niedziela, 28 lutego 2010

Yeasayer "Odd Blood". Synthycymbalizer.


Opener niczym rozpoczęcie wielkiej „czwórki” Gabriela. No ale czemu tu się dziwić, w końcu mamy do czynienia z followerem piewców African Music, więc wyznanie to samo. Potem zmodulowany wokal, którego króliki z The Knife by się nie powstydziły. Tutaj jednak zamiast pesymizmu i beznadziei mamy melodykę, która daję nadzieję. Cała płyta w swej rytmice jest radosna. Ktoś w sieci rzucił porównanie do Duran Duran. Nie bez przyczyny. Oprócz wokalizy Ananda Wildera, podobnej do maniery Simona Le Bon, mamy arcyciekawe nawiązanie do funkująco-synth-popowej rytmiki twórców „Rio”. Już pierwszy kontakt z płytą wskazuję na większą ilość elektroniki niż to było na debiucie. Głębokie, długie zaciągające klawisze.

Następnie galopujący „Ambling Alp”. Znamy, znamy. Miał się wedrzeć do naszego podsumowania, ale w ostatnim momencie wybiegł z toru. Na wokalu jeszcze raz Simon, teraz bezpośrednio, pewny siebie. Zawsze kiedy penetruję obszary new romantic, rozbraja mnie totalna zadziorność wokalna. Pierwsze nawiązanie do Animali – sekcja rytmiczna. W 2:17 piskliwe, bujające chórki. Worldbeatowa zajawka z debiutu jest tu obecna, lecz skąpana w polewie elektronicznej. Pod koniec solówka na keyboardzie, zupełnie niemodna i łysiejąca, a z drugiej strony kusząca.

Początek „Madder Red” prosto z „All Hour Cymbals”, ale już nagłe zejście w 0:47 daje coś co trudno było uchwycić w dekadzie zerowej. Zaćmienie słońca na wokalu. Przed oczami mam „Construction Time Again” z kawałkami śpiewanymi przez Gore’a. Akcent położony na konkretne słowa w stylu Martina. Tylko gitara w końcówce już nie na tamte czasy, ale to nic. DM mają też „Ultrę”.

„I Remember” – co tu się dzieję. Jakieś Ultravoxy itd. „Vienna” naszych czasów? „ONE” – mamy Ibiza soundy, Delorean i Air France w powietrzu. Plaża. W 0:58 wchodzi refren. Jakież podbicie wokalu! Kolejna pętla okraszona strzelistym, odbijającym się samplem rzuca na kolana. W „Love Me Girl” zostajemy w klimacie. Mamy przyśpieszony Balearic. Kto się oprze w 1:50 wokalizie a la MJ ten jest twardym zawodnikiem. W „Rome” to już nie przelewki z porównaniami do Duran Duran. Chociaż uśmiecham się pod nosem, kiedy wyobrażam sobie jak Le Boni wypuszczają dziś taki singiel. Nawet Timba nie pomógł w byciu odważnym. A szkoda. W „Mondegreen” ocieramy się o wstawkę r’n’b. Czyżby nowy kierunek na przyszłej płycie?

Z połączenia multikulturowej muzy z brzmienia pierwszej płyty z synthpopopem otrzymaliśmy niesamowitą mieszankę mogącą konkurować z najlepszymi gatunku (nowe „Rio”?). Gdyby ta płyta powstała na początku lat 80 już byłaby klasykiem. Szkoda, że dziś nie przebije się do mainstreamu. Mimo tylu morderczych hooków znowu będzie tylko pożywką blogosfery. Nie mogłem przeboleć dlaczego Juvelena nie zaczęła puszczać Zetka, podobnie nie przeboleję, że tyle genialnych melodii pójdzie na marne w przypadku „Odd Blood”.


http://www.myspace.com/yeasayer

poniedziałek, 15 lutego 2010

Depeche Mode - Łódź, Atlas Arena - 11.02.2010. WRONG!


