środa, 29 kwietnia 2009

Christopher Moore "Błazen" ("Fool"): A jak ambiwalencja, czyli dwoistość; w tym wypadku oceny.


Niedawno wpadło mi w ręce najnowsze dzieło Christophera Moore’a pod tytułem Błazen. Dla mniej zorientowanych: Christopher Moore jest obecnie chyba najbardziej popularnym w Ameryce pisarzem (popularny w Ameryce? – już samo takie zestawienie nie brzmi dobrze, pamiętacie Miss Teen USA 2007 i inne tego typu kwiatki? Jeśli nie, patrz YouTube). Mając za sobą lekturę innej książki tego autora, Najgłupszego anioła ( The Stupidest Angel: A Heartwarming Tale of Christmas Terror), który był bestsellerem we wspomnianym wcześniej kraju, po Błaźnie nie spodziewałem się wiele. Przed przeczytaniem przejrzałem jednak wydrukowane na obwolucie achy i ochy od kolejnych recenzentów, opatrzone takimi tytułami jak New York Times. Muszę stwierdzić jasno, że Najgłupszy anioł też miał był takie pamflety na obwolucie (używam czasu zaprzeszłego, bo własny egzemplarz tej książki wręczyłem koleżance przy okazji grupowych mikołajek i nie wiem, co zrobiła z obwolutą, bo książkę pewnie „przekazała dalej”).

Niewiele oczekując, oddałem się lekturze. Pokrótce o fabule: Moor’owska wariacja na temat Szekspira i jego tragedii Król Lear. Przed przystąpieniem do czytania warto zapoznać się z tym tytułem na Wikipedii; informacje tam podane są w zupełności wystarczające, by móc się cieszyć (?) lekturą Błazna. Głównym bohaterem jest Kieszonka, błazen króla Leara, którego cięty dowcip niejednokrotnie nastręcza mu śmiertelnych wrogów, jednak ten sam cięty dowcip i ogromne umiejętności polityczne, w połączeniu z nieczęstą w tamtym okresie zdolnością czytania i pisania, ratują jego mały błazeński tyłek, a nawet… nie, to byłby już spoiler. Dość na temat fabuły, bo to można znaleźć w książce.

Język, jakim napisana jest ta historia, wydaje się być typowy dla tego autora i opiera się na wulgarnej częstokroć dosłowności. Przez dialogi gęsto przewijają się słowa na „k” i nasuwa się mi pytanie: „Czy to „kurwa” jeszcze kogoś śmieszy?” (można również czytać bez cudzysłowu w środku, też będzie dobrze i nawet bardziej emocjonalnie). W całej książce nie brakuje sprośnych żartów i czytelnik odnosi wrażenie, że pan Moore napisał ją właśnie po to, żeby móc sobie dowoli bajać o chędożeniu, niekoniecznie ludzkich narządach rozrodczych i innych, tego typu miłych rzeczach, co (trzeba mu to oddać) czyni z fantazją godną regularnie masturbującego się prawiczka i nawet autorowi tej recenzji, przywykłemu do najbardziej sprośnego i obrzydliwego humoru, czasem uniósł się kącik ust przy wyjątkowo pomysłowych żartach (Minister Walenia Konia – całkiem błyskotliwe!). Wprawdzie podobnych rzeczy nie brakowało w Najgłupszym aniele, ale tutaj, zdaje się to być esencją utworu.

Muszę jeszcze podzielić się z Wami pewną refleksją odnośnie czytelników zza wielkiej wody, którzy masowo kupują takie badziewie. Otóż należy naród amerykański zrozumieć; oni w telewizji nie uświadczą nawet cienia brodawki sutkowej, a co dopiero konkretnego filmowego „momentu”. Biorąc pod uwagę fakt, że telewizja w istotny sposób kreuje nasz obraz świata, wysnuć można wniosek, że przeciętny Amerykanin to człowiek o mentalności wstydliwej pensjonarki, więc czytając te historyjki, co chwilę chichocze w kołdrę, bo jednak otwarcie śmiać się z takich rzeczy w pruderyjnej Ameryce nie wypada.

No i na koniec: od Błazna ciężko się oderwać!


wtorek, 28 kwietnia 2009

Depeche Mode "Sounds of the Universe" - zagubieni w kosmosie


Krążek zaczyna się jak jedna z płyt Roberta Wyatta. Zlepek dźwięków, które mają doprowadzić do zagłady wszechświata. Przy pierwszym odsłuchu pomyślałem,"nieźle", zaraz usłyszę najlepszy opener od czasu „World In My Eyes”. To jednak closer, a dokładnie „Higher Love” z SOFAD. Charakterystyczny głos Gahana, bardzo mocny, chropowaty, ale już nie ten sam, zapraszający nas na parkiet w house’owym blasku jak na początku lat 90. W 1:47 wchodzi efekt ‘wah-wah’, który prawdę powiedziawszy irytuje. Podbicie bitu w 2:29 nie zmienia nic w tym ‘w końcu trzeba to powiedzieć’ nudnym kawałku. Motyw na wysokości 3:37 pamięta jeszcze czasy „Some Great Reward”. Kawałek trwa prawie 7 minut. Zadziwiające jak na singlowy charakter zespołu.

Może po „In Chains” będzie lepiej? „Hole to Feed” to jeszcze odrzut z sesji solowej płytki Dave’a. Typowy dla wtórności jego debiutu. Czyli stukamy kopytem, aby w refrenie wypaść gdzieś w pobliżu "Hourglass". Gore znowu niepotrzebnie riffuje.

Wydawać by się mogło, że płyta idzie ścieżką wyznaczoną przez znakomity poprzedni album „Playing the Angel”. Nie tylko ze względu na Bena Hilliera, producenta płyty, ale także zachowanie kilku kojarzących się nim efektów dźwiękowych. Jednak pierwiastek scalający wszystko do kupy gdzieś zniknął.

Czas na pierwszy singiel z tej płyty. Z perspektywy czasu i materiału „Sounds of the Universe” stwierdzam, że to nie tylko jeden z najlepszych kawałków tego albumu, ale ta perełka to jedno z najlepszych dokonań DM. Chóralne „wrong” krzyczane między zwrotkami i totalnie rozhisteryzowany głos Gahana. Kiedy Gore dołącza do Dave'a w 2:06 „…till it sounded right, yeah” robi się naprawdę gorąco. Kawałek jest dla mnie tak bardzo związany z klipem, że byłem zdziwiony, kiedy w końcówce nie usłyszałem zgniatanej samochodowej blachy.

„Fragile Tension” pełni na płycię rolę „Precious” z poprzednika i radzi sobie znakomicie. Gahan wchodzi „there’s a fragile tension, that’s keeping us going” – tak, to moja drużyna! W tle słyszalna przesterowana, rozpływająca się gitara, która jest jakby wyjęta z mrocznych knajp u Lyncha. Chrypka w mostku – „coś mistycznego jest w twoich genach” – absolut. Może nie będzie tak źle. W końcu DM nareszcie są zespołem. Kiedyś Gahan szukał na swoim ciele kolejnych miejsc do wkucia, teraz poszukuje rozwiązań muzycznych (trzy kawałki są jego autorstwa). Martin Gore w końcu przestał pić po 30 latach melanżu, idąc na odwyk. Z tej z perspektywy warstwa tekstowa w „In Sympathy” nabiera trochę innego znaczenia. Refren „you right, your wrong…”, który za pierwszym razem zapachniał mi niezłym banałem, domyka wers „…at least to some deegres”, zmieniając go w wyznanie zmęczonych showbizem.

W „Peace” można odnaleźć powrót do psalmowych utworów DM, takich jak „Pipeline” czy „Sacred”. Oprawa twórczości zespołu zawsze miała wymiar mistyczny: rzesza oddanych fanów - misyjny wydżwięk jazdy na wszystkie koncerty, nie wspominając o „piosenkach o wierze i oddaniu”. Kościelny wers „peace will come to me” po niezłym zapętleniu sampli, gdzie głos Gore’a gra główną rolę, przypomina te czasy, gdzie każdy fan wieszał sobie na ścianie zdjęcie bandu zamiast krzyża. Delikatne motywy elektro, wypuszczone na mroczne plamy syntezatora. Ciekawy motyw odliczania w 1:30, niczym czekanie na przyjście zbawiciela.

