niedziela, 15 listopada 2009

Dead Man’s Bones „Dead Man’s Bones” – Ani to cukierek, ani psikus.


Nie oglądałem nigdy filmu „The Notebook”. Nie to, że nie lubię takich klimatów – ba! – mam słabość do wszystkiego co teen, amerykańskie seriale dla głupich nastolatek połykam bez mrugnięcia okiem. Ale tak po prostu wyszło – muszę chyba nadrobić. Wspominam ten film, bo chyba dzięki niemu Kanadyjczyk Ryan Gosling stał się gwiazdą w pełnym i przede wszystkim negatywnym tego słowa znaczeniu. Mogę sobie tylko wyobrazić jak niesamowicie go to musiało wkurwić – uwolnił się wreszcie od nie-bezpodstawnych zarzutów o konszachty z myszką Mickey, przestał udawać Herkulesa i zaliczył pierwszą dużą rolę w „The Believer”, którą rozwalił chyba wszystkich. Niby wcześniej była jeszcze „Murder by Numbers”, ale tam pozostał trochę w cieniu również stawiającego pierwsze duże kroki Michaela Pitta. Poza tym dziewczęta jakoś nie chcą kochać się w seryjnych mordercach.

Przekombinowane „Stay” w 2005 pozostawiło u mnie drobny niesmak, ale niedługo potem kibicowałem Ryanowi w wyścigu po Oscara. Choć „Half Nelson” przegrał (it’s all politics), to Gosling wskoczył u mnie już definitywnie do rubryczki „ulubieńcy”. Dobry w dobrym „Fracture” (Ryan vs. sir Anthony) i w zupełnie inny sposób fantastyczny w „Lars and the Real Girl” (oglądałem w nerwach, myślałem, że nie udźwignie). A potem zrobił sobie chwilkę przerwy.


Dlaczego taki długi wstęp biograficzny? Gwoli przypomnienia. Nie tego kim Gosling jest, ale w jakim stopniu. Tak, znów jakiś gwiazdor z Hollywood nagrywa płytę. Ale tym razem nie dość, że własnymi rękami i bez promocyjnego bullshitu, to o dziwo – bardzo dobrą.


Dead Man’s Bones to nie rzecz solowa, ani też nie zespół. To projekt, bardzo możliwe, że jednorazowy. Gosling to tylko połowa składu – drugie skrzypce gra tu Zach Shields (zbieżność nazwisk z konsultantem do spraw hałasu zupełnie przypadkowa), aktor, przyjaciel, również mający liść klonu w miejscu serca. Wspomnijmy jeszcze o odwalających świetną robotę dzieciakach z L.A.’s Silverlake Conservatory Children's Choir i chyba mamy wszystko. Wróć. Jeszcze motyw przewodni. Halloween. Zawiało tandetą? Zupełnie niesłusznie.


Dwie rzeczy robią wrażenie już przy pierwszym odsłuchu – muzyka (wyraźne, choć nie dosłowne inspiracje krajanami z Arcade Fire) i wokal – Gosling przypomina trochę Devendre Banharta. Jeśli chodzi o klimat to mimo ryzykownej tematyki zupełnie nic nie zostało spieprzone – nie ma tu ani jednej banalnej dyni czy pojedynczego płaczu za umarłą ukochaną na modłę młodych emo gwiazdek. Są historie, opowiedziane na poważnie i wzmocnione przez dziecięcy chórek, który brzmi naprawdę świetnie – od razu słychać (i widać) jaką frajdę im to sprawia. Bez presji, zabawa na całego. Tak jakby całe Dead Man’s Bones było stworzone tylko z myślą o nich.


