środa, 19 sierpnia 2009

"La nana" czyli służba nie drużba.


Uwielbiam kino rodzinne. Ale nie w sensie targetowym. Nie interesuje mnie rytuał „rodzina przed telewizorem”, który wymusza zunifikowanie przekazu, co bardzo rzadko wychodzi filmom na zdrowie. Chodzi mi raczej o filmy stawiające na pierwszym miejscu relacje grupy społecznej, która niejako skazana jest na siebie na przestrzeni iluś tam metrów kwadratowych. „Rodzina… to by tłumaczyło co ci ludzie robią w moim mieszkaniu” – powiedział ktoś kiedyś i jest w tym sporo racji. Z rodziną nie jest łatwo. Zresztą daj kamienia temu, kto wychował się w rodzinie idealnej. Bo nawet jeśli matka nie leży pijana, ojciec nie dotyka małych siostrzenic, a dzieci się nie prostytuują, to zawsze istnieje jakieś „ale”. Ideału nie ma.

Chilijska „Służąca” to film właśnie o rodzinie. Rodzinie plus jeden. Bo choć Raquel dla rodziny Valdesów pracuje od ponad 20 lat i mieszka z nimi, to jej równość jest tylko pozorna. Raquel jest naznaczona – na każde skinienie, w gustownym służalczym fartuszku opiekuje się dziećmi, gotuje, sprząta i podaje państwu śniadanie do łóżka. Ja, choć zupełnie świadom, że „niewolnictwo w białych rękawiczkach” jest normą u ludzi z dużymi domami, jestem troszkę oburzony poziomem wykorzystywania tej kobiety. Raquel to akceptuje. Od wczesnej młodości pracuje w ten sposób, więc nie zna innego życia. Jest prostą 40-paroletnią dziewczyną z wystawą pluszaków na łóżku, której tylko coraz częstsze zmęczenie przypomina o jej wieku. Nie ma nic poza Valdesami. Nawet matka, do której w czasie filmu kilkakrotnie dzwoni wydaje się czymś w pewien sposób nieaktualnym, jakąś rutyną, reliktem przeszłości, do której nie sposób wrócić.


I nagle coś się dzieje – Raquel przechodzi swoisty kryzys wieku średniego. Dlaczego? Chyba nie tylko chodzi o zmęczenie. Nakłada się na to wiele rzeczy – przede wszystkim konflikt z dorastającą Camilą, poczucie zagrożenia ze strony perspektywicznego zatrudnienia drugiej osoby do pomocy, a może nawet dojrzewanie Lucasa, który nie tylko jest ulubieńcem Raquel (świetnie zdaje sobie z tego sprawę i potrafi to wykorzystać), ale wydaje się momentami, że infantylna Raquel jest w nim zakochana prawdziwą nastoletnią miłością. Służąca rozpoczyna więc bunt i działania dywersyjne, które momentami są dość zabawne, jednak nie o to tu chodzi, żeby pusto się śmiać i pluć popcornem. Warto spojrzeć na ponowne narodziny kogoś, kto żył w zawieszeniu, ograniczony codziennym monotonnym rytuałem. Nie bez znaczenia jest tu też pojawienie się Lucy, która uczy Raquel wszystkiego od nowa, kiedy ta dochodzi do ściany, uczy ją żyć i cieszyć się z tego, uczy ją nie tylko jak być kobieta, ale człowiekiem w ogóle.


„La Nana” to film dość surowy w realizacji, ale to właśnie chyba jego siła. Głównie wnętrza, cyfrowa kamera i Catalina Saavedra – to ona kradnie cały film. Stwarza kreację, która nie tyle szokuje czy fascynuje, co raczej pozwala wejść w historię i zrozumieć. Jest naturalna, zarazem dziewczęca jak i kobieca, prosta i nieodgadniona, irytująca i budząca współczucie. Zresztą co tu więcej gadać, niech Catalina pomacha wam nagrodą z Sundance, gdzie główną nagrodę jury dostał też cały film. I nie dziwię się, bo chyba nie tylko ja lubię tego typu filmy – proste bo prawdziwe, więc w pewnym sensie trudne; pełne ukrytego i zarazem nieuzasadnionego niepokoju, który trzyma w napięciu dużo lepiej niż hollywoodzki chwyt muzyka+ciemności+coś-się-zaraz-wydarzy; takie, w których nikt nie jest do końca dobry ani zły, ale wszyscy muszą nauczyć się ze sobą żyć. Rodzina. Wypisz wymaluj.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz