poniedziałek, 1 czerwca 2009

"Wojna polsko ruska": Kochaj i ćpaj


Wydanie przez Masłowską „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” to już historia starożytna popkultury. Od tego czasu minęło zaledwie kilka lat, ale tak wiele się zmieniło, że można napisać referat albo dwa. O nowych młodych pisarzach, niektórych świętej pamięci, o nowych polskich literackich magazynach, o synergii literatury i muzyki, o nowej wspaniałej warszawskiej Pradze i świeżych sztukach na deskach teatru. Jasne, nie wszystko bezpośrednio, ale Masłowska była wszędzie i wszędzie wrzucała swoje trzy grosze, mimo, że generalnie pogardzała. Pojawiła się znikąd, uderzyła jak grom i zebrała za to zarówno oklaski z poklepywaniem po pleckach jak i święte oburzenie z pluciem w twarz. Dała nam słowa piękne, dopieszczone i wysmakowane, ale jednak ułożone w bełkot i celowo okaleczone. Każdy miał na jej temat coś do powiedzenia. W ten czy inny sposób, tak czy inaczej.

No i teraz zrobili z tego film. Trochę mnie to uwierało, bo to zawsze jakieś spłaszczenie i uproszczenie. Nienajgorzej to wychodzi, kiedy mamy do czynienia ze zwykłą powieścią. Tu jakoś tego nie widziałem. Dziwaczny monolog Silnego, pełen przeskoków i absurdów – no jak tego po prostu nie spieprzyć? Jak to ugryźć, żeby zaskoczyło? Inaczej: jak zrobić dobry polski film?

Szału oczywiście nie ma – gdyby był, to otworzyłoby się niebo, to pewne. Ale „Wojna…” zrobiona jest całkiem nieźle, a co najważniejsze z pomysłem. Wprowadzenie do filmu postaci Masłowskiej granej przez Masłowską to dobre posunięcie, które nie kuleje ani trochę. Przypomina to manewr ze „Stranger Than Ficition” Marca Foster’a, gdzie grany przez Willa Ferrell’a Harold Crick zaczyna słyszeć w głowie głos narratorki (Emma Thompson), piszącej w czasie rzeczywistym powieść o nim. Mimo, że tam po prostu było lepiej, to tu mamy niewątpliwą przewagę tego zagrania: prawdę. Masłowska pojawia się i znika, zdaje maturę i je zupę, wypowiada kwestie, które wypowiada Silny. Pisze opowieść sterując nim jak marionetką. Tak było. Amen.

Druga zaleta filmu to właśnie Silny. Postać, którą wykreował Szyc jest świetna. Rzygam Szycem od dłuższego czasu, podobnie jak każdym polskim aktorem, który wystąpił w pięciu polskich blockbusterach, trzech serialach nadawanych w głównym paśmie i codziennie mija się jego twarz w tramwaju, na poczcie, w Internecie. Żądam świeżej krwi, a dostaję coraz to nowe warianty tej samej potrawy z Pazury, Lindy, Małaszyńskiego, a teraz i Szyca. Ale w „Wojnie…” gra całym sobą, nie przechodzi metamorfozy, bo tam jakieś fizyczne drobnostki to pierdoły, ale jest stuprocentowym Szycem, tym z TV, tym z Pudelka, tym z kolorowego magazynu Świat Seriali. I ufam mu, i wierzę, i wiem, że nie wciska mi kitu. W jakimś sensie Szyc jest Silnym, a Silny Szycem i absolutnie nie jest to żaden zarzut. Jest w tym coś niesamowitego i nie widzę w tej roli nikogo innego. Dziewczyny też grają nieźle, każda jakoś wchodzi w rolę i się w niej spełnia, chociaż Roma Gąsiorowska w roli Magdy chyba najbardziej zapada w pamięć.

Xawery Żuławski dużo mówił przed, po i w trakcie. Głównie o byciu wiernym duchowi powieści. Momentami mu się to udało, momentami upraszcza za bardzo. Czasami się na skróty zgadzam, czasami ugryzłbym to inaczej, ale akcja jest wartka, a można nawet po prostu powiedzieć „akcja jest”, bo w książce nie jest to takie proste do rozszyfrowania. Punkt A prowadzi do B, B do C, jakoś się kręci, wiadomo, że głupotą byłoby wprowadzanie narratora w tle, albo zachowanie książkowej chronologii. Czasami trzeba zrezygnować z kilku rzeczy żeby grało i buczało. Niepotrzebnie natomiast Żuławski był tak wierny wszelkim scenom akcji. Jak jeszcze jednorazowe matrixowe przerzucenie aktora przez pokój uznałbym za konieczne celem zasygnalizowania, to już cała scena festynu, choć dobrze zrealizowana, przypomina raczej wygłupy ze Shreka niż film braci Wachowskich - za długo, za bardzo slapstickowo, niepotrzebnie. A przecież w innym ujęciu stawia na prostotę – scena dyskotekowego tańca Andżeli na kanapie z towarzyszeniem mrugającego światła jest naprawdę bardzo dobra. Albo rzyganie kamieniami czy rozmowa z dżordżem