niedziela, 1 listopada 2009

A teraz coś z zupełnie innej beczki: "Solista"


Trzy powody, dla których lepiej o tym filmie tylko usłyszeć niż go faktycznie obejrzeć:

1) Banał, nuda i wtórność, czyli wszystko marność.

Historia zaserwowana w tym filmie jest tak wyświechtana i banalna, że naprawdę musiałem się sporo namóżdżyć, żeby wymyślić po co to komu było. I niespodzianka - w końcu na to wpadłem, głupio mi, że trochę późno, ale zawsze – tak, chodzi o pewną kasę za pewny kinowy hit. Pamiętacie „The Pursuit of Happyness” z Willem Smithem? To podobny kaliber: na faktach, o biedzie i od zera do bohatera. W wielkim skrócie: God bless American Dream. Autentyczni Steve Lopez i ułomny geniusz Nathaniel Ayers przewinęli się pewnie przez niejeden daily show i kilka nightów, zapełnili kawałek któregoś z life’ów czy innego chronicle'a, a przede wszystkim byli (i chyba jeszcze są) główną rozrywką LA Timesa dostarczając coraz to nowe historie. Zaczęło się niewinnie, a potem książka, promocja, scenariusz, film. Co więc jest w przygodach tych panów takiego niezwykłego? Kompletnie nic. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem ignorantem, naprawdę rusza mnie muzyka klasyczna, siedziałem trochę w życiu przy fortepianie i miałem w rękach skrzypce. Może więc jestem trochę cyniczny i niewrażliwy na piękno i szczęście? Tak, to niestety prawda, ale taka piękna historia z serii „los się musi odmienić” powinna nawet mnie uradować. Powinienem kibicować odnalezionemu talentowi i czekać aż zagra koncert swojego życia. I uwierzcie mi. Kibicowałem! Ale nie teraz tylko kilka lat temu, kiedy morze wyrzuciło na brzeg pianistę-geniusza z amnezją. Śledziłem też losy podobnych bohaterów za każdym razem, kiedy oglądałem film według takiego samego schematu. Długo nie trzeba się zastanawiać żeby wyłuskać np. „Shine” – też oparty – tu niespodzianka – na faktach, ale niesprawiający tak jak „Solista” wrażenia niepotrzebnego. Pasuje też trochę „Ray” (zaraz zaraz, czy tam nie grał…), odrobinę „1900: człowiek legenda”, czy „Piękny Umysł” – taki Nash muzykiem nie był, ale geniuszem - schizofrenikiem tak; i też miał pod górkę. W skrócie mam więc dość. Chcecie zrobić kolejny film wg powyższego schematu? Zróbcie go porządnie.

2) Jaka to melodia, czyli wszystko w jednej tonacji.

Termin „pojedynek dwóch aktorów” to absolutny klasyk wśród zapowiedzi nowych przebojów kinowych. W „Soliście” do walki stają Robert Downey Jr. i Jamie Foxx. Obaj zresztą świetnie obsadzeni, a nawet rzekłbym typowo. Potrzebujesz inteligentnego dowcipnego (i seksownego) rozrabiaki? W twoim filmie może zagrać tylko ktoś, kto naprawdę czuję muzykę? Memory fajf i wszystko jasne. Ale niestety, z aktorstwem obu panów jest tu bardzo słabo. Nie jestem jakiś wielkim fanem Foxxa, ale podobał mi się jego „Ray”, drugi plan w filmie „Jarhead”, jako nowy Ricardo Tubbs w kinowym „Miami Vice” też dawał radę. Mając przed sobą „prawdziwą historię” mógł z niej wycisnąć trochę więcej, niż tylko granie pod schemacik. Wiem, że wygląda na ekranie nieźle jako schizofreniczny fan Beethovena, czuwali w końcu nad tym najlepsi schizo-spece z Hollywood, ale jego gra nuży już po 20 minutach. Tu potrzebny jest przełom, kolejny ekranowy autystyczny chwyt, nowa metoda. Przypomina mi się tu film „Tropic Thunder” i świetna teoria „jak zagrać upośledzonego” wygłoszona przez Kirka Lazarusa, którego grał tam…Robert Downey Jr. Weźmy więc pod lupę teraz jego, bo tam był niezły, a chciałbym go pochwalić i tu. Niestety. Choć jest jednym z tych aktorów, do których czuję pewien rodzaj niepohamowanej sympatii, umie grać naturalnie i być na ekranie „fajnym gościem”, to z całym szacunkiem – nie mam pojęcia co tutaj odpierdala. Już jego „Ironman” był o niebo lepszy. A Downey Jr. umie zagrać – przywołuję jego wejście smoka (i zarazem rolę życia), czyli „Less Than Zero”. Niestety w „Soliście” idzie w zupełnie inną stronę, zapomina jak być dobrym aktorem. Sili się na wielki spektakl, próbuje ugryźć swojego bohatera na różne sposoby, gada do siebie, biega w kółko – człowiek zaczyna się zastanawiać czy on też gra roli osoby w pewien sposób upośledzonej. Bo nawet, jeśli prawdziwy Steve Lopez, który mieszka gdzieś tam w L.A. zachowuje się właśnie w ten sposób, to kogo to tak naprawdę obchodzi? Kończąc ten smutny wątek dwa słowa: Catherine Keener, która znów mnie w pewien sposób zawiodła. Ale i tak na tle dwóch „gwiazdorów” wypada o niebo lepiej.

3) Wszystko gra, czyli każdy śmieć smakuje tak samo.

A jak smakuje? Sztucznością, styropianem, plastikiem. I nie chodzi tylko o zupełnie nierealistyczne sceny wśród biedoty (z góry zakładam, że tu mogę się mylić: w L.A. jeszcze nie gościłem, może tam jest trochę wyższy poziom slumsingu), chodzi o cały klimat: dopieszczony, poprawny i przewidywalny. Nie wierzę „Soliście”, nie czuję go. Ktoś przy montażu spieprzył coś w zakładce „emocje”, a reżyser filmu robiący hollywoodzki desant - Brytyjczyk Joe Wright nie może się tu zupełnie odnaleźć. Historia snuje się nużąc, pseudo-artystyczne zdjęcia są w pewien sposób żenujące. Kiedy Lopez i Ayers wdają się w bójkę, co teoretycznie jest jakimś tam punktem kulminacyjnym tego filmu, narażeniem ich relacji (umówmy się, że to nie przyjaźń) na szwank, to ledwo to zauważam. Tak się nie robi takiego filmu, tak nie olewa się widza. Pomijam już fakt, że w ogóle chyba trzeba było zostawić tę historię w spokoju, nie z każdej sensacji da się zrobić coś interesującego, nie każde gówno przerobić na olimpiadę. „Miałem 2000 kobiet, a teraz sprzedaję pomidory” – grzmiała kilka dni temu okładka Super Expressu czcionką 70-ką. A gdyby tak...

2 komentarze: