sobota, 19 czerwca 2010

The Deadly Syndrome “Nolens Volens”: Chcąc nie chcąc


„Why don’t you just go fuck off and die? Do you need anything?” – zaprasza pogodnie na drugą płytę swojego zespołu Christopher Richard w otwierającym ją „Villain”. Płynne przejście do miło kołyszącej partii pianina i rozwijającego się w kolejnym „Doesn’t Matter” walczyka, a potem perkusja jak ze snów, durowo, podniośle, perfekcyjnie. Choć naprawdę miażdży dopiero mój osobisty faworyt, czyli „Wingwalker”, czy to werblem, czy zapętlonym motywem na czystym kanale (takie trochę Beach House) czy może wreszcie prościuteńką solówką, która chwyta za serce.

The Deadly Syndrome dwa i pół roku po wydaniu debiutu, który nie tyle był niczego sobie, co właściwie powalał na łopatki, wydają swój album numer dwa. W ich przypadku stereotyp trudnej dwójki wydaje się nie istnieć. Tam pieścili brzmieniem w takich numerach jak „Animals Wearing Clothes”, „Eucalyptus” czy „The Ship That Shot Its self” (jakież to wszystko jak na pierwszy raz było dopracowane i wyzbyte młodzieńczej naiwności), tu robią dokładnie to samo, a może i więcej. Można zresztą oddać głos samym zainteresowanym: „Byliśmy tu już wcześniej. Przebyliśmy bardzo długą drogę, a teraz znów mamy kłopoty. Powinniśmy byli skoncentrować się teraz na nowym brzmieniu, takim, które wyrwałoby nas z dotychczasowych przyzwyczajeń, oderwało od utartych ścieżek”(„Trouble Again”). Przesadzają. „Noles Volens” wydaje się bowiem dużo bardziej przemyślane od „The Ortolan”, na poziomie nie tyle wyszukanej i różnorodnej treści (obie płyty są bardzo eklektyczne), co raczej specyficznej atmosfery. O powtarzaniu się nie ma więc mowy, zespół chcąc nie chcąc eksploruje też nowe obszary.


Zastanawiałem się niedawno jadąc przez pół Polski autobusem i odpalając „Nolens Volens” po raz piąty i dziesiąty, w czym drzemie siła The Deadly Syndrome. Teksty zwracają uwagę od razu, nie trzeba się za dużo wsłuchiwać, żeby docenić oszczędność i umiejętność odpowiedniego doboru słów, w czym zdecydowanie pomaga perfekcyjny, i bardzo emocjonalny wokal (patrz Cold War Kids) wspomnianego w pierwszym akapicie śpiewającego basisty (ciekawostka od czapy: Chris Richard był przez jakiś czas asystentem Johnny’ego Knoxville’a). Ale skupiając się na muzyce to sprawa wygląda chyba tak, że to, co oferują panowie z LA jest konceptem zdecydowanie akustycznym, ale nad wyraz dynamicznym i czerpiącym dosłownie zewsząd. Kiedy np. kończy się „Afterwork”, tworzy się dziwny klimat na sprzęgle i wchodzi progresywny riff „Park city”. Mogłoby nastąpić po nim wiele rzeczy, mógłby ewoluować w różne formy, a w rezultacie dostajemy coś zupełnie niespodziewanego, a wszystko przez wycofany wokal z klaustrofobicznym, dwuznacznym i niepewnym tekstem. Tak jest z wieloma utworami – The Deadly Syndrome zwodzą, rozbijając wszystko na czynniki pierwsze i montując z tego coś nowego. Gdy rozchodzą się gitary w „Deer Trail Place” albo w 1:28 wchodzi solówka w „Trouble Again”, czy trąbka przecina moment kulminacyjny „Armrest”, to nie wiem właściwie co się zdarzyło, ale zadziałało. Przejście goni przejście, a zaskoczenie zaskakuje zaskoczenie. Niezwykła płyta, choć niby pospolita. Fascynujący zespół, choć to tylko czterech normalnych facetów. A najśmieszniejsze jest to, że „oni nie chcą znów mieć kłopotów”. Ręce opadają.


