poniedziałek, 17 sierpnia 2009

OFF Festival 2009: Dzień Drugi


Nie dotarliśmy na Hatifnats (trzeba w końcu odwalić tradycyjny spacer po Mysłowicach), więc zaczęliśmy od Gaby Kulki. Trzeba przyznać, że to jej czas. Jest wszędzie i uśmiecha się zewsząd. Słyszysz ją w radio u fryzjera, wygląda z kobiecych magazynów - tych prostych i tych bardziej wysublimowanych, w których są specjalne strony do dyskusji o kulturze, a nie tylko czterozdaniowe recenzje „nowa płyta kogoś tam, świetna na nadchodzący urlop”. Co więcej Gaba już staję się gwiazdą TVN, zapowiadając festiwal w Sopocie (na jej koncercie pojawił się nawet dyrektor programowy pulp telewizji). Atakuje z Internetu, jest nową idolką młodych niezależnych kobiet, które chcą czegoś więcej i chcą, żeby ktoś za nie przemówił. Wszyscy się więc na Kulkę snobują, płyty kupują i nie obrażając nikogo stałą się drugą Marią Peszek. No właśnie – nie obrażając nikogo, bo Kulka nie do końca do mnie trafia. Peszek jednak ma w sobie to coś, ten pierwiastek inności, a Kulka...Zresztą, to widać na koncertach – Peszek na OFF-ie tylko słyszałem z daleka, ale widziałem np. miesiąc wcześniej na openerze, o czym zresztą pisałem. Maria jest wulkanem, nie ma zahamowań, wie jak to robić, ile z siebie dać i na co położyć nacisk żeby był, wybaczcie, show. Kulka ze swoim – ok., naprawdę niezłym – katebushowskim głosem strasznie mnie nudzi. Bardzo statyczna, otoczona zupełnie niepasującym do konwencji zespołem zapomniała, że powinna stawiać na koncertach na prostotę. Kompletnie nie robi tego z jajem, nie kupuję jej,jako zaangażowanej pełnoprawnej twórczyni swojej muzyki. Dlaczego Regina Spektor może, a ona nie? Tak swłaśnie sobie rozmyślałem leżąc na trawie nieopodal sceny i obserwując zarówno Kulkę na scenie, jak i sporo jej fanów pod nią. Im chyba aż tak bardzo nie zależy, oni śpiewają, bo wpadło im w ucho. I olśniło mnie – cholera, tak! Kulka dla ludu, to jest to. Obudziłem więc resztę i poszliśmy na piwo, żeby za jakiś czas wrócić w to samo miejsce na Crystal Stilts.

Jakoś ich płyta nie do końca do mnie dotarła. Miejscami nudnawa, opierająca się dokładnie na tych samych patentach już dawno wypróbowanych przez Jesus & The Mary Chain. Produkcja bardzo duszna. Podobnie jak w przypadku The Pains of Being Pure At Heart, Crystal Stilts powinni zagrać gdzieś w zadymianym klubie, a nie o 18:00, kiedy jest jasno. Wokalista Crystal Silts do końca nie mógł uwierzyć, że grają w Polsce i to jeszcze na dużej scenie. Co chwilę uśmiechał się do klawiszowca, wskazując na wielki ekran z tyłu sceny. Niestety Crystal Stilts nie próbowali się wysilać, odegrali prawie całą płytę „Alight of Night”, bez zbędnych fajerwerków. Można było zasnąć.

Nieźle, nieźle, choć
Handsome Furs już nie robią na mnie takiego wrażenia jak za pierwszym razem. Niestety, koncertowe patenty są powtarzane i czułem się teraz tak jak mój kolega parę lat temu, kiedy na koncercie jednego z bardzo modnych w tamtym czasie zespołów, zaskakujący dla wszystkich skok wokalisty z perkusji poprzedził krótkim „a teraz skoczy z perkusji”, bo widział ich wcześniej w jakimś Londynie czy innym Nottingham. Ale chłopakom się podobało, nóżki tupały, hity leciały. „Evangeline”, „I’m Confused”, „Nyet Spasiba”. Euforia Dana i Alexei, która w kwietniu wydawała mi się więcej niż sympatyczna, teraz trochę mnie zemdliła, ale ok. – kochają się, grają to co lubią, jeżdżą po świecie – nie każdy ma chroniczną depresję jak ja czy ty. Punkt dla nich.

