niedziela, 27 lutego 2011

Oscary '11: Łabędź królewski i inne spekulacje


Wszyscy gotowi? Można zaczynać? Za kilkanaście godzin w Kodak Theatre rozpocznie się oscarowa gala, na której James Franco i Anne Hathaway przerzucać się będą dowcipami. Będzie śmiesznie? Oby. Widowiskowo? Na pewno. Satysfakcjonująco? Nigdy nie jest. Ale obejrzeć trzeba.

Duże szanse na Oscara za najlepszą rolę męską miałby Jeff Bridges, gdyby tylko statuetki za rolę kowboja nie dostał rok temu. Wygra natomiast zasłużenie wielki zeszłoroczny przegrany Colin Firth. Rola jąkały w „King’s Speech” to chyba najmocniejsze tegoroczne wystąpienie (co ważne nagrodzone już Złotym Globem). Taki np. Jessie Eisenberg ładnie zarysował postać Marka Zuckerberga, ale konia z rzędem temu, kto prześledził wypowiedzi prawdziwego Pana Facebooka na youtube i potrafi powiedzieć, że Eisenberg nie gra tego samego neurotyka co zwykle. W sprawie Javiera Bardema się nie wypowiadam, nie widziałem, natomiast James Franco niech lepiej się zajmie ceremonią a nie nastawia na nagrodę za rolę faceta, który – UWAGA SPOILER! - obcina sobie rękę.

Pierwszoplanowa rola kobieca wpadnie prawie na pewno Portman za „Black Swan”. Nie jestem raczej z frontu forsującego kandydaturę Bening. Tak, w „The Kids Are All Right” zdecydowanie bardziej błyszczy ona niż słusznie pominięta tu Moore, ale i tak Natalie wyprzedza obie panie o głowę swoją rolą, na którą czekała przecież wiele lat. Poza tym tak pięknie wygląda w ciąży – wiele osób na pewno chce zobaczyć jak za statuetkę podziękują jej hormony. Pozostałe kandydatki? Kidman niestrawna, Williams powtarza schematy, a Lawrance jest za mało znana, żeby za zwykłe zacietrzewienie od razu dać jej statuetkę.

Oscara za drugoplanową rolę męską prawie na pewno zgarnie Bale – znów balansuje na granicy, a jego rola w „Fighterze” to chyba jedyna rzecz, dla której warto zobaczyć ten film. A może jednak nie powinno tak być, że nagradzamy cyrkowe sztuczki, metamorfozy i niedojadanie. Bo jeśli nagradzać aktorski kunszt i klasę, to tylko Geoffrey Rush. Reszta pokazała za mało.

Drugoplanowa rola kobieca to w tym roku dość trudny wybór. Odrzućmy Helenę Bonham Carter, bo taką już ją widzieliśmy nie raz, zdecydujmy która z pań ma większe szanse z ekipy „Fightera” (Melissa Leo!), a potem odrzućmy też szanse tego filmu na Oscara w tej kategorii. Jeszcze parę miesięcy temu krzyczałbym, że statuetkę powinna bezapelacyjnie dostać Jacki Weaver, ale potem zobaczyłem „True Grit” i jestem pod wrażeniem tak dojrzałej kreacji małej Hailee Steinfeld – jak mamy przyznawać od czasu do czasu te nagrody dzieciom, to właśnie za takie role. Steinfeld poza tym wydaje się mieć duże szanse, Weaver przez globową porażkę trochę swoją straciła. Ale to chyba z triumfu tej ostatniej ucieszyłbym się odrobinę bardziej - „Animal Kingdom” łapie się u mnie na pewno do ścisłej czołówki filmów obejrzanych w minionym roku, a postać babci smurf to majstersztyk – te zimne sucze oczy śniły mi się po nocach.

Wielkie nazwiska spotykają się w tym roku w kategorii „Najlepsza reżyseria”, a tudno nie ukryć zdziwienia, że i tak jednego brakuje. Tak czy owak decydujące starcie odbędzie się między Aronofskym i Fincherem. Bracia Coen, choć zdecydowanie bardziej brani tu przeze mnie pod uwagę niż David O. Russel i Tom Hooper, nie wydają się mieć szans w staciu Facebooka z Czajkowskim. Ja stawiam na Finchera, który w tym roku pokazał, że jeśli ktoś potrafi, to autorskie kino zrobi z każdej historii i to nie za pomocą kuglarskich sztuczek i zabiegów. Aronofsky, choć „Black Swan” zdecydowanie mu się udał, jawi się jako reżyser, któremu powoli kończą się już pomysły.