http://www.myspace.com/thedeadlysyndrome

a TU zapis czwartkowej audycji Odkrywamy Amerykę w radio Kampus, poświęconej w całości The Deadly Syndrome. Oprócz highlightów z obu płyt kilka rarytasów (niepublikowane wcześniej "Pale Blue Dot", "Armrest" w wersji live acoustic czy cover Television "Carried Away"), które Will Etling osobiście wypalił na płytce, a potem założył buty, poszedł na pocztę i wysłał do Grześka do Warszawy. Enjoy.

niedziela, 13 czerwca 2010

The Drums "The Drums": Bęben maszyny kopiującej


Ile retro w retro? Na to pytanie powinni odpowiedzieć nam The Drums – zespół, który w ciągu ostatnich miesięcy chyba najbardziej korzysta z tricków lat 80-tych. Niestety, nawet jak się postaramy, to pewnie nie odpowie, bo chłopcy, wyglądający jak kapela z filmu Jacka Borcucha, są wstydliwi, że aż strach! Ale co to komu przeszkadza, że przy każdym pytaniu się rumienią, jak tak pięknie rżną z klasyków! Nie tylko zresztą ich muzyka, ale cała otoczka, klipy, stroje, wygłupy sceniczne wokalisty Jonathana Pierce’a, nawet coś w wyrazach ich twarzy każe nam sądzić, że jednak ktoś nas oszukał, że to nagrania z archiwum. Autorzy niekwestionowanego gwizdanego hitu, który w niektórych kręgach zdetronizował inny przebój na parę ust ułożonych w dzióbek odpalają swój długogrający debiut – panie i panowie, werble…

„You’re my Best friend, but then you died when I was 23 and you were 25” jadą z tym koksem od pierwszego utworu – wokal to podręcznikowy Mozz (linia, ekspresja, nihilizm), gitara trąci Cure’em (melodyka), a mechaniczna pomarańcza perkusji to coś z zimnej fali – weźmy pierwsze z brzegu Joy Division, bo inspiracja jest zrozumiała – w końcu zarówno nasze dzieciaki, jak i chłopcy z Wysp lubią sobie przy nich potańczyć. Kościół Męczeńskiej Śmierci Iana Curtisa jest zresztą wiecznie żywy – parę tygodni temu świętował 20lecie. Ledwo jeden syntetyczny bit w „Best Friend” (to zdecydowanie jeden z killerów płyty) się kończy, a wchodzi drugi w „Me and The Moon”, trochę żwawszy, lecz równie chwytliwy, z momentem gdzieś w połowie, kiedy rozmywa się syntezatorowa plama, bas pulsuje jak dziki i w ogóle robi się nieznośnie kraftwerkowo, aż w końcu dźwięk odbija się od ściany i wraca refren. Brzmienie bębnów w obu kawałkach jest świetne, dużo kartonu, masa reverbu, mam w domu taki automat perkusyjny Kawai sprzed 20 lat – identiko. O „Let’s go surfing” już było, więc jako kolejny wchodzi nr 4, czyli „Book Of Stores” - niby nic nowego, ale za ten refren oddałbym prawą rękę, a za „ciepławe” chórki pod koniec moją lewą stopę.

No i koniec tego dobrego, a przynajmniej na razie, bo The Drums nie tylko kopiują klasyków, pożyczając co się tylko da od The Smiths czy New Order, ale zaczynają kopiować samych siebie, co przestaje być już zabawne a nawet sympatycznie urocze. Po czterech dobrych numerach „Skippin’ Town” nie wydaje się niczym szczególnym, a „Forever and Ever Amen” nie dość, że odpala jak „Let’s go surfing”, to w ogóle do mnie nie trafia – klawisze w refrenie mają w sobie coś takiego, trudno mi to sprecyzować, ale właśnie przez to nigdy nie lubiłem The Killers. „Down by the Water” (znane już z EP-ki „Summertime!”) przynosi chwilkę oddechu – kołyszący przerywnik na tubę i chórek, który ma się do spowiedzi dzieciobójczyni o tym samym tytule mniej więcej tak, jak kruk do piórnika, jest chyba najbardziej współczesnym utworem na całej płycie. No dobra, potem wchodzi retro klawisz, ale i tak…

