sobota, 28 marca 2009

'The Unborn', czyli jak dobrze zainwestować 20 złotych.


Z horrorami jest jak z dziećmi z nieprawego łoża: były i są obecne na filmowym firmamencie, lecz nie każdy przyznaje się, że akuratnie miał z nimi do czynienia. No, więc ja się przyznaję, ja lubię się z tymi niechcianymi bachorami spotykać. Lubię, kiedy mnie straszą te małe potwory, lubię kiedy mi grożą, lubię kiedy kierują ku mnie ostrze strachu. Nawet, gdy doskonale wiem, że to głupie amerykańskie dzieciaki rodem z przedmieść Michigan.

W chwili, w której wydawałem pieniądze na zakup biletu na film Davida Goyera jak zwykle poddałem się uczuciu nadziei, która stoi u mego boku zawsze gdy w kinach pojawia się nowy horror – a nuż nareszcie coś mnie zaskoczy: utytłani w popcornie producenci postawią wszystko na jedną kartę i stworzą film bezprecedensowy...
Czy muszę dodawać, czyją nadzieja jest matką?

Film powinien przejść do historii kina jako ewenement pod względem natłoku zapożyczeń z klasyki kina grozy przewijających się w ciągu półtorej godziny jego trwania.
Mamy więc: pociechy na trójkołowych rowerkach, pociechy mówiące strasznym głosem, straszne psy (żeby były straszniejsze to te z rasy pitbull), ruchome płody w formalinie, nawiedzenia w toalecie, kontakt z martwymi członkami rodziny, przerażające lustra, dziwne stukoty, stary psychiatryczny szpital, dom starców, eksperymenty nazistów, żydowską kabałę, ducha na żywo i przez internet, wykrzywione złe pyski potworów, opętania w trybie skokowym, ludzi chodzących na czworakach na japońską modłę w rytmie cza-czy, list pisany po nocy, nieprawdopodobne rodzinne korzenie, rabina, pastora-koszykarza, jedną czerwoną księgę (czerwoną, tajemną księgę, taka jaką znajdziemy w każdej bibliotece), pozłacany rytualny bawoli róg, egzorcyzm, a na dodatek Złego, który tym wszystkim zarządza, a ma na imię: JUMBY!!!, że na tym poprzestanę...

'The Unborn' w swojej formie zbliżony jest do pewnej lepkiej i ciepłej masy, potocznie zwanej - kupą. Goyer zjadł hurtowo klasykę horroru, nadął się nad scenariuszem i wydał gromkie, mokre pierdnięcie.

Ale jest i pozytywny aspekt tego doświadczenia. Za dwadzieścia złotych można bowiem kupić osiem piw, ściągnąć film z netu i pośmiać się gromko w towarzystwie przyjaciół z nieprawdopodobnych przygód głównej bohaterki.

piątek, 27 marca 2009

Placebo "Battle for The Sun" - Żywot Briana M. po raz kolejny.

Nowy kawałek Placebo, utwór tytułowy z nadchodzącej płyty „Battle For The Sun” to rzecz niepotrzebna. Po co pisać o zespole, na którym każdy rozsądny człowiek położył już laskę? Nadzieja matką głupich i kiedy słyszę hasła „powrót do korzeni” i „brzmienie jak z debiutu” to mam ochotę to sprawdzić . Niby jestem przeciwnikiem powrotów, bo najlepsze co można robić to ciągle iść naprzód, ale jako, że Placebo już raz próbowali i przez brak radykalizmu wiele na tym stracili, to chciałem, żeby „Battle for the Sun” brzmiało jak np. „36 Degrees”. Niestety tak nie jest.

„Battle for the Sun” to zjadanie własnego ogona tak daleko posunięte, że ch
łopaki dochodzą już powoli do głowy. Oklepane riffy, przewidywalnie okraszony ozdobnikami refren i irytujące ciągłe powtarzanie poszczególnych słów to pomysł zupełnie chybiony. W głosie Brian'a Molko nie słychać żadnych, absolutnie żadnych emocji. Te szarpnięcia, jęknięcia i zaśpiewy to tylko wytrawiony plastik. Możliwe, że nie było go w ogóle w studio kiedy ten kawałek powstawał, a wokale nagrano za pomocą zmyślnego urządzenia analizującego całą dyskografię Placebo, które specjalnie dla chłopaków skonstruował Piotr Stelmach. Placebo staje się powoli jutowe – koniec twórczego działania, czas na odcinanie, stadiony i hymny. Tysiące zapalniczek. Wtórność.