W wyścigu o Oscara za scenariusz oryginalny wygra zapewne David Seidler za „King’s Speech”, choć duże szanse ma też Lisa Cholodenko i Stuart Blumberg („The Kids Are All Right”). Ciekawie by było, gdyby Akademia chciała popisać się oryginalnością i nagroda powędrowałą do Mike’a Leigh i jego „Another Year”, ale nie sądzę, żeby wielu jej członków naprawdę zrozumiało o co chodzi w tym filmie - to jest kraj dla starych ludzi. Jeśli chodzi o scenariusz adaptowany, to prawdopodobnie wygra Aaron Sorkin i jego „The Social Network” (i słusznie, bo odwalił niezłą robotę - podobno książka jest strasznie nudna), ale gdyby tylko ktoś upadł na głowę i wygrała wzruszająca historia z „Toy Story 3”…

Nawet jeśli Zabawek za scenariusz nikt nie doceni, to dam sobie uciąć lewą dłoń, że okaże się najlepszą animacją. Raczej nie stawiałbym na artystycznego „Iluzjonistę”, ani równie dobrego co przygody Woody’ego i Buzza „Jak wytresować smoka”. „Podwójne życie zabawek” statuetkę ma w kieszeni, nie ma zmiłuj.

Bardzo słabo przygotowany jestem do filmu zagranicznego, ale gdyby tylko Oscara mógł dostać w tym roku „Kieł”, to skakałbym pod sufit. Dawno żaden film nie zrobił z mojego mózgu takiej jajecznicy jak owe greckie „złe wychowanie”. Wygra jednak najprawdopodobniej „Biutiful”. Bo Inarritu. Bo Bardem.

Montaż to „The Social Network” za płynne przeskakiwanie między dwoma procesami i retrospekcją, choć znów dziwi brak nominacji dla „Incepcji” (za płynne przeskakiwanie między jawą, snem I, snem II i snem III). Ze zdjęciami już trudniej, ale przypuszczam, że wygra Libatique za „Czarnego Łabędzia”. Ewentualnie można stawiać na „Incepcję”, choć nie jest to wymarzona dla niej kategoria. Tym razem również nie wierzę w nagrodę dla braci Coen, a konkretnie dla Rogera Deakinsa i jego zdjęć do „True Grit”.

Oscar za muzykę powinien zdecydowanie powędrować do Trenta „Papieża Samobójców” Reznora i jego kompana Atticusa Rossa za „The Social Network”. Mówię „nie” Rahmanowi i „127 Godzinom”, bo to po trosze powtórka z rozrywki. Akademia nie powinna zrobić też błędu nagradzając Hansa Zimmera ani iść na kompromis doceniając Alexandre Desplata i „King’s Speech”. Co jak co, ale wycinek facebookowej historii nowożytnej został okraszony kompozycjami najciekawszymi i najbardziej oryginalnymi. Poza tym sytuacje, kiedy hollywoodzki mainstream łączy się z muzyczną alternatywą zawsze godne są wyróżnień. Oscar za montaż dźwięku należy się natomiast „TRON’owi”. Może sekwencje niepokojącego buczenia w „Incepcji” czy hamowania wielkich składów kolejowych w „Unstoppable” zrobiły na mnie wrażenie czy to w kinie miejskim czy domowym, ale to właśnie brzmienie „świata dysku” zostały w mojej głowie najdłużej po projekcji. Zresztą dajmy „Incepcji” Oscara za sound mixing i wszyscy wyjdziemy szczęśliwi.

Co zostało? Bardzo kiepsko w tym roku stoję z krótkimi metrażami, choć jeśli chodzi o animację stawiam na „The Gruffalo”. Pełnometrażowy dokument rozegra się prawdopodobnie między dwoma tytułami. Chciałbym żeby wygrało „Wejście przez sklep z pamiątkami”, bo choć nie podobał mi się do końca, to ciekaw jestem co na tę okazję przygotował mój wieloletni idol Banksy i czy naprawdę przyjdzie na ceremonię przebrany za małpę (ma na to oficjalne pozwolenie Akademii). Wygra natomiast najprawdopodobniej „Restrepo” – Amerykanie o wojnie mogą opowiadać i opowiadać, i choć pomysł na tę akurat historię jest całkiem nowatorski, to niestety twórcy znów nie uciekli przed niepotrzebnym patosem. Wiem, że wojna jest okrutna, ale spodziewałem się nieco więcej dystansu i humoru. Absurd jednej zjedzonej na szybko krowy to za mało.