Depeche Mode. Znamy tę nazwę od dziecka. Począwszy od napisów na
osiedlowych murach, poprzez pociągające teledyski w MTV, aż po fanatycznych fanów, którzy za DM daliby się pokroić. Bez wątpienia to zespół cieszący się u nas statusem religii. Dlatego nikt się nie obraził się na odwołane koncerty, tym bardziej, że teraz w Łodzi dostaliśmy dwa gigi. Gahan po przejściach zdrowotnych znowu chce zarobić na kolejne piętro apartamentu w Nowym Jorku, Gore na renowacje rancza w Santa Barbara, a Fletcher chce wreszcie poczuć, że coś znaczy na scenie. Żartuję, przyjechali tutaj specjalnie dla Polaków. Znów żartuję :(

Rozpiętość fanatyzmu uczestników koncertu DM musi być bardzo duża. Ci, którzy znają tylko „Enjoy the Silence” i chcą zobaczyć DM przed śmiercią, bo to największy po Jutu zespół na świecie, ci którzy znają największe kawałki, bo dostali od znajomych na gwiazdkę „The Best of”, ci którzy znają cały repertuar na pamięć, ale „tolerują” też inne zespoły i ci którzy proszą kolejny raz fryzjera o „lotnisko”. Przed koncertem zastanawiałem się czego tak naprawdę potencjalny uczestnik koncertu oczekuje od dinozaurów elektro-popu. Gore i spółka wiedzą to najlepiej. To ich nie pierwszy raz. Chłopaki zostawili prawie całą setliste z trasy „Touring the Angel”. Nie wiem czy to oznaka lenistwa, czy stwierdzili, że wyżej się nie da. Szlagier na szlagierze, aż do porzygania. Szkoda, że DM nie rozdają prezentów. Wyobrażacie sobie „Photographic” z wizualizacjami z filmów porno, albo chociaż takie wysublimowane „Lie To Me”.

Słaba płyta – słaba trasa? „Sounds of the Universe” wydaję się płytą robioną na szybko. Gdzieś słychać echa, „Playing the Angel”, ale ma się wrażenie, że to totalne odrzuty z sesji. Czy warto było się śpieszyć? Czy był w Łodzi jakiś fan, który zaczął przygodę z DM od „Sounds of the Universe”. Nie sądzę. Dlatego usłyszeliśmy tylko cztery kawałki z nieudanej płyty. „In Chains” – na wejście, bez powera, bez polotu. Sam widok Gahana widzianego pierwszy raz mógł zwiększyć emocje związane z odbiorem kawałka. Następnie „Wrong” – dlaczego nie weszli tym kawałkiem? Najlepszy numer z płyty, zacząłem doznawać. „Hole to Feed” – nie pamiętam, strasznie nudny kawałek. „Come Back” – hipnotyczny, kosmiczny, świetnie obrazujący w jakim kierunku powinni pójść Depeche Mode.

Były też momenty ekstazy. W pełni doznałem na „Walking In My Shoes” – szczere wyznanie Gahana nadal brzmi rewelacyjnie. „Behind the Wheel” – totalnie seksowny, „Stripped” – dźwięki zapłonu samochodu bezcenne, „Policy of Truth” i "World In My Eyes” – tych piosenek nie da się spierdolić, „Personal Jesus” – naprawdę można dotknąć wiary. Jakoś enjoye i neverletmedowny mnie nie porwały. Ostatnio mam niechęć do koncertów masowych, a jakiekolwiek solidaryzowanie się tłumów napawa mnie cynicznym śmiechem. Ja naprawdę chciałem doznać, ale nie dałem rady. Gahan też nie. Miałem wrażenie, że wszystko było misternie zaplanowanym show. Profesjonalnie odegranym, ale jednak zaplanowanym.

Co na plus? Gore naprawdę dawał radę. Chociaż grane pod akompaniament wyłącznie pianinka „Home”, „Judas” i „One Caress”, robiły ogromne wrażenie dzięki potędze głosu Martina. Nie wiem czy Andy Fletcher miał podpięty keyboard czy nie, ale jego postać na koncercie i tak jest komiczna. Niczym bohater Woodego Allena, który znalazł się nie w tym miejscu co trzeba.

Dla fana, który tysiące razy oglądał świetne „One Night In Paris” i "Live In Milan” ten koncert to na prawdę nic wielkiego. Jeżeli wyjdzie DVD z tej trasy, będzie to coś na kształt trzeciej części Terminatora. Czy da się zrobić coś więcej po doskonałej płycie „Playing the Angel” i po trasie, która dawała po garach? Nie pomogły nawet wizualizacje, które zawsze były atutem koncertów DM. Dźwięki wszechświata trafiły niestety w czarną dziurę.