Mam wrażenie, że ta płyta jest o jakieś 15 minut za długa. Już po połowie wszystko zaczyna się zlewać, niby refreny są nośne (zaśpiewy pierwsza klasa), ale utwory podobnej długości o podobnej konstrukcji stają się trudne do zidentyfikowania. Trochę już tych trzech kwadransów słuchałem, więc wiem co mówię. I tak lecąc po łebkach: „It Will All End In Tears” jest trochę jakby katebushowe, „I Need Fun In My Life” to znów kopia Kowalskich, a „The Future” to dzwoneczki. Posłucham jeszcze z 50 razy i może powiem coś więcej – nie dość, że jakoś tak zawsze wychodzi, że pierwsza połowę płyty zna się o niebo lepiej (który autobus czy tramwaj jedzie gdziekolwiek przez 43 minuty?), to jeszcze podobieństwo składowych tego mocno czerpiącego z klasyków klasyki debiutu jest co najmniej interesujące. Nawet „I’ll Never Drop My Sword” (nie wiem dlaczego, ale sam tytuł brzmi jak wymyślony przez Morrisey’a), które zaczyna się akustyczną gitarą, po chwili ją definitywnie gubi, czym traci na oryginalności i staje się po prostu „czymś z płyty”.

Ciężko wydać jednoznaczny osąd nad „The Drums”. Do naśladownictwa się absolutnie nie przyczepię – chłopcy robią to z wielką klasą i pełnym feelingiem. Ktoś może zapytać po co komu jakieś pseudo cover bandy, które szargają świętości, ale ja nie odpowiem, bo z fanatykami rozmawiać nie lubię. Problem jednak w tym, że ta płyta trochę męczy. Może trzeba było jednak wydać kolejne EP, potem koło jesieni jakiś maxi singiel, coś tam. A tak? Presja drugiej płyty pojawi się za rok jak nic. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że genialni kopiści zaproponują coś oryginalnego. W ich przypadku jednak chyba tylko rżnięcie z innej epoki pomoże wyjść im z tego z twarzą.

http://www.myspace.com/thedrumsforever

piątek, 11 czerwca 2010

Lady Gaga "Alejandro": Gagaizm jako studium wysublimowanej wtórności




Po ostatnich klipach Gagi wiedziałem na co się szykować – chwilę trzeba odczekać zanim w teledysku pojawi się właściwy utwór, w dobie braku muzyki w MTV nikt nie przejmuje się formatami i konwencją trzy i pół minutową – i tak każdy będzie się modlił na youtube, więc 10minutowe małe formy filmowe to jest to. Gejowskie kinky West Side Story? Futurystyczny kabaret? Pamiętnik z powstania warszawskiego? Klasyczny emo bullshit? Czy może sroga zima na biednej słowiańskiej wsi (te skrzypce!). Dopiero po dwóch minutach Gaga otwiera usta, więc miałem chwilę na typowanie. I tak naprawdę po cholerę to robiłem, bo Lady G. miesza wszystko ze wszystkim, więc tak samo się myliłem jak i miałem rację. Szybki check – to, że klip zrobił znany fotograf Steven Klein już wiem, ale dowiaduję się, że za zdjęcia odpowiada Janusz Kamiński (ale to podobno żadne WOW, bo oni zawsze współpracują). Dobra, zobaczymy kawałek, cenię Gagę za robienie dobrego show i innowacyjność, ale - umówmy się – muzy to ona świetnej nie robi. Pominę milczeniem te momenty, gdzie Germanotta udaje akcent i skupię się na samej piosence. Długo nie muszę tego robić: eurodance’owa szmata z syntetyczną fletnią pana w tle. Wymienianie męskich latynoskich imion nic nie daje – ten numer nie tylko odświeża u mnie traumy lat 90tych (Ace of Bace), ale niebezpiecznie przypomina jakiś track z longplaya Shazzy „Egipskie Noce”. Z czym do ludzi? Gdzie jest bit? Gdzie pierdolnięcie, bez którego w dzisiejszych czasach jak bez ręki? Takich podkładów to ja mam w keyboardzie cały tone bank. Na takich klawiszach wypłynął Mr. President.


