poniedziałek, 26 kwietnia 2010

M.I.A. "Born Free": Polowanie na lisa



M.I.A. chyba tak jak i my lubi rzeczy ostre, ale w pewnym sensie zabawne i absurdalne. Dziś objawiła światu nie tylko tracklistę swojego nowego albumu, ale też video do pierwszego singla, „Born Free”. Kto wcześniej nie słyszał, to warto, choć z całym albumem może być różnie. Mocna RATM-owa gitara, dużo perkusji, punk rock czający się za rogiem – w takim klimacie głos Mayi, przepuszczony dodatkowo przez różne bajery, brzmi trochę jak Karen O. Ale to wciąż ona, ciężko ją podrobić. A wracając do teledysku, to ciężko coś opowiedzieć nie zdradzając za dużo. Jest ostro, jedzie konwój, pełne oblężenie, coś się będzie działo. Czy to „Swat” czy „Elite Squad”, jeszcze nie wiadomo, i dopiero kiedy kierowca furgonetki robi „boo!” do kamery, wiemy, że to M.I.A puszcza do nas oko. Oddział specjalny szuka, oddział specjalny znajduje. Trochę nieoczekiwanie, ale wiedziałem, że kiedyś ktoś zabierze głos w sprawie tej specyficznej awersji. Choć mogliby ten „-izm”, „-yzm” czy też „-szyzm” wreszcie jakoś nazwać.


Za dużo nieuzasadnionej przemocy? A i owszem. Zbędna niestandardowa scena seksu? Jak najbardziej. Za długie, choć przepiękne, ujęcie palącego się cracku? Obecne. Oprócz wielkiego twistu gdzieś w połowie trzeciej minuty nie ma dużych zaskoczeń, ciągle ta przemoc i przemoc, ale warto zostać do końca. Niby chciałoby się więcej przewrotności, a otrzymujemy tylko absurdalne killing spree, ale dobre i to, ogląda się nieźle, wrażenie robi, chyba się udało. Możliwe, że M.I.A. potrafi rozprawiać godzinami o tym, co chcieli tu z reżyserem Romainem Gavrasem zawrzeć, o gettach w miastach, brutalnych działaniach ICE, chwdpizmie czy też polityce U.S.A. Nie sądzę jednak, żeby wiele osób szukało tu głębszego sensu, zapadają raczej w pamięć "ładne" obrazki. Końcowa scena à la „Zabriskie Point” (czy tam Fatboy Slim dla niewtajemniczonych) to miły gest, szczególnie jeśli oderwiemy ją od rzeczywistości, czyli nie będziemy myśleć co naprawdę przelatuje przed ekranem w zwolnionym tempie. Albo wprost przeciwnie – będziemy wnikliwie obserwować pauzując. Dla każdego coś miłego. Hit czy kicz – dobra robota – płyta nawet nie ma jeszcze tytułu, a już Ziemia delikatnie się zatrzęsła.


http://neetrecordings.com/BoooooornFREE/

wtorek, 20 kwietnia 2010

Blur "Fool's Day": There's No Other Way For Tomorrow Tender Girls & Boys




Ile to już lat? Ostatnim utworem zrobionym razem we czwórkę było „Battery In Your Leg”, którego tekst mówił prawie wprost, że to koniec, a rozdzierająca serce gitara Grahama kazała porzucić wszelką nadzieję. Nawet w zeszłym roku, kiedy spotkali się dosłownie na kilka występów, nikt nie spodziewał się, że przyjdzie nam jeszcze kiedyś słuchać nowego materiału. Ważne, że chłopcy sobie wybaczyli, że przyjaźń trwa – myślałem, oglądając kilka tygodni temu DVD „No Distance Left To Run”, szczególnie wzruszając się podczas sceny, kiedy członkowie zespołu mówią o tęsknocie za sobą, a w tle Graham z troską wyjmuje Damonowi rzęsę z oka.