Przed najważniejszą kategorią szybki rzut oka na kategorie pominięte. Efekty: „Incepcja”, bo co jak nie ona, Alicja? Come on! Charakteryzacja: nie mam pojęcia. Nie widziałem ani „Niepokonanych” ani „Barney’s Vision”, a „Wilkołaka” wspominam tak źle jak tylko się da, więc nie mam tu swoich faworytów. Kostiumy? „True Grit” – czy było w tym roku coś bardziej elektryzującego niż kostium niedźwiedzia? Piosenka! Czyż to nie ważna kategoria? Spokojnie, nie na Oscarach. Ale wskazać swoich faworytów zawsze warto. Po pierwsze: proszę, tylko nie Dido. To dość słaby numer (ten dziecięcy chórek!) i dobrze pokazuje klasyczny radiowy shit początku dekady. Gdybym musiał tego słuchać na repeacie z łapą przytrzaśniętą przez głaz, to też bym coś z tym zrobił. Piosenka z „Tangled” to lukier z cukrem, ciężkostrawny i zabójczy. Trochę lepiej przedstawia się numer z „Country Strong” śpiewany przez Gwyneth Paltrow, ale to też nic odkrywczego. I to zawodzenie hoooo-whooo-ooo-ooo, którym atakuje gdzieś po połowie! Może chciała pokazać mężowi, że też może, choć chroń nas Boże przed ich ewentualną współpracą. Zostańmy lepiej przy sprawdzonym patencie i dajmy statuetkę Randy’emu Newmanowi. Niby już kiedyś dostał Oscara za jedynkę, ale tak naprawdę co z tego? „We Belong Together” to jedyny numer, który na wyróżnienie zasługuje. Ale i tak pewnie wygra Dido.

Film roku, czyli to na co wszyscy czekają i potem i tak każdy ma swoje zdanie, szczególnie jeśli jest nominowanych 10 tytułów, co – jak ustaliliśmy rok temu – jest absurdalne. No ale lecimy. Oscara nie dostanie na pewno „Winter’s Bone” – zacny to film i przejmujący, choć – ustalmy to raz na zawsze – bardzo „sączący się” i gdyby nie dwie lub trzy genialne sceny, które naprawdę wstrząsają widzem, byłby trudny do obejrzenia. Nie stawiałbym też specjalnie na „The Fighter” – słusznie pomijany i niedoceniany, poniekąd będący powtórką z „Zapaśnika”. „Toy Story 3” też odpadnie w starciu z silniejszymi rywalami, choć jeśli jakikolwiek film animowany miałby kiedykolwiek zdeklasować normalne pełne metraże, to to jest chyba ten moment.

Zostaje siedmiu dość mocnych kandydatów. Tniemy brutalnie: nie dla „Incepcji” – bo obok są lepsze, bo to sci-fi i dlatego, że była zbyt ignorowana. Jeśli wygra, to zazdroszczę ludziom, którzy postawią na nią u bukmachera – mogą nieźle się wzbogacić. Nagroda dla „The Kids Are All Right” jest również mało prawdopodobna. Ciekawy to film, sympatyczny i poprawny politycznie, ale też pełen dziur i z bardzo słabym zakończeniem – chociażby ono na Oscara nie zasługuje. Poza tym w dalszym ciągu są obok silniejsi kandydaci.

„127 godzin” również nie wygra – coraz trudniej o argumenty, ale ustalmy, że po „Slumdogu” Boyle będzie musiał chwilę poczekać na swoją kolej, albo nakręcić coś dużo lepszego, a nie tylko w pewien sposób powielającego schematy. Ciężko uwierzyć też w wygraną „True Grit” – jeśli rok temu Coenowie nie dali rady z absolutnie mistrzowskim „Poważnym człowiekiem”, to konwencja groteskowego westernu również nie powinna przekonać członków-wybieraczy, mimo udziału w tym projekcie sympatycznej nieletniej, która zmiękcza serca.

Nie jest tak, że „The Social Network” zupełnie nie ma szans, ale sam nie wiem czy jest to film oscarowy, czy tylko bardzo dobrze zekranizowany popkulturalny fenomen, który za parę lat może już nie mieć racji bytu w historii kina, a prawie na pewno się zdezaktualizuje. Ostatecznie o statuetkę walczyć będą prawdopodobnie dwa filmy: narkotyczne i widowiskowe „Black Swan” zmierzy się z „The King’s Speech”, w małym kraju nad Wisłą nazywane „królewsko śmieszną komedią”. Możecie się śmiać, ale wydaje mi się, że to ten drugi film ma odrobinę większe szanse zostać wywołanym do tablicy za kilkanaście godzin w Kodak Theatre. Zobaczymy. Marzenia na przyszły rok? Zdecydowany faworyt. Królewsko by mnie to ucieszyło.

sobota, 19 lutego 2011

Radiohead "The King of Limbs": 8-Track Demo


Wygląda na to, że kolejny raz forma przyćmiła treść. Znów dostaliśmy płytę z zaskoczenia i mimo że tym razem przecież się tego spodziewaliśmy, to i tak nie obyło się bez kilkudniowej ekscytacji. Radiohead wie jak dawkować emocje, szkoda tylko, że większość z nich mija po pierwszym przesłuchaniu nowej płyty.