Jakiś czas temu narzekałem na coldaimie na przedpremierową wersję „Come Back”. Na albumie znajdujemy ją troszkę w innej formie. Bardziej zabrudzona wersja, hipnotycznie wymierza upływający czas – „weeks turn into months, months turn into years”. Podobnie jak „Come back”, „Miles Away/the Truth Is” jest autorstwa Dave’a. Wspomniałem poprzez skojarzenie o hard bluesowym riffie w “Hole to Feed”. Pojawia się on też tu. Gahan cedzi i syczy, a Gore swoim podniosłym „you’re miles away” nieźle dopełnia typową spowiedź depesza.

„Jezebel” – no niestety, stało się. Martin L. Gore popełnił nie tyle co słaby kawałek, bo zaśpiewany jest jak zawsze tip-top, ale wtórności tej ballady nikt nie ukryje. Można się zabawić w „Jaka to melodia?” i zgadywać, który wers, które słowo, który timbre wystąpiło już w jakiejś piosence śpiewanej przez głównego twórcę DM.

„Playing the Angel” była nie tyle poprawną płytą, co wręcz dziełem na miarę najlepszych dokonań DM. „The Sounds of the Universe” czegoś brakuje, nie chodzi nawet tutaj o brak solidnych bangerów, ale o poczucie, że mamy do czynienia z czymś niezłym, dopracowanym, przemyślanym. Dźwięki wszechświata nie spełniły oczekiwań i na wielkie uderzenie galaktycznego deszczu meteorytów będziemy musieli poczekać. No cóż, w maju będziemy mieli wyraźne niebo, więc pewnie i tak każdy z maruderów wyciągnie „ręce, aby poobcować z namiastką wiary” - ostatnią wielką gwiazdą we wszechświecie.

http://www.myspace.com/depechemode

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Handsome Furs w Hydrozagadce (24.04.09): Dezerterzy upadającego Zachodu


Praska Hydrozagadka to specyficzne miejsce – nie to, że klimat, ludzie itd. Po prostu różnie tam bywa z koncertami. Jedne wychodzą, inne nie; nie wszyscy muzycy potrafią się przestawić na granie w czymś, co przypomina raczej duży pokój, niż salę koncertową. Handsome Furs? Zobaczymy.

Na początek support. W połowie występu miałem taki pomysł, żeby napisać o losowym wypadku, który nie pozwolił mi go obejrzeć. Ale potem zagrali do końca i się rozmyśliłem. Otóż: mocno młodzieżowy zespół The Spouds, który chciałby być jak Sonic Youth i wcale się z tym nie kryje wzbudził u mnie na początku nostalgiczny uśmieszek. „Młodość” – pomyślałem próbując oddzielić ciężki do zrozumienia anglojęzyczny wokal od ściany dźwięku. Co do tego pierwszego, to jeśli wokalista zdawał piątkowy językowy test gimnazjalny to nie wróżę mu najlepiej, a co do ściany… Cóż, kiedyś osiągnąłem podobny efekt, kiedy zostawiłem gitarę na przesterze na podłodze i poszedłem odebrać telefon. Podczas gdy ja walczyłem ze swoim zbyt miękkim sercem, udając, że nie słyszę rozjeżdżania się rytmu, absolutnego braku melodii i fałszowania drugiego wokalisty, Michał dał sobie spokój słusznie zauważając, że gdzie młody zespół tam i młode fanki. Ok., wiem, są młodzi, mają potencjał… Wróć. Właśnie, że nie mają. Zupełnie. Nie słyszałem praktycznie nic, co można by przekuć w wartościowy kawałek. Do tego cała otoczka zupełnie rozłożyła mnie na łopatki. Jak jeszcze popijanie jednego piwa przez cały zespół i nieśmiałe zapalenie papierosa przez wokalistę można uznać za rozczulające, a niepasujące „kornowe” kiwanie się gitarami za irytujące, to już finałowa demolka sprzętu była trudna do zniesienia. No ale koleżanki z klasy na pewno ich kochają. Tak trzymać. Zabierajcie drzazgi gitar i złaźcie już z tej sceny, teraz czas na…