PS. I tak będę na kolejnym ich koncercie:P

poniedziałek, 8 lutego 2010

"Parnassus". Gdzie diabeł nie może, tam Gilliama pośle.


„Przyjdź, usiądź, poddaj się historii, którą ci oferuję. I zobacz dokąd cię
zaprowadzi” zachęcał Gilliam w wywiadach promocyjnych swojego nowego filmu. „Parnassus” wprowadza w świat cyganerii - odmienny, teatralny, uroczy, doskonale wykreowany, pobudzający zmysły. Artystyczna trupa w absurdalnym pojeździe, jak okręt dryfuje ulicami Londynu. Ostatni bastylion wyobraźni unosi się nad zdegenerowanym światem bezdomnych, pijaków, oraz smutnych rodzin pogrążonych w codziennej rutynie. Wieczorami aktorzy dają nieciekawe, z punktu widzenia współczesnego odbiorcy przedstawienia. Subtelny świat, utkany ze starych materiałów, skonstruowany z tekturowych rekwizytów, wykreowany przez staromodne kostiumy, nie jest w stanie przyciągnąć nikogo poza zawadiakami, pragnącymi wyszydzić ludzi żyjących inaczej, niekonwencjonalnie.

Magiczny tabor, koczuje w postindustrialnych przestrzeniach, gdzie rozgrywają się sceny z codziennego życia trupy, okraszone uroczo absurdalnymi dodatkami z pogranicza magii, snu i wiejskiej sielanki, aż chce się na to patrzeć dla samej wizualnej przyjemności. Pierwsza scena przejścia na drugą stronę lustra, ukazuje wnętrze umysłu Parnassusa w konwencji scenografii teatralnej, gdzie pojawia się i znika hipnotyzująca ruda nimfa, zabawia nas przerażającym chichotem. Taki obraz kusi, daje miły przedsmak tego, jaki może być klimat filmu.

Takiej historii możemy i chcemy się poddać, ale wtem wbiega do lustra rozkapryszone dziecko. Nie ma już ślicznego świata, gdzie porcelanowa laleczka tańczy, półbóg mędrzec lewituje, a stare teatralne kotary unoszą stęchłą woń. Czar pryska! Widz prowadzony jest w świat znany i niestety dziś popularny, nieobcy dla każdego gracza komputerowego i zjadacza współczesnych filmów. Wychwalana wyobraźnia powoli przestaje być potrzebna, bo jest teraz w świecie, gdzie wszystko jest możliwe, gdzie graficy komputerowi wyczarują najpiękniejsze kolory, disnejowski krajobraz, stworzą też najczarniejsze piekło.

Dokąd zaprowadzi nas Terry Gilliam? O czym właściwie jest „Parnasus”? Może to odwiecznie snuta opowieść o walce dobra ze złem, w której diabeł zawsze wodzi na pokuszenie. Satyra na problemy dzisiejszego świata; konsumpcjonizm, bezdomność, przestępczość, mafijny półświatek Może to opowieść o relacjach między dorastającą córką, a bezradnym ojcem, który roztaczając swoją wizję świata chronił swoje jedyne dziecko. Kto wie, czy cała opowieść nie jest tylko wytworem wygłodniałego, zmarzniętego umysłu pijaka, albo wizją sfrustrowanego człowieka, który całe życie spędził jako kiepski uliczny artysta, którego jedynym światem jest mały tekturowy teatrzyk. A może „Parnasus” to tylko pomnik Heatha Ledgera, pomnik stawiany charytatywnie (o ironio - z tego tematu w filmie się śmiejemy), przez zacne grono jego przyjaciół? A czy można krytykować, pomnik, który stawiany był w trudach, czy nie należy wybaczyć scenariuszowych błędów, gdy wiemy, że film miał wyglądać inaczej. Czy wyglądałby wtedy lepiej?…. Możemy sobie to tylko wyobrazić.

środa, 3 lutego 2010

„Sherlock Holmes”: Push the tempo


Światła! Kamera! Akcja! W nowy film Guya Ritchiego wchodzimy właśnie
tak. Szybko, bez zbędnych ceregieli. Jedna z najbardziej wyświechtanych literackich postaci, obecna w filmach wielokrotnie, detektywistyczny wzór metra z Sèvres, odgrzana jest po raz kolejny, tym razem nie w ekskluzywnej restauracji podczas inteligenckiej kolacji, ale w barze szybkiej obsługi, na stojąco, polana popkulturalnym sosem. I jakkolwiek olej jest już bardzo stary, to dalej smakuje wybornie.