Tylko co z tego? Kto się nad tym zastanawia? Jeżeli cała płyta taka będzie, a wystarczy zerknąć na tytuły z tracklisty żeby to wywnioskować, to ludzie to kupią i grupa fanów radykalnie się powiększy. Nie tylko dlatego, że tako rzecze inżynier Mamoń i nikt już nie szuka i nie ma ochoty odkrywać. Także z powodu piramidy Lebedev’a. Sorry, ale taka jest prawda.



czwartek, 26 marca 2009

Trailer 'Where the Wild Things Are' - przygody wesołych diabłów


Oglądając trailer, niejeden polski widz wspomni jak chował się za fotelem, przed kudłatym Strzałką-piszczałką. ‘Where the Wild Things Are’ już raz zostało wycofane z produkcji, gdyż podczas pokazu przedpremierowego dzieciaki piszczały ze strachu. Totalnie odjechane wizje Spike Jonze’a tym razem zostały skierowane na „target” najmłodszych widzów.

Film jest ekranizacją kultowej książki Maurice’a Sendaka o tym samym tytule. Fabuła opisuje historie chłopca, który zamknięty w pokoju przez mamę za nieposłuszeństwo tworzy w swoim umyślę fantastyczny świat pełny włochatych postaci.

Zwiastunowi towarzyszy nieco zmieniony fragment „Wake Up” Arcade Fire. Kawałek o podniosłym zabarwieniu całkiem nieźle wpisuje się w konwencje „wszystko jest możliwe w dziecięcym świecie”. Czekam na premierę.



poniedziałek, 23 marca 2009

'Rocknrolla' - no sex, dull thugs & no rocknroll


„Porachunki” i „Przekręt” to filmowe majstersztyki. Wyraźnie zarysowane postacie, błyskotliwe dialogi, scenariusze pełne niespodziewanych zakrętów, a do tego wpadające w ucho ścieżki dźwiękowe. Same czołówki filmów to już arcydzieła.

Po tych dwóch genialnych obrazach świat poznał styl Ritchiego. Byłem wtedy ciekaw czy kolejne jego filmy będą w podobnym klimacie? Czy potrafi nakręcić coś w innej tematyce? Próbował odpowiedzieć na to pytanie kręcąc „Revolvera”. Odpowiedź brzmiała: Nie. Guy Ritchie umie kręcić tylko filmy w kręgach światka gangsterskiego z dozą czarnego humoru. Do tego im więcej filmów na koncie tym coraz więcej wtórności poprzez kopiowanie charakterystycznych postaci oraz za wszelką cenę wrzucania twistów w scenariuszu.

Podobnie ma się sprawa z „Rocknrollą”. Czyli kolejna powtórka z rozrywki. Czołówka przedstawia nam poszczególnych bohaterów, każdy prowadzi osobne interesy, aby potem ich losy niespodziewanie spotkały się ze sobą. Mamy okrutnego bossa, trzymającego wszystkich za jaja. Mamy paczkę przestępczą, która ma być zabawna. Niestety, nawet wątek homoseksualny wśród gangsterskiej świty, niosący wiele możliwości w budowie gagów, został spalony. Nie może zabraknąć także, niezniszczalnych posłańców rosyjskiego pochodzenia. Dostają po głowie, by w następnej scenie znowu stanąć na nogi i tak do upadłego. To już naprawdę przestało być śmieszne.

Głównym atutem dwóch pierwszych filmów Guya była dynamika opowiadanej historii. „Rockanrolla” niestety się wlecze. Jest dużo scen, które po prostu są niepotrzebne. W „Przekręcie” mieliśmy perfekcyjnie nakręconą układankę, gdzie każdy bohater był jej nierozerwalną częścią. Tutaj wszyscy są jakby na przymus. Nawet wielki Tom Wilkinson gra tak, jakby coś go uwierało.

Ritchie ginie od własnej broni. Jego film jest autoparodią, a do tego słabą. Najśmieszniejszy moment w filmie to napisy końcowe w których dowiadujemy się, że bohaterowie „Rocknrolli” wrócą w kontynuacji. Ale z niego niezły komediant.

piątek, 20 marca 2009

Wavves "Wavvves" - Kubeł oczyszczającego brudu


Kolejne gorące lato w San Diego. Całe dnie leżymy na chodniku jedząc na zmianę lody i paląc skręty. Jedynym ważnym problemem jest to, czy idziemy nad ocean teraz, czy dopiero jak zacznie zachodzić słońce. Ktoś opowiada o swojej 3-dniowej przerażającej fazie, ktoś robi zdjęcia trącym co chwila twarzami o asfalt skaterom. Mike wspomina o nowej dziewczynie, fance Soniców, która twierdzi, że waliła kiedys shoty z Kim Gordon kiedy była w NY. Jasne, wszyscy jej wierzymy. Niech oleje tę kłamczuchę i wróci lepiej do naprawiania pieca, bo rzęzi jak niemowlak nacierany papierem ściernym, a pojutrze gramy. Nie robimy sobie nadziei, grunt to zabawa, ale ten nowy perkusista mógłby się postarać zamiast testować nowe elektroniczne zabawki, np. teraz. Zamknij się człowieku, nie słyszę słońca! O, coś przechodzi. Zdejmuję z twarzy koszulkę i widzę, że oprócz mnie tylko Chuck się zainteresował. Reszta bez sił leży plackiem walcząc ze swoimi demonami. Podobno każdy je ma. Sięgam po następne piwo, bo dziewczyny prychają tylko pogardliwie i idą dalej. Coś dobrego nadjeżdża w samochodzie. Łomot się zbliża, sprzężenie osiąga stan mile łechcący, pulsujący rytm miesza się z bezkształtną gitarą, a wokal to już naprawdę nie wiem czy jest załączony, czy wydobywa się ze studzienki ściekowej nad którą wóz przejeżdża. Niezłe, ale nie mam siły się podnieść i spytać co to. Może jutro też przejedzie. Tak bardzo jestem znudzony. I tak mi z tym dobrze.

Bat for Lashes "Two Suns" - drugie słońce na koncie


Natasha Khan. Piękna, utalentowana i niezależna. Jej projekt Bat for Lashes to esencja tego co najlepsze, nie tylko w muzyce kobiecej lat 80-tych i 90-tych, ale w muzyce w ogóle. Natasha Khan. Zdrowo stuknięta. Doskonała.

Na „Two Suns” dzieje się znacznie więcej niż na debiucie. Nie lepiej, nie gorzej. Zupełnie inaczej. Czuć to już od otwierającego płytę utworu „Glass” z po prostu fantastyczną sekcją rytmiczną. Trzyma ona wszystko w ryzach i nadaje tempo bajkowej opowieści wyśpiewanej przez alter ego Natashy czyli „destruktywną i zapatrzoną w siebie blondwłosą femme fatale” Pearl. Poza tym w przeciwieństwie do „Fur and gold”, która była płytą w jakimś sensie minimalistyczną, tu wyraźnie słychać ingerencję zespołu. A pomagał podobno Yeasayer.

Nie tylko osobowościami bawi się na „Two Suns” Khan. Także stylistyczna żonglerka rzuca się w oczy, na przykład w „Sleep Alone”, gdzie stare łączy się z nowym i początkowe fragmenty bardzo zbliżone do np. do „Trophy” z poprzedniej płyty przechodzą w lata 80-te, albo w „Pearls Dream”, który brzmi jak jeden z dobrych kawałków Róisín Murphy, co chyba dla obu pań jest komplementem. Do worka wrzućmy też „Peace of mind”, które ociera się o gospel na tej mniej więcej zasadzie, co Blur’owy „Tender” (który spotyka mroczną balladę PJ Harvey), „Two Planets” mający w sobie coś z Björk, czy singlowy „Daniel”, gdzie Natasha za pomocą chwytliwych syntezatorów wyznaje miłość Danielowi „Karate Kidowi” LaRusso. A, no i ten piękny closer „The Big Sleep”, duet ze Scottem Walkerem, którego opowiedzieć się nie da. Koniec wyliczanki.

I co? Trochę dużo zapożyczeń? Skądże znowu. Wszystko śmierdzi Bat for Lashes na kilometr i nie ma możliwości, żeby się pomylić. Wszystko smaczne, świeże, a proporcje idealne. Znowu nas przechytrzyła. Natasha Khan.

wtorek, 17 marca 2009

Grouper "Dragging A Dead Deer Up A Hill" - She's dead...rapped in plastic.


Dwa pierwsze kawałki tej płyty na pewno zawyżają jej ocenę. Opener rozpoczyna się szumem który po chwili przeradza się w kołysankę rodem z „Dziecka Rosemary”. Rozmyte plamy klawiszy przepuszczone jeszcze przez przester, otwierają przejście do innego wymiaru. Przejście wymaga wysiłku. Po chwili jesteśmy na miejscu. Lekkie bicie gitary akustycznej z głosem, który balansuje na krawędzi maniery Sinead O’Connor i Elizabeth Frazier. „Heavy Water/I’d Rather Be Sleeping” to jedna z najpiękniejszych rzeczy jakie ostatnio słyszałem.

„When We Fall” nie tylko samym tytułem przywołuje klimat miasteczka, g
dzie wszystkie wiśniowe placki idą po śmierci. Julee Cruise śpiewająca na tle czerwonych zasłon. Nawet same tytuły aspirują na soundtrack do kołyszących się na wietrze iglic Douglasa: „Fishing Bird (Empty Gutted In The Evening Breeze), nie wspominając o tytule albumu.