Na moje ucho można by z powodzeniem wyrzucić troszkę pretensjonalne „Intro” i rozpocząć klimaciarskim „Dead Hearts” (video!), które skojarzyło mi się trochę z The Antlers. Następne „In the Room Where You Sleep” to jedna z perełek tej płyty. Songwriting w ogóle jest tu na wysokim poziomie, ale to melodie są prawdziwie mistrzowskie. Mroczna opowieść o „duchu z jeziora” „Buried in Water” to znów wyciszenie, pianino, od czasu do czasu marszowy werbel, ale kiedy pojawiają się dzieci to robi się magicznie.

Chór na tej płycie nie jest dopracowany do granic możliwości, nierówności czasami wychodzą, fałsze są obecne i jest to wielka zaleta takiego rozwiązania. Dzieciaki feeling mają niesamowity – „My Body’s a Zombie For You” to najlepszy tego przykład – wczuwają się na maxa, a potem dają czadu jeszcze w końcówce, kiedy już niby wszystko się rozjeżdża, ale nagle rozkręca się ponad 30 sekund skandowania z tupaniem i klaskaniem: Z-O-M! B-I-E! ZOMBIE!

Kolejny świetny piosenkowy kawałek to „Pa Pa Power”. Elektryczne piano zmienia trochę klimat, czujesz, że jest lepiej niż dobrze, ale dwie ciary przechodzą po grzbiecie kiedy wchodzi Gosling, a zaraz potem dzieciaki. Jeden z lepszych kawałków tego roku jak nic.


Dead Man’s Bones pozbawione jest w zasadzie potknięć. Po delikatnym wyciszeniu w „Young and Tragic”, wchodzi „Paper Ships” z fajnym motywem wokalnym w klimacie kwartetów a capella (choć tu z gitarą i dziećmi), na modłę tzw. barbershopu, a potem „Loose your soul” - znów zawodzenie Goslinga (kapitalnie mu to wychodzi), znów handclapy, znów chórek z przełamującą linią wokalną i znów świetny kawałek.

„Werewolf heart” to opowieść o wilkołaku, nic dodać nic ująć (może trochę za dużo w tym efekciarstwa, ale i tak się broni), natomiast ostatnią rzeczą, na jaką warto zwrócić naprawdę uwagę jest tytułowe „Dead Man’s Bones” (Man Man anyone?) – mocny numer i zamykające „Flowers Grow Out of my Grave” już po prostu nie daje mu rady, choć to właśnie ten ostatni arcade-fire’owy refren, kiedy śpiew dzieciaków przeradza się w okrzyki radości powoduje, że chcemy jeszcze raz i ponownie klikamy PLAY.

A teraz przepis na taką płytę: szczypta powagi, garść dystansu, mnóstwo talentu (dodawać według uznania), z patetyzmem uważać, ewentualnie odrobinę. Do pomocy zaprosić dzieci. Gotować na dużym ogniu, często mieszając. (Podobno Paweł Małaszyński ma zespół, może mógłby nagrać coś na przyszłoroczne Zaduszki). Czasami na powierzchni może pojawić się psujący smak kożuch gwiazdorstwa – odlać czym prędzej do zlewu.


http://www.myspace.com/deadmansbones

4 komentarze:

  1. Gała, obejrzałem w skupieniu, próbując wychwycić każde pojedyncze słowo. Powiem: i tak i nie. Bo oczywiście, czuję w tym nadchodzący rozgrzewający hit zimy, ale z drugiej strony nie widzę związku. Koń oczywiście jest w klimacie dziecięcej zabawy, ale jakoś nie widzę, żeby słodkie dzieci z Dead Man's Bones wskakiwały na niego i lizały szaleńczo. Choć rozmiar organu faktycznie imponujący i jakby dobrze rozmieścić, to cały ten konserwatywny chór z L.A. miałby używanie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za dogłębną anal(sic!)izę tejże animacji. Związku nie ma i nie miało być, chociaż jak widać przy odrobinie dobrych chęci można się czegoś doszukać. Przyznaj jednak, że nuta jest prima sort ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zasłabłem w pewnym momencie słuchając. 30 razy to jednak za dużo...

    OdpowiedzUsuń