Mój serdeczny kolega powiedział mi kiedyś o swoim idolu: „Nawet jeśli Gahan wydałby płytę z serią pierdnięć i beknięć, to i tak podekscytowany przesłuchałbym ją wielokrotnie i zaczął analizować”. Tu jest trochę podobnie – bardzo sympatycznie i miło, że jest coś nowego, ale nazywanie tych 8 utworów nowym albumem to trochę jednak przesada. Mogliby zrobić tak jak Albarn – poudawać, że to ciekawostka nagrana w hotelu na iPadzie i wszyscy przybilibyśmy sobie piątkę. Teraz natomiast mam wrażenie, że wcinam pyszny kisiel za pomocą widelca. Niby coś pachnie, ale przelatuje i wraca do miski.

Otwierające „Bloom”, którego początek przypomniał mi motyw z legendarnego numeru MC Dipensa, to bardzo mechaniczny i zapętlony utwór bez żadnego właściwie momentu szczytowego. Ci, którzy już nie łyknęli „Kid A”, z rozrzewnieniem wspominają „The Bends” i co jakiś czas mają nadzieję na powrót ich ulubionego zespołu, kiedy ten kusi ich takimi kawałkami jak np. „Bodysnatchers”, powinni po „Bloom” o „Radiogłowych” zapomnieć. Cała reszta niech lepiej na te 5 minut wróci do solowej płyty Yorke’a.

„Masz niezły tupet, żeby tu przychodzić”, rzuca agresywnie Yorke na początku „Dzień dobry, panie sroko”. Jest dużo ciekawiej niż w poprzednim numerze, choć dalej nie odkrywczo. Ale raz, że zbudowane jest toto na gitarach, a dwa, że bas chodzi jak marzenie. No i wreszcie coś się dzieje, ale po co aż 4:40 i te odgłosy ptaszarni na koniec, które przecież jeszcze tu wrócą?

„Little by Little” to nie Oasis pamięci żałobny rapsod, ale autopowtórka z rozrywki pt. „I might be wrong 2”. Całkiem przyjemny utwór, dopóki nie puścicie sobie jego protoplasty.

Znów lekkie zdziwienie, że coś tak remixowego i mglistego jak „Feral” zafunkcjonowało jako 12.5% nowej płyty Radiohead. Dobry to numer, dubstepowy nawet, choć potrzeba czegoś więcej niż połamanych rytmów, żeby zadziała się magia (patrz następny).

„Lotus Flower” poznaliśmy odrobinkę wcześniej – zanim zespół uraczył nas płytą, pokazał teledysk. Jeśli tańczyliście kiedykolwiek do „Idioteque”, to potańczycie i teraz – Thom na przykład giba się jak marzenie. Ale oprócz energii, zawsze bujających handclapów, trzecio i czwartoplanowej głębi jest też ciekawa wokaliza. Jeden z dwóch albo trzech „trzeba przesłuchać” na tej płycie.

10 lat temu Thom wskakiwał do rzeki, teraz daje nura w jezioro, a podkład pozostaje podobny. Pianino miarowo gra zapętlony motyw, śpiewają wieloryby, tylko patrzeć jak powstanie animowany teledysk o podwodnej podróży – tym razem może w 3D. Zaletą „Pyramid Song” był pewien niepokój, „Codex” natomiast jest nieznośnie chilloutowy, do tego niepokoi mnie jego stadionowy potencjał. Plus znów zabawa „rozpoznajemy gatunki ptaków ozdobnych”.

Wielogłosowe „Give Up The Ghost” nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia – mam podobne odczucie jak przy „House of Cards” – zbyt dopieszczone, a przez to nudne. Zdecydowanie lepszy jest wieńczący całość „Separator” - dość konkretny jak „Lotus Flower” i z ciekawymi sennymi wokalami (i równie sennym tekstem). Bardzo dobra robota Colina, ale doznawać można dopiero kiedy w 2:32 wchodzą gitary.

Chciałbym, żeby mottem „The King of Limbs” były zapętlone słowa z „Separatora”: „If you think this is over/ Then you’re wrong”. Miło by było, gdyby za tydzień Radiohead podrzucili nam jeszcze trochę nieco lepszego materiału. Wydaje mi się jednak, że sprawcy najpierw muzycznej, a potem fonograficznej rewolucji wyznają teraz zasadę „nie ważne co wydajesz – ważne, że z zaskoczenia - ważne, że nowe”. To chyba resztki megalomanii na którą mogą sobie pozwolić. Teraz zapewne większość z nas przymknie z pobłażaniem oko na ten średniawy album, ale przed przygotowaniem następnej niespodzianki Radiohead muszą się naprawdę postarać.

http://thekingoflimbs.com/