Większość kawałków na płycie utrzymana jest w podobnym klimacie. Melancholijne ballady z urzekającym szeptanym wokalem. Album wymaga wyjątkowego skupienia.
Mogłoby się wydawać, że Liz Harris (cały projekt to jej dzieło) nie ma pomysłu na zbudowanie różniących się harmonii, jednak przyjmując materiał jako całość można poczuć niesamowity, bajkowy klimat. „Dragging A Dead Deer Up A Hill” to jedna długa kołysanka.

Jeżeli, ktoś chce się oderwać od szarej, nudnej rzeczywistości niech zapuści ten krążek na repeacie.

poniedziałek, 16 marca 2009

"It's Blitz!" czyli jak Yeah Yeah Yeahs rozbraja bombę


Przyznam, że tytuł nowej płyty YYYs trochę mnie zmylił. Spodziewałem się ciężkich uderzeń perkusji Briana Chase’a, przeszywających krzyków Karen O i mięsistych smagnięć gitary Nicka Zinnera. Szczególnie po ostatniej epce Is Is wypełnionej mocnymi kawałkami z czasów pierwszej płyty. Spodziewałem się, ale tytułowego bombardowania nie dostałem. I wcale nie jestem zły.

Nowa rockowa rewolucja zbiera swoje żniwo. Kiepskie drugie i trzecie płyty zespołów, które kiedyś miały pomysł i nagrały świetne debiuty to ostatnio plaga. I już nie wiadomo co gorsze – wałkowanie tego samego po raz kolejny czy wskakiwanie
na siłę z gitarowego indie do pełnej syntezatorów elektroniki. Bez pomysłu, bez odwagi, kalkulując i bezgranicznie wierząc w hype.

Yeah Yeah Yeahs nigdy nie b
yli jednymi z wielu, choć "It’s Blitz! "przynosi dużo zmian. Zmian właśnie tego typu. Pierwszy utwór na płycie , "Zero" to dobry wybór na singiel – już nowy, już inny, już mocno elektroniczny, ale jeszcze mocno osadzony w manierze z "Show Your Bones." Do tego chwytliwy, bardzo popowy, prosty. Kompromis pełną gębą. I przynęta dla niewtajemniczonych. Kolejny, "Heads Will Roll", jeden z najlepszych momentów tej płyty, to totalna mieszanka, dance’owa bajaderka, która pokazuje jak dobry jest Nick Zinner. Nie jako gitarzysta, bo to wszyscy zainteresowani wiedzą (swoją drogą wpleciony w tym kawałku motyw quasiEdge’owy nie tylko nie irytuje, ale zaskakująco się sprawdza), ale jako w pełni świadomy i czerpiący z tego co najlepsze kompozytor.

Na nowej płycie YYYs słychać lekkość, ale przemyślaną i prostotę, która wcale nie zamienia się w banał. Takie jest chwytliwe "Soft Shock" czy "Dull Life", które po początku przywodzącym na myśl jedną z ballad The Cardigans zaczyna przypo
minać jeden z chwytliwych kawałków młodzieżowej australijskiej formacji Operator Please. Ale spokojnie – wszystko obdarte jest z plastiku, pozbawione kolejnych wygładzeń i szlifów, a Karen brzmi jak Karen. Kolejny raz zastanawiam się – czy mainstream to łyknie?
Jest i ciekawie zaaranżowany "Runaway", nawiązujący do debiutu gitarowy "Shame and Fortune", jest piękna dziewczęca piosenka "Hysteric" z refrenem jak marzenie. Jest wreszcie perełka "Dragon Queen" – ejtisowy syntezatorowy taneczny duecik Karen O z Tunde Adebimpe z TV on the Radio - jedne z najlepszych nowojorskich głosów
stapiają się w jeden.

Dreampopowe "Skeletons" kojarzy mi się trochę z "The Rip" z ostatniej płyty Portishead. Niekoniecznie muzycznie – chodzi raczej to ten rodzaj napięcia, które powoli się uwalnia za pomocą małych zmian. Spokojnie, prawie statycznie. Bez zbędnych ruchów. Nawiązuje przy tym do własnej klasyki: czujecie "Maps"? – to te same emocje
, ten sam łamiący się głos, ta sama miłość.

"It’s Blitz!" nie jest płyt
ą genialną. Ma swoje minusy, małe niedoskonałości. W końcu nikt też nie odkrywa tu Ameryki. Ta trójka to nie przełom w skali muzyki w ogóle. Ale trzeba przyznać, że to świetnie zmontowane kilkadziesiąt minut. Yeah Yeah Yeahs idą do przodu pozornie nie ruszając się z miejsca. Momentami zmieniają swoje brzmienie o 180 stopni, ale robią to w taki sposób, że nam wydaje się, że grali tak zawsze. I niech im będzie. Ja to kupuję.