Cool Kids of Death powinni zmienić nazwę na Cool Men of Death. Sami przyznali, że z wiadomych względów nie grają już “Dwadzieścia Kilka Lat“ na koncertach. Coolki to już nie banda dzieciaków, ale legenda polskiej sceny muzycznej. Mając miejsce w historii muzyki rozrywkowej w Polsce, utwierdzili ją tylko grając w całości ich wpływowy debiut z 2002 roku. Chociaż Wandachowicz od dawna odgrażał się, że nie znosi „Butelek Z Benzyną”, a gdy gra ten utwór w głowie rozlicza PIT-a, to i tak widać było jego zaangażowanie w odgrywaniu flagowych utworów. Ostrowski zrezygnował z megafonu, który na pierwszych trasach był nieodłącznym atrybutem. Piosenki zabrzmiały lepiej, wyraźniej i dobitniej. Po prostu im się chciało, z czym ostatnio było różnie. Zmęczeni wspólną trasą, zmiana perkusisty, zagrożenie rozpadu przed openerowym występem rok temu. Podczas koncertu wróciło wiele wspomnień z okresu wydania debiutu. Starzy fani zachowawczo stanęli z tyłu odśpiewując pod nosem linijka po linijce, z przodu to już młodzi fani. Kiedy „Cool Kids of Death” trafiło do sklepów, oni dostawali rowery na komunię. To tylko dowód na to, że ta płyta potrafiła przekonać wtedy i przekonuje też teraz swoim autentyzmem i obrazem pokolenia, które tylko nielicznym udało się uchwycić w polskiej muzyce i sztuce. Choć konwencja koncertu podobna była do tego, który zagrał dzień wcześniej na tej samej scenie Lech Janerka, bo jakby nie było coś takiego można wrzucić do szufladki „a teraz kawałek muzycznej historii”, to muzycy nie rozpieszczali nas opowieściami. Nie mamy do nich o to pretensji, bo oni tak szczerze mają wszystko w dupie, z klasą powiedziałbym.
Wandachowicz: Krzysiek miał tu taką konferansjerce o tej płycie, ale nie wziął kartki.
Ostrowski: Zostawiłem w samochodzie.

Chyba najbardziej oczekiwanym przeze mnie koncertem na tegorocznym OFFie był występ
Crystal Antlers. Przebierałem nóżkami na samą myśl o nim, a potem bawiłem się jak amerykańska piszcząca trzynastolatka uwalana różową watą cukrową na występie Jonas Brothers w Disneylandzie. Na początku rzucił się w uszy suchy wokal – bez żadnego pogłosu i echa, które obecne są na płycie. Ale to nie przeszkadzało zupełnie, bo Johnny Bell śpiewał mocno i krzyczał solidnie. Była i EPka z „Thousand Eyes”, poleciały najlepsze hity z płyty „Tentacles”: „Andrew”, „Tentacles”, „Your Spears”, były też wypełniacze. Chyba zagrali wszystko. A na deser, „specjalnie dla Polski” (tia..) „It’s All Over Now, Baby Blue” Dylana. Bez fajerwerków i rzucania się ze sceny, bez zbędnych ceregieli zagrali bardzo spójnie i bez pomyłek. Wszyscy skupieni (może oprócz pajacującego jak zawsze z boku sceny Damiana Edwardsa) wydawali się dobrze wiedzieć, po co są na tej scenie. Dać dobry koncert – o to w tym wszystkim chodzi. Tylko tyle i aż tyle.


Występ Wooden Shjips, space-rockowców z brodami rozpoczęła świetna wizualizacja z horroru klasy C. Dziewczyna uciekająca w panice przed obrzydliwym stworkiem przypominającym Ewoka. To nie mógł być normalny koncert. Takie rzeczy od dawien dawna wyprawiał Hawkwind za sterami swojego pojazdu kosmicznego. Hipnotycznie i transowo. Kosmos.



Coś tam Jeremy Jay i chłopaki się nie dostroili, coś nie zagrało i niby naprawili, ale do końca było słabo. Pachniało amatorszczyzną na kilometr i wcale nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Takie zespoły nie powinny występować wtedy, kiedy nic innego akurat nie gra, kiedy człowiek czeka na coś dużego i chce się rozkręcić. Wiem, że ktoś tam gdzieś ich docenił, dostali dobre noty, ale taki festiwal to szybka akcja – wchodzisz, działasz i wychodzisz. Chwila moment, 45 minut i to też jak się uda, bo większość wyjdzie ci 2 kawałki przed końcem i nie będzie miał kto krzyczeć J-e-r-e-m-y J-a-y, żeby nie było głupio wyjść na bis. My wyszliśmy sporo wcześniej, bo zastanawianie się czy ten fałsz tu powinien być i czy ten pokraczny rytm to jest to o co im chodziło zupełnie nie miało tu sensu. Nie przy tak prostej muzyce. Ona powinna popłynąć sama.


Zrobiło mi się przykro, że stosunkowo mało osób przyszło oglądać koncert nowojorczyków z The National. Oryginalny i niski głos Matta Berningera oscylujący gdzieś na granicy Nicka Cave’a i Iana Curtisa brzmiał naprawdę klimatycznie w okolicach drugiej w nocy. On sam popijając wino dawał z siebie wszystko, odśpiewując największe kawałki grupy takie jak „Mistaken For Strangers” czy „Mr. November”. Chociaż jeżeli mam się czepiać to chciałbym zobaczyć ich raczej w klubie niż w plenerze. Może to właśnie jest jedyną wadą Offa, gdyż zespoły alternatywne to nie stadionowe gwiazdy.



Na koniec z festiwalu zostawiono reaktywowaną Miłość. Yassowy band w starym składzie z Leszkiem Możdżerem i Tymonem wyszedł na scenę leśną, aby sprzedać gawiedzi trochę czegoś prawdziwego i esencjonalnego. I tak nasza obecność na tym znakomitym festiwalu dobiegła końca. Podobnie jak rok temu mnóstwo wspomnień i ciekawość - co takiego Rojas wymyśli za rok.

1 komentarz:

  1. A na zdjęciu Cool Men of Death w koszulkach produkcji Misbehave: http://blog.misbhv.com/

    OdpowiedzUsuń