Nie trzeba być codziennym bywalcem plotkarskich serwisów, żeby wiedzieć jedno – opadły kajdany i Mr Madonna wreszcie jest w formie. „Sherlock Holmes” to powrót do grona najlepszych sztukmistrzów kina akcji. Choć jego, umówmy się, jedyne liczące się dzieła, które nakręcił w 1998 i 2000 roku to filmy tematyczne, a konkretnie kino drobnogangsterskie, to w „Holmesie” też czuć jego południowoangielską rękę. Znów mamy film, w którym zdziecinniali faceci udający twardzieli, wpadają co chwila w tarapaty. Zabawa na całego, załaduj, przeładuj, wypal.


Duet aktorski, który obserwujemy na ekranie, czyli Robert Downey jr. i Jude Law działa bardzo sprawnie. Law wprawdzie wypada dużo lepiej, niż będący ostatnio w gorszej formie Downey jr., ale to kwestia milimetrów. W ich wydaniu Holmes i Watson to nie dystyngowani dżentelmeni, ale raczej para młodzieniaszków – chuliganów, żądnych dobrej zabawy. Choć i u Conan Doyle’a byli przyjaciółmi, to wtedy przyjaźń oznaczała coś zupełnie innego, poza tym w pewnym sensie Watson był postacią stojącą hierarchicznie niżej niż tytułowy Holmes. U Ritchiego wszystko zaciera się, detektywi kłócą się, przekomarzają, docinają sobie i raz po raz ratują swoje tyłki z opresji. Zaprawdę trudno nie zauważyć podobieństwa do serialowych doktorów House’a i Wilsona, kiedy Watson z litością obserwuje nurzającego się w beznadziei i zblazowaniu Holmesa, a tamten raz po raz mu się odgryza. Ale to wszystko dobrze – taki jest klimat filmu, elokwentne przydługie dialogi zabiłyby wszystko, a przy tak szybkiej akcji pewnie pierwsi pod nóż poszliby główni bohaterowie.


Można zastanawiać się czy nie warto było przy takim budżecie i z takimi możliwościami zrobić tego trochę inaczej – mroczniej, bardziej tajemniczo, na serio. Postaram się odpowiedzieć na to pytanie tak szybko, jak szybko Holmes zadaje, uprzednio dobrze przemyślane, nokautujące ciosy podczas walk wręcz: nie, nie i jeszcze raz nie! Może dobijam teraz czyjąś żądzę koniecznego artyzmu, ale Homes 2.0 jest cool. Komiksowi bohaterowie, trochę gadżetów, walki wręcz, niezbędny slapstick – Holmes i Watson, mimo braku trykotów i peleryn to też trochę superbohaterowie chroniący miasto bezprawia. Ten pierwszy prawie kompulsywnie szukając jakiejś sprawy do rozwiązania jest jak Batman, zapalający swój reflektor nad Gotham, drugi, będący zawsze obok i skłonny do pomocy, to wdzięczny Robin. Galeria przerysowanych czarnych postaci, piękna femme fatale, kadry, w których nie ma miejsca na nieuzasadniony brak akcji - to duży plus jeśli rozpatrujemy film pod kątem kina bez wytchnienia, takiego, które puszczone w telewizji nastręcza dużych problemów ludziom, zajmującym się zabijaniem napięcia, poprzez wsadzanie reklam gdzieś pomiędzy. Owszem, prostota rozwiązań czasem razi, a komizm sytuacji momentami nie jest aż tak komiczny jak byśmy chcieli, banał skądś tam wyłazi, szybki, drogi samochód z plastikową tapicerką – ot co. Nie chce już mówiąc o, choć widowiskowym, to uciętym szybko zakończeniu i napomknięciu o szykującej się następnej części, podanym na tacy tak, jakby na ten most wdrapał się sam Ritchie i pokazał na laptopie filmik „w następnym odcinku”. Ale to wszystko sprawy marginalne – w końcu miała być rozrywka i jest rozrywka. Magia hollywoodzkiego kina. A jak komuś się nie podoba, to niech opuści projekcję. Rozszerzone źrenice, dip serowy do nachos spływający po brodzie, siorbanie coli. Pierwotna przyjemność. I jakoś nie widzę, żeby ktoś wstawał.