Ale jednak, z okazji Dnia Sklepu Muzycznego (takie święta na Wyspach uzmysławiają mi zawsze kulturową przepaść nie do nadrobienia między nimi a nami), Blur wypuścił nowy kawałek, „Fool’s Day”. Niejeden fan popłakał się ze szczęścia, ja sam czułem się jak w dzień dziecka. Jaka jest to piosenka? Zaskakująco dobra, łącząca najlepsze motywy z kilkunastoletniej kariery zespołu. Powrót syna marnotrawnego w szeregi nie oznacza wcale, że to numer jazgotliwy i stricte gitarowy – „fani” zespołu spod znaku Fify 98 będą zawiedzeni. Zresztą Graham Coxon przez lata kariery solowej nauczył się spoglądać na sprawy inaczej – jego mottem jest teraz
oszczędność.

„Fool’s Day”, mimo, że mocno blurowy, to silnie osadzony jest w klimatach The Clash z okresu „Combat Rock”. Gdzieś tam w basie Alexa Jamesa czai się ten groove, który towarzyszył Paulowi Simononowi w „Straight to Hell”, a rytm, który wybija Dave Rowntree– tak prosto i mocno, to dokładnie (sic!) ten sam motyw, który możemy usłyszeć w „Should I Stay Or Should I Go”. Skąd te wpływy? „Wina” leży po stronie Albarna – to jego klimaty. Poza tym z Simononem znają się jak łyse konie – grali w końcu razem tu i tam.


Zostawmy jednak sekcję rytmiczną – czas na wokal i gitary. Szary dzień z życia Damona Albarna, nic dodać nic ująć. Klaustrofobicznie i urbanistycznie, na tle prostego chwytowego grania (jeśli ktoś w tym zaśpiewie szuka odniesień do klasyki, to proszę bardzo). W drugiej części pojawia się też na wokalu Coxon, już prawie zapomniałem jak ich głosy potrafią korespondować, tworząc zupełnie nową jakość. Zarówno mostek łączący A z B, jak i jego rozwinięcie w końcówce, to po prostu Graham i jego gitara. Tak kończyło się wiele utworów Blur i nie wiem czy można to nazwać wysublimowaną prostotą, ale kilkudźwiękowe zapętlone opadające zejście w jego wykonaniu zawsze robi wrażenie.


Dalej w sumie nie wiadomo, czy „Fool’s Day” to tylko chwila słabości, czy raczej zapowiedź nagrywania nowego materiału za rok czy dwa. Nikomu niby się nie spieszy, każdy ma własne życie. Dave po raz kolejny musi przegrać wybory parlamentarne z ramienia Partii Pracy, Alex pilnować serowej farmy, Graham coś solowego nagrać, a Damon… Damon śpiewa w „Fool’s Day”: "Studio/ I miłość do całej tej słodkiej muzyki/ Nie możemy po prostu odpuścić”. Trzymam go za słowo.


TU do pobrania ze strony zespołu

niedziela, 18 kwietnia 2010

Kate Nash "My Best Friend Is You": Pała z muzycznej ewolucji


(Poniższy tekst powstał w ramach projektu blogowej współpracy między nami a nieprzerwaną lekcją muzyki. Defraudując z Weroniką unijne fundusze udało nam się jednego dnia zupełnie niezależnie napisać dwie oddzielne recenzje. W dzisiejszych czasach to niezwykle trudne. Zapraszam więc tu i tam.)



Chcąc napisać cokolwiek o nowej Kate Nash musiałem najpierw się przygotować. Po pierwsze przesłuchałem sobie ze dwa razy jej poprzednią płytę, a po drugie przypomniałem, co faktycznie o niej myślałem te 2-3 lata temu. Wyciągnięte z prywatnej korespondencji i wymienianych rocznych rankingów (zupełnie niezależnie wylądowała u nas obu na pozycji 19/20) informacje mówią jasno: „Made of Bricks” było obecne w naszych życiach i poprawiało nam humor. Phil w grudniu 2007 pisał „Nie chcę tu powtarzać mojej spiskowej teorii na temat więzi między “Made of Bricks” a “Head on the Door”, ale mała Kate naprawdę nagrała płytę, którą można by porównać do najlepszych popowych dokonań The Cure”. Ja niby mniej entuzjastycznie, ale wciąż pozytywnie: „Będę szczery – ostatnio ta płyta jakoś mi zbrzydła. Ostatnio, a jest grudzień. A trochę w ciągu roku pozachwycałem się „Dickheadem” i pośpiewałem do bardzo reginowo-spektorowej Marielli. I jeszcze kilku”. Co miała w sobie Kate Nash? Dobre piosenki, to na pewno, refleksyjne cure’owe pianinko, to też, dziewczęcość, rezolutność, młodość. Niestety Kate na dłuższą metę nie mogła się obronić, bo nie proponowała tak naprawdę nic nowego, tylko dobre interpretacje lubianych przez nas chwytów. Ale jako uznana marka miała u słuchaczy duży kredyt zaufania. Lubiłem pannę Nash, choć nie pamiętałem za co. Trzy lata to dostatecznie dużo, żeby ewoluować i pokazać to coś więcej. Tak właśnie myślałem przed pierwszym odsłuchem „My Best Friend Is You”. I już po kilku utworach z przerażeniem zauważyłem coś strasznego: Kate Nash sprzedała pianino!

