poniedziałek, 17 sierpnia 2009

OFF Festival 2009: Dzień Pierwszy


W Polsce lubi się hypować kapele, które grają rockowe wytarte schematy, aby tylko znaleźć alternatywę dla takich dziwadeł jak Feel czy Pectus. Ostatnio niezrozumiała jest dla mnie promocja zespołu Kumka Olik grającego siódmą wodę po Cool Kidsach, czy też Renton na modłe brytyjskich „the zespołów” sprzed pięciu lat. Po singlach i koncercie The Black Tapes pozwolę sobie ich tam zaliczyć. Po tym co zaprezentowała warszawska kapela, nie zostało nic oprócz rockowego cliché. Jakże symbolicznym zdarzeniem było wypięcie kabla od gitary przy rzucaniu się gitarzysty na kolana w celu zagrania orgazmicznej solówki. Nie ma co, lecimy dalej.


Człowiek z gitarą to dobry pomysł na tego typu imprezy, jednak Leman Acoustic nie wykazał się wielką siłą przebicia. Zbyt smętnie, jakoś bez wyrazu, trochę o niczym. Żart kolegi Zysia: „myślicie, że nigdy nie udało mu się skompletować zespołu i dlatego gra solo?” okazał się bardzo adekwatny, bo gdzieś tam w tle byłby ok., ale do one man army sporo mu brakowało. Znów pudło. Znudzeni skubaliśmy trawę.


Występ BiFF to jeden z tych koncertów, które można określić jako „całkiem przyjemny”. Ex- i zarazem post-pogodnowy zespół kręci się gdzieś tam w tych klimatach, świetna wokalistka Ania Brachaczek może nie szaleje jak Budyń, ale charyzmy jej nie brakuje. A kawałki mają naprawdę dobre i wpadające w ucho: „Pies”, „Ślązak”, „Jesienne drzewa” – sprawdźcie sobie na ich myspace, być może już to znacie. A na żywo wypadało dużo lepiej. Chłopaki grali bez pudła, sympatyczna Ania uprawiała konferansjerkę, kręciła się w kółko i obrywała sukienkę. A my patrzyliśmy na siebie kiwając głowami i padały takie jak zawsze słowa uznania: „nóżka chodzi”.

Któryśtam koncert Pustek w tym roku i ciągle nie mamy dość. Absolutnie fenomenalni, absolutnie w formie. Polecieli nieoczywistym repertuarem. Było „Wesoły jestem”, był „Wiersz o szukaniu” z kompilacji Gajcy i zarazem zapowiadający nową płytę, był „Koniec Kryzysu”, ale grali też hiciory nowe i starsze. Basia na luzie, Radek wycinający cuda. Już kombinuję kiedy zobaczę ich następny raz. Plotki jakoby Jonathan Poneman się nimi zainteresował pewnie wcale nie są wyssane z palca; i chodź w Sub Popie ich nie widzę, to miłe słowa od wynalazcy grunge’u o Pustkach tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że od lat stawiam na dobry zespół.

Przyszli, zagrali i poszli. Pitchforkowi ulubieńcy The Thermals to zespół bardzo prosty, niepróbujący zmieniać świata i lubię sobie ich od czasu do czasu posłuchać. Problem polega na tym, że w ich zlewających się w jedno kawałkach bardzo ważne są teksty, a nikt raczej nie wsłuchuje się w nie podczas tego typu koncertów. Więc tak trochę grochem o ścianę, tym bardziej, że grali dość statycznie. Gdyby ktoś zorganizował ich koncert w większym mieście, to pewnie znalazłoby się kilkudziesięciu zapaleńców, którzy odśpiewywaliby wszystkie „Pillar of Salt” i „Now Can we See” szalejąc z przodu. A tak nuciłem sobie pod nosem tupiąc nóżką, bo jakoś tak głupio. I im też było chyba głupio, bo mimo, że „fantastycznie być w Polsce” i tego typu bzdety, to pewnie woleliby, żeby tłum przelewał się przez scenę. Cóż. Ale mimo to fajnie, że wpadli.

Ledwo liznąłem kiedyś Micachu and The Shapes, więc nie wkręciłem się w całą ostatnią zajawkę jej dotyczącą i nie widziałem też całego koncertu. Ale chętnie jeszcze do niej wrócę, bo to śmieciowe granie bardzo dobrze brzmiało ze sceny leśnej. Widać, że chłopczyca ma pomysły i potrafi je odtworzyć na żywo. Robi to zadziornie, nie bacząc na fałsze, błędy itd. Propaguje taki „whatever’yzm” i może właśnie o to powinno chodzić w muzyce – obedrzyjmy całe gówno z wszędobylskiego produkcyjnego photoshopa, wypolerowane płaszczyzny zamieńmy na sęki, postawmy na prostotę, dajmy brzydkiej dziewczynie, która ma to gdzieś popsute instrumenty i odkurzacz i zobaczmy, kto będzie robił muzykę po 2012, kiedy burza energetyczna zmiecie wszystko z powierzchni Ziemi.