„To będzie kawałek o upadku Zachodu” – rzuca ze sceny Dan i uderza w struny. Publika w ekstazie, mimo, ze ten Zachód jada na śniadanie. Jest mocno, punkowo, „Legal Tender” brzmi inaczej niż na płycie. Ale trzeba przyznać, że to naprawdę niezły opener. Potem lecą kolejno „Talking Arbat Hotel Blues”, świetne „Evengeline” i „I’m Confused”, „They Will Be Done”, „Nyet Spasiba”… Wszystko bez oszczędzania się, nie ma miejsca na pulsującą coldwave’ową elektronikę, która tak cieszy na nowej płycie. Alexei wije się przy syntezatorze łapiąc grube akordy i walcząc z automatem perkusyjnym, żeby tylko nie zostać zagłuszoną przez Dana, który wygląda jakby miał zaraz umrzeć. Trochę żal płyty, ale Handsome Furs naprawdę dają radę. Kończą, ale znów wychodzą. Jeszcze więcej, jeszcze mocniej. Moje prognozy delikatnego koncertu wzięły w łeb, ale chyba nikomu to nie przeszkadza. Po koncercie udaje nam się uciąć sobie z zespołem naprawdę miłą pogawędkę:




Coldaim: Wasza nowa płyta ‘Face Control’ różni się trochę od debiutu…
Dan: Tak, chcieliśmy, żeby brzmiała inaczej, była bardziej energetyczna, oddawała to, jak gramy na żywo…
Alexei: Dużo materiału powstało w sypialni, może to dlatego (śmiech)
Coldaim: Podoba wam się to, że właściwie gracie tu jako nowy, młody zespół? Pewnie niewiele osób w tym klubie kojarzy Dan’a z Wolf Parade, nie wiedzą o waszych pozytywnych recenzjach np. na Pitchfork’u…

Alexei: O to właśnie chodzi! To świetne, że ludzie przychodzą i mają to wszystko w dupie. Nienawidzę grać na koncertach, na których jest pełno ludzi z branży muzycznej i jedyne co robią, to piszą na swoich komórkach.
Coldaim: Wasza aktualna trasa to w dużej części wschodnia Europa.

Dan: Nigdy nie mieliśmy możliwości, żeby podróżować, więc teraz nadrabiamy zaległości. Poza tym podoba nam się tu, zwłaszcza w Polsce, ludzie są niesamowici. Kolega pojechał niedawno ze swoim zespołem do Indii i mówił, że wycieczka była świetna, ale ludzie zupełnie nie czuli muzyki. Tu jest zupełnie inaczej.
Alexei: Ja zawsze chciałam przyjechać do Warszawy.
Coldaim: Przyznaj się, to przez Joy Division

Alexei: (śmiech) OK., może trochę. Ale pamiętam też Warszawę z lekcji historii.
Dan: Mój dziadek był tu w czasie wojny i potem dużo mi opowiadał.
Alexei: Tak, Boeckner to zdecydowanie niemieckie nazwisko.(śmiech)

(w międzyczasie przychodzi kilku łowców autografów, Dan upewnia się 3 razy zanim podpisze się na iPodzie, robi się zamieszanie, chcemy iść, ale Alexei nie pozwala: „spoko, zaraz sobie pójdą”)

Coldaim: Jak wczorajszy koncert w Krakowie? Też mieliście taką „dużą” garderobę?

Alexei: Było całkiem nieźle. Klub był jeszcze mniejszy. Pot kapał z sufitu. Rozmawialiśmy dziś o tym z Danem, że w Warszawie ludzie są trochę inni niż w Krakowie. Co wy na to?
Coldaim: Jest kilka teorii na ten temat…

Dan: A co do małej garderoby to mamy to wszystko gdzieś, zupełnie nam to nie przeszkadza. Ważny jest sam koncert.
Coldaim: Wasz rider nie obejmuje wody Perrier?

Alexei: Jest tylko to co widzisz.(śmiech) Macie ochotę na piwo?
Coldaim: Jasne, dzięki.


(przychodzi manager, żeby poinformować, że jest szansa zamówienia pizzy, ale do Hydrozagadki raczej nie dowiozą i trzeba się będzie przejść kawałek, co zupełnie zespołowi nie przeszkadza)

Coldaim: Mówicie, że macie gdzieś cały przemysł, ale śledzicie to co się dzieje na scenie muzycznej? Macie ulubionych wykonawców?

Alexei: Deerhunter, w ogóle wszystko to, czego dotknie Bradford Cox.
Coldaim: Atlas Sound?

Alexei: Zdecydowanie. Poza tym nasi przyjaciele z Kanady mają taki zespół The Witchies, musicie ich posłuchać. Co jeszcze… np. Black Lips. Nasz manager próbuje ich ściągnąć do Polski.
Dan: I podoba nam się stara polska muzyka punkowa. Dezerter…
Alexei: Siekiera!
Coldaim: Ostrożnie z tym ostatnim (Alexei wymawia „Siekiera” jak „Shakira”)

Dan: (śmiech)Naprawdę dobre kapele.


http://www.myspace.com/handsomefurs

piątek, 24 kwietnia 2009

Mózg Coldaim: analiza porównawcza

Oto mózg Coldaim. Przyrządzony z najlepszych składników zbieranych latami. Nie zapomnijcie liznąć każdej półkuli i przysadki. Smacznego.




poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Tigercity w Krakowie (17.04.2009) czyli Abba nareszcie w Polsce


Nie bez kozery nadałem taki tytuł temu postowi. Przyjazd ekipy z Nowego Jorku do krakowskiej Drukarni może być porównany do przyjazdu legendarnej szwedzkiej czwórki do Studia 2. Trzeba jednak zaznaczyć, że koncertem Tigercity nie była zainteresowana już cała polska telewizja (zabrakło podstawianych karłów w strojach ludowych), lecz duża część młodzieży lubiąca muzykę alternatywną.

Na wstępie relacji, chciałem zachwycić się jeszcze raz urodą dam z widowni. Niemal wszystkie dziewczyny wyglądały jak z okładek Roxy Music. Biorąc ekskluzywność cechującą dźwięki serwowane przez zespół, damy swoim wyglądem wpasowały się znakomicie. Czułem się jak na urodzinowej imprezie Briana Ferry’ego.


No i wystartowali – Renton. Proszę mi wytłumaczyć panowie ze znanych portali internetowych, jak nisko jeszcze zdejmiecie spodnie, aby uznać tą kapelę za nadzieję polskiej muzyki alternatywnej? Czy tylko mnie drażni wokal Marka Karwowskiego? Po mimo poprawnej angielszczyzny, jest on bardzo przewidywalny, a sama maniera wręcz natrętnie wtórna. Riffy młócone już wielokrotnie przez grzywiastych zawodników z okładek „NME”. Oh, kiedy poleciał kawałek z reklamy pewnej znanej sieci komórkowej, mnie już totalnie zemdliło. Wolałbym, żeby chłopaki zrobili jednak karierę w korporacjach.


Nadszedł czas na gwiazdę. Zamiast Tigercity, zobaczyliśmy zespół … Slayer. Chłopaki wymienili się tylko instrumentami. Na wokalu Kerry King, na gitarze Tom Araya, na perkusji Jeff Hanneman i gościnnie na basie tym razem na swoim instrumencie Rex Brown załogant Pantery. Jednak nie daliśmy się zmylić. Już pierwsze dźwięki zapowiadały glamour pop, zamiast trash-metalowych pochodów . Bill Gillim, zza wielkiej brody, wyrzucał swój aksamitny falset. Swoimi chórkami wtórował mu Joel Ford, chyba najbardziej żywiołowy członek Tigercity. Na scenie zaczęły lądować biustonosze i krawaty. Mimo zapewnień Billa, że jesteśmy w Polsce, każdy chyba czuł się jak na parkiecie lat ’80, gdzie królowały kawałki Hall & Oates. Usłyszeliśmy całą EP’kę „Pretend Not To Love” od „Powerstripe”, aż po „Solitary Man”. Każdy dobrze szanujący się widz razem z „brodaczem” wyśpiewywał teksty o samotności i seksie w wielkim mieście. Emocję sięgnęły zenitu kiedy do uszu publiki dotarły pierwsze takty „Are You Sensation”. Pomimo dysonansu w image’u zespołu, każdy był już przekonany – w tej chwili to najbardziej sexy band w muzyce pop.


Jednak czegoś zabrakło. Ja wiem, że odtworzenie brzmienia „Pretend Not To Love” na żywo jest zadaniem niewykonalnym. Jednak muzycy mogli się trochę pokusić o lepsze wykorzystanie syntezatora. Elektronicznych plam nadających blasku ich studyjnym nagraniom, zdecydowanie zabrakło.


Nawiązując jeszcze do symboliki przyjazdu Abby. Samo wydarzenie trzech koncertów Tigercity w Polsce jest niesamowitym zjawiskiem w naszym kraju. Nie wspominając o żenującym składzie na Openera, do Polski przybywa coraz większa liczba kapel, których naprawdę lubi się słuchać. Nikt nie zmusza nas już z braku laku, do chodzenia na U2.