Ten „mały” brak dostrzegłem tak naprawdę chwilę wcześniej, kiedy słuchałem pierwszego singla z nowej płyty Brytyjki, który nijak nie chciał mi przypaść do gustu. Krótko i po dziewczyńsku: „Do-Wah-Doo” jest okropne i ma beznadziejny teledysk. Tu chyba najbardziej widać, dlaczego pojawiały i wciąż pojawiają się porównania do Lily Allen – OK. miałem momenty lubienia Lily, ale Kate dotychczas była u mnie w innej szufladce. Zresztą takiego refrenu chyba nawet Allen by się wstydziła – jeden wielki banał, który zszedł z taśmy w fabryce przetwarzania plastiku i tworzyw sztucznych.


„Nie oceniajcie płyty po pierwszym singlu” – powtarzałbym studentom, gdybym wykładał słuchanie muzyki na uniwersytecie. Ale kiedy przeleci się już przez całość, to wszędzie poziom jest podobny. Pianino jeśli jest, to tylko gdzieś tam daleko w tle, od naiwności tekstów bolą zęby, pełno nudnych popowych smyczków dodawanych chyba przez automat, aranżacje poudziwniane. Niezbyt rozumiem jak można było tak dać ciała mając tyle czasu na przygotowania. Nawet nie wiesz kiedy kawałek nr 1 zmienia się w 2, zresztą oba nie robią na człowieku żadnego wrażenia. Trójka, czyli „Don’t You Wan’t To Share The Guilt”, daje przez moment nadzieję, bo choć śmieszy trochę gitara zerżnięta z U2, to gdzieś to wszystko idzie, wydaje się, że słychać emocje. Kate naprawdę dużo tu śpiewa, mówi, szepcze i krzyczy. I szczęśliwi ci, którzy nie znają kompletnie angielskiego, bo głupoty to straszne. Nash znów traci punkt.


W „I Just Love You More” Kate się zapętliła i wychodzi tu trochę z cienia postać producenta. Szacun dla zamszowego Butlera, ale takie tanie britpopowe chwyty muszą być oparte na solidnych fundamentach, a nie bełkocie. To samo tyczy się „I’ve Got a Secret” – Kate jako kilkulatka śpiewająca coś w stylu „wiem, ale nie powiem” jest całkiem OK., ale po dwóch minutach mam ochotę to denerwujące dziecko po prostu zdzielić łopatą – i nawet jazgotliwa końcówka nie pomaga – zbyt szybko się kończy i tylko napędza moją agresję…


…która nie ustępuje, bo w „Mansion Song” Nash zamienia się w 16letnią uczennicę szkoły dla dziewcząt, która udaje poetkę, recytuje farmazony, a w tle gra jakaś aria z gramofonu. Zupełnie jak naiwna Jenny z „An Education”, zresztą druga część piosenki to kolejna słabizna.


Niewiele rzeczy na tej płycie mi się podoba „Take me to a Higher Plane” obleci, „Early Christmas Present” też może być. Im bliżej końca tym niby lepiej: „Pickpocket” (a jednak znalazło się pianino!) jest całkiem przyjemne, a „ You Were So Far Away” bardzo dobre. Niestety oba te numery to perfidne zrzynki. Pierwszy to książkowa Regina Spektor, a drugi jest zrobiony pod Laurę Marling. Zamykający płytę „I Hate Seagulls” zresztą też. Chyba czas więc skreślić pannę Nash. Za ściąganie i brak postępów. Naprawdę wstyd.


http://www.myspace.com/katenashmusic