Wobec niezrozumienia jak można promować w dzisiejszych czasach tak słaby numer pozostaje mi chyba tylko skupić się na klipie. Ale jeszcze: jak Lady Gaga funkcjonowałaby bez całej otoczki? Czy lubią ją niewidomi? Jak głuchoniemi wyobrażają sobie jej muzykę, kiedy śledzą to widowisko? Te pytania cisnęły mi się na usta, gdy z jednej strony zachwycałem się taneczną synchronizacją Gagi z tancerzami, a z drugiej kontestowałem oczywiste kopiowanie Madonny (ten look, ta bielizna, ta „kardynalska” sutanna, ta „gimnastyka” w łóżku i wszechobecna dominacja) i precyzyjną dosłowność w balansowaniu na granicy (dalej jest już tylko porno). A – jeszcze słowo o gagadżetach, na które zawsze patrzę z podziwem i cmokam z uznaniem zachwalając kreatywność osoby za nie odpowiedzialnej: w „Telephone” okulary z palących się papierosów były całkiem cool, ale występujący tu biustonosz z gumowymi lufami M16stek zamiast sutków rządzi!


No dobra, a teraz zadam to samo pytanie, które zadałem przy „Telephone” – o co tu do kurwy nędzy chodzi? Co z tego, że Gaga ma krucyfiks na kroczu i połyka różaniec? Kogo obserwuje przez koronkowy cyber okular? Na co komu to całe totalitarno-militarne pieprzenie i jak to się wszystko ma do gejów, których tak żarliwie zawsze broni? Tu naoliwieni chłopcy nie wyrastają ponad rolę przedmiotu, są tylko salonem meblowym, po którym przechadza się naga Gaga. Tak, pewnie znów wychodzę na idiotę, bo nie chodzi o nic, tylko zamieszanie, cudaczna feeria i totalny śmietnik – bo kto w dzisiejszych czasach ma ochotę na coś z sensem? Liczy się posiekany przekaz, obrazki puszczane w przypadkowej kolejności, seks, anarchia i dużo wszystkiego. Niech cię szlag, Gago!


poniedziałek, 7 czerwca 2010

Kamp! "Heats". Gorączka letniej nocy.


Będąc na krakowskim koncercie Kamp! w ciasnej Łodzi Kaliskiej udało nam się usłyszeć kilka ich nowych kawałków, w tym „Heats” i zachwycić się nimi bez reszty. Niesamowite, jak tak młodzi chłopcy mogli spłodzić kawałek tak mocno siedzący w miamivice’owych klimatach. Chociaż czołówka z różowymi flamingami siedzi w nas głęboko, dziś na polskiej scenie trudno doszukać się podobnych brzmień. Jedynym wytłumaczeniem jest silny wpływ chillwave’owych melodii w zagranicznej muzyce niezależnej. Wspomniane „Heats” spokojnie mógłby rywalizować z kawałkami takiego Washed Out czy Toro y Moi (no bez jaj, nie jest to aż taki geniusz).

Najpierw kojące klawisze okraszone chórkami w rytmie przypływów i odpływów z okładki. Pierwsze wejście wokalu wydawało mi się po polsku i szkoda, że nie było. Ten bardzo intymny kawałek pasowałby do wrażliwej „słowiańskiej duszy” wychowanej na „romantykach muzyki rockowej” (i bez dissu, że złe wychowanie). Potem zaczyna bujać lo-fi gitarka niczym z płyt Krystyny Prońko. Świetnie kojący kawałek na nadchodzące upały.

Dla mnie i tak zawsze ważniejszy był b-side ;P „Distance of the Modern Hearts” to po prostu perełka. Mamy tutaj więcej rozwiązań aranżacyjnych. Mimo wszystko kawałek jest nagrany na niesamowitym luzie ,tak jakby w Polsce tylko takie rzeczy powstawały. Basik cały czas zakorzeniony w disco-amerykańskim-ejtisie. Zaciągający klawisz, rozciągnięty na całą szerokość konstelacji gwiazd z back-covera. Palce lizać.

W Łodzi Kaliskiej na scenę co jakiś czas wkraczało kilka upartych dziewcząt, które wysuwając się na pierwszy plan zasłaniały „pięknych chłopców” z Kamp!. Jednak teraz już wiem, że twórcy tak zajebiście kuul muzy jeszcze nie raz będą odganiać się od dziewcząt żądnych prawdziwych doznań… dźwiękowych. Następnym razem sam będę na scenie. Czekamy na płytę.

Kamp! "Heats" - Download

PS. Panowie podają ten smakowity singielek na tacy w ramach darmowego downloadu. Ściągać i delektować.