piątek, 21 sierpnia 2009

The Antlers "Hospice". Długi pocałunek na dobranoc.


O kant dupy można rozbić moje żałosne próby nadrobienia zaległości muzycznych, poprzez odsłuchiwanie ich w autobusach, tramwajach i metrze. Rzuciłem to w kąt, bo bardzo zainteresowała mnie jedna płyta, której za nic w świecie nie mogłem wysłyszeć. Łapałem jakiś niesamowity klimat po paru minutach, który gwałtownie mijał, kiedy ktoś popychał mnie na drzwi. Próbowałem się wsłuchać w słowa, kiedy męski głos dumnie ogłaszał, że „następny przystanek: Racławicka”. Musiałem więc zamknąć się w pustym i ciemnym mieszkaniu ze słuchawkami na uszach, żeby wreszcie zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi.

„Hospice” to koncept album. Sprawa jest jasna. Nagrywanie płyt w ten sposób w ostatnich latach trochę się wypaczyło. Dobrze jest teraz nagrać koncept album, bo za tym stoi cała machina. Jeden motyw ciągnie cały kram do przodu. W wywiadach opowiadasz o swoich wizjach, które kazały ci pisać. MTV puszcza twoje podobne do siebie odcinkowe teledyski, w których heros z albumu przeżywa swoje mistyczne chwile. Ktoś przychodzi z walizką pieniędzy, żeby „wystawić to gówno na Broadwayu”. Ale nikt tego naprawdę nie przeżywa. Tu jest trochę inaczej, bo czuć, że Peter Silberman, dowódca Poroży, chciał przede wszystkim opowiedzieć historię. Mniej lub bardziej prawdziwą, autobiograficzną, czy też wymyśloną na znieczuleniowym tripie podczas zabiegu usunięcia ósemek – wydaje się to zupełnie nieistotne.


Oto więc płyta The Antlers rozpoczyna się. Prologiem. Instrumentalne wejście, przywodzące trochę na myśl GYBE! zmieszane z Sigur Ros, to tylko krótka podróż przez zakamarki budynku, gdzie będziemy przebywać przez ponad 50 minut – tysiące schodów w górę i w dół, niekończące się odrapane podziemia i pomieszczenia pełne cierpienia i bólu. Tak, jesteśmy w szpitalu. Tak, Ona tam jest. I tak – nie skończy się to dobrze. Nie czujemy w ogóle, żeby to mogło potoczyć się w jakiś inny sposób niż ten, który podpowiada nam ucisk w żołądku. I Ona też wie, że my wiemy, że Ona wie. Nie będzie tu miejsca na czarujące uśmiechy, a trzymanie za ręce obecne będzie tylko w geście ostatecznym.


Kto był w szpitalu ten wie, że nie jest to przyjemne. Kto leżał na sali z niewypowiedzianym do końca wyrokiem pamięta jak boli niepewność i strach najbliższych i jak denerwuje ich ciągła obecność, choć nie ma się ochoty żeby gdziekolwiek szli. Kto siedział godzinami w kucki na korytarzu nie mogąc się na niczym skupić rozumie przygniatającą bezsilność i przemożną chęć ucieczki. Silberman oddaje to wszystko bardzo dobrze i jeśli sam nie przeżył, to dobrze się skubaniec przygotował, żeby nas wkręcić w taki numer. Kolejne utwory przygniatają coraz bardziej, mimo, że nie są wcale rzewnymi balladami z akustyczną gitarą, przy których każdy roni łzę. Jest czasem spokojnie, czasem monumentalnie, ale za każdym razem bardzo intymnie.


Przepiękna „Sylvia” z kontrastującą zwrotką i refrenem to głos sprzeciwu, niemożność pogodzenia się i zarazem zaprzeczanie. Warstwa tekstowa tej płyty to zresztą dopracowane arcydzieło, które The Antlers bez zbędnych ceregieli udostępniają TU. To nie ciekawostka tylko niezbędnik każdego, kto chce naprawdę poczuć „Hospice”, bo nawet przy dobrej znajomości angielskiego nie sposób dosłyszeć każdy szept i zrozumieć słowa przy załamaniach głosu. Kolejne „Atrophy” to prośba o wybaczenie i wołanie o pomoc, przejaw bezsilności w tej sytuacji bez wyjścia. „Bear”, rozpoczynający się od czegoś na kształt katarynki, to sen dający nadzieję. Połowicznie instrumentalne „Thirteen” jest okrzykiem i to prawie dosłownie zza grobu. Dobrze widzimy w którą stronę to idzie, ale im jest gorzej fabularnie, tym coraz bardziej wciąga muzycznie.

„Hospice” cały czas ociera się o motywy nowofolkowe, cytuje tłem trochę delikatną skandynawskość (choć w zupełnie nieoczywisty sposób) i oscyluje w klimatach bliskich np. Arcade Fire. Zresztą „Two” to kawałek, w którym świetnie to słychać – marszowość, epickość, dziecięcą zawziętość i nawet jakby wokalnie Peter Silberman chwilowo zmienia się w Wina Butlera. Gdzie indziej jest to tylko delikatnie zarysowane, czasem słychać coś innego: w „Shivie” trochę spokojnego Modest Mouse, a rozpoczynający „Silvię” zepsuty motyw to jakby początek czegoś Coco Rosie. Jest tego bardzo dużo, podobnie jak dużo emocji wyzwala się podczas słuchania. I może dla kogoś będzie to kolejna ultra-nudna płyta bez przytupu, ale dla mnie warto było choć na chwile dłużej się nad tym pochylić i pomyśleć słuchając, bo po pierwszym komunikacyjnym przesłuchaniu zapamiętałem tylko ten charakterystyczny fragment, w którym Silberman śpiewa „Let me do my job”, tylko to przebiło się przez trakcyjne hałasy. I – niech zostanie mi to wybaczone, bo do tej pory jest mi wstyd – pomyślałem, że zaśpiewał jak Chris Martin, a na takie porównania chyba nie ma już miejsca. W końcu całe lata świetlne minęły, od kiedy coldplayowski „Shiver” poruszał mnie tak jak teraz „Shiva”. Szczerością.

http://www.myspace.com/theantlers

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz