwi do mózgu") była tylko powtórką z rozrywki, ale podobnie jak debiut, miała za sobą listę pochlebnych recenzji, a także wysokobudżetowe klipy. Została wyprzedana na pniu. Wsłuchując się w instrumentarium i zdolności muzyków, na tych dwóch płytach, są one naprawdę mierne. Biorąc za benchmark ich inspiracje: Edge, Greenwood, Buckley, to tak jakby porównać rapy Masłowskiej do Chucka D z Public Enemy.

Na trzecim krążku „X&Y” nie mieli wyboru. Nagrali bombastyczną, stadionową płytę z singalongami typu "Fix You", "Speed of Sound" czy "Talk" (ten
z motywem Kraftwerku – hołd czy kryzys twórczy?). Martin krzyczy, słychać wzniosłe Hammondy, perkusja jest szybsza, wszystkie gitary są na delayu.
I wiecie co? Wydaję mi się że to ich najlepszą płyta. Nie pod względem materiału, broń Boże, ale dlatego że są tutaj naprawdę szczerzy  - dostajemy wykalkulowany Arena Rock z aspiracjami bycia U2 z okresu po "POP". I nic poza tym.

Kiedy uwierzyli, że są U2, Martin zaczął bawić się w papiestwo (podobnie jak Bono), a do wyprodukowania czwartego „dzieła” zaproszono Briana Eno (producenta „The Joshua Tree” i Unforgettable Fire”). „Teraz będzie na poważnie, ubierzemy się w „rewolucyjne” ciuchy, na okładach umieścimy malowidła i będziemy śpiewać o walce dobra ze złem”. Patrząc z perspektywy, zatrudnienie Briana Eno było dobrym wyborem. Wiadomo nie od dziś, że gościu  potrafi zdziałać cuda i zmienić oblicze niejednego zespołu. Martin przesunął się na dalszy plan, ważniejsza stała się struktura piosenek, piosenki są też dłuższe, co daje miejsce na lekkie eksperymenty z brzmieniem (np. środek kawałka „42”, zasłonięty wokal w „Yes” – prawie jak mbv ;)), a także kilkuczęściowe kompozycje. Pomimo dobrej woli Eno (w końcu nie dostał kasy tylko za siedzenie w studio), nadal znajdzie się kilka coldplayowych męczyworów  (kawałek „Viva la Vida” – stary Coldplay + skrzypce + chóralny zaśpiew, brrrrr; singlowy „Violent Hill”). Chęć pójścia w innym kierunku okazało się tylko działaniem zwiększenia grupy docelowej  o  target, który nie traktował ich poważnie (o czym przekonamy się na następnej płycie).

„Panowie, zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy. Nagraliśmy płytę z Eno, jak ktoś się dał zrobić w chuja to dobrze, ale nie chce mi się jeszcze raz zamykać z Łysym w studio i rozkminiać sub-harmonie. Kurde, jesteśmy sławni tak? Występujmy na stadionach, tak? Dawać mi tu syntezatory, kto tam teraz na billboardzie jest? Rihanna, dawać ją. Będzie wixa. To ma lecieć wszędzie, nawet na RMF MAXXX lub Planecie. Mają to puszczać pomiędzy Skrillexem, a Pitbullem.  A co do koncertów, to musimy coś podkręcić pod dzieciaków. Szwagier robi w agencji marketingowego, robił ostatnio globalną kampanie pod Nike Run. Takie opaski świecące mają. Będziemy to rozdawać przy wejściu, a w trakcie manieczek będziemy świecić do rytmu. Takie Mylo Xyloto?” –„Chris co to jest Mylo Xyloto?” – "Nie wiem, ale brzmi jak 10 milionów dolarów, hehehe.”


Jadę samochodem, słucham radia, spiker smutnym głosem oznajmia że Chris Martin jest ostatnio
w rozpaczy. Rozstał się ze swoją żoną Gwyneth Paltrow. Ta celebrycka miłość nie mogła trwać wiecznie. Spiker opowiada, jak bardzo te doświadczenia wpłynęły na nową płytę Coldplay „Ghost Stories”. To niemal spowiedź człowieka, który przeżył rozpad związku, mówi. Puszcza „Magic”. W tym samym czasie mijam McDonald'sa. Dźwięki automatycznej perkusji, wchodzą w interakcje z żółtym łukami w kształcie „M”. Muszę się zatrzymać, wymiotuję…

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Q1 2014 Coldaim Music Review


Płyty aspirujące do płyt roku:

·         Beck "Morning Phase" - za przywróceniu muzyce spokoju
·         Behemoth "The Satanist" - za uczynienie death-metalu przyjaznym (sic!)
·         Cloud Nothings "Here and Nowhere Else" - bo na żywo byli gówniani i obiecywałem sobie, że już nigdy więcej
·         Mac DeMarco - "Salad Days" - bo niby się powtarza, ale wciąż daje loserom nadzieję
·         Merkabah "Moloch" - za czołgi
·         Angel Olsen "Burn Your Fire for No Witness" - za echa country, magię dream popu, czysty folk i nie bycie kolejną z sióstr Olsen
·         Pablopavo "Polor" - w tej chwili najlepsze „pióro” w Polsce
·         RATKING  "So It Goes" - za świeży głos w sprawie duchoty miasta
·         St. Vincent "St. Vincent" - za te gitary, które brzmią jak syntezatory
·         Sun Kil Moon „Benji” - za muzyczne „True Detective”

Płyty które fajnie grzeją:

·         Bibio "The Green" (EP) -  Stephen Wilkinson niepokojąco udaje Stevena Wilsona, ale poza tym wszystko działa bez zarzutu.
·         Dum Dum Girls "Too True" – za 4AD w SubPopie
·         Elbow "The Take Off and Landing of Everything" – za szczerą prostotę, bez napinki
·         EMA "The Future's Void" - za te trippy lata 90te, które wciąż trzymają się mocno i miły hołd dla PJ Harvey.
·         Katy B "Little Red" – bo euro-dance’y nigdy nie zginą
·         Mogwai "RAVE TAPES" – naśladowców było wielu, ale po latach okazuję się, że tylko oni…
·         Owls  "Two" - kiedyś byli emo, potem się zabili, a teraz lubię słuchać ich w autobusie
·         Real Estate "Atlas" - za przyjemne bycie serio

Płyty które powinny być cool, a nie są:

·         Mø  "No Mythologies to Follow" - ile jeszcze tego swagu musi w Wiśle przepłynąć?
·         Pharrell Williams "G I R L" - wstyd wypuścić coś takiego po ostatnich Timberlake’ach
·         Pustki  "Safari" - za dużo tu takiego szczęścia, które mnie smuci
·         Warpaint "Warpaint" – zawartość dream popu w dream popie 

A tutaj można posłuchać wybranych manieczek z powyższych płyt. Selected by Coldaim:

Coldaim - Q1 2014 in Music