The Pains of Being Pure At Heart na dużej scenie. Przyznam, że to właśnie na tę brooklińską kapelę czekałem najbardziej. Ich debiutancki album narobił smaka nie tylko nowojorskim fanom. Zjawili się także w Mysłowicach. Wyglądając jak studenci z polonistyki, ustawieni w jednym rzędzie zaczęli odgrywać swoje indie-popowe pieśni. Pomimo, że w klubie byłoby im do twarzy, to jednak nic nie usprawiedliwi cholernie cichego wokalu, zwłaszcza keyboardzistki. Świetne gitarowe harmonie zagłuszały linie wokalne, co po pewnym czasie stało się irytujące. Jednak dobre piosenki obroniły się nawet z przyciszonym zaśpiewem. Zaskoczeni pozytywnym przyjęciem, pomimo restrykcyjnego zakazu grania bisów wyszli na scenie rzucając „What the hell, We are in Poland!”


Nie bez parady chłopcy z Health trafili do noise’owej szufladki. Takiego natężenia dźwięku nie słyszałem nawet na metalowym koncercie (no, może oprócz gigu Crystal Castles). Na scenie leśnej zapanowało małe piekiełko. Chociaż nie do końca przemawia do mnie ich kakofonia dźwięków, to jednak należy się ukłon za spamiętanie kolejności wszystkich motywów i akordów wytworzonych przez gitary, perkusję i masę samplerów.

Legenda polskiej muzyki lat 80 Lech Janerka pojawił się na scenie głównej, aby odegrać kultowy już album „Historia Podwodną”. Janerka nigdy jednoznacznie nie stawał po niczyjej stronie zarówno politycznej jak i muzycznej. Może właśnie dlatego jego muzyka i teksty są ponadczasowe. Chociaż najbliżej Janerce do nowej fali, jego dokonania są dość oryginalne i wymykające się jakimkolwiek kwalifikacjom. To prawdziwa alternatywa. Podobnie było na koncercie. Doskonałe, ciężkie brzmienie głównie za sprawą surowego wokalu i basu lidera. Małżonka na wiolonczeli. Bardzo ciekawy i hipnotyzujący występ, któremu towarzyszyły wciągające opowieści o powstaniu legendarnego krążka.

Biorąc udział w wydarzeniu, jakim był koncert Fucked Up można doświadczyć całej historii punka w pigułce. Energia, agresja, anarchia, autentyczność, krew, pot i łzy. To, że wokalista Damian ‘Pinkeyes’ Abraham jest największym fanem muzyki punkowej dało się nie tylko wynieść z ekspresji jaką prezentował, ale sam wspomniał że „mamy tu najlepszy punk na świecie”. Pinkeyes uwielbia Dezertera i Siekierę (musi istnieć jakieś kanadyjski fanklub polskiego punka, bo o swojej fascynacji mówili nam już kiedyś Handsome Furs). Już w czasie trwania pierwszego kawałka ściągnął koszulkę i wskoczył w publikę, aby zostać tam do końca gigu. Damian daje wiele fanom: można się drzeć do mikrofonu, klepać go po owłosionych plecach, przybijać mu piątki. Jest gruby, wielki i „popieprzony”. Jak tu go nie kochać. Sam zespół gra niesamowicie. Słuchając Fucked Up na żywo to tak jakby być na koncercie Sex Pistoles, Minor Threat, Black Flag, Ramones itd. Chce być punkiem!

Słuchałem Spiritualized jakoś krótko w liceum i to też wybiórczo, trochę przez britpopowe zajawki, więc za nic w świecie nie chcę tu cwaniakować i wydawać sądów, bo to zespół dość ważny dla wielu. Ja akurat space rocka nie czuję do końca, nawet Floydzi nie odcisnęli na mnie AŻ takiego piętna. Nie przeżywam, nie doznaję. Bardzo doceniam za to klimat i myślę, że był zachowany. Troszkę mnie znudziła rozwlekła forma, obecność chórku itd. itd. Ale hej – widziałem, że ludzie tam odpływali w tłumie, widziałem łzę w oku. A ja jestem tylko człowiekiem z krwi i kości, którego w końcu przenika chłód i dopada senność. Nie pijam kawy i o północy do rozruszania się potrzebuje czegoś mocniejszego. (Dlaczego te cipy z Wavves nie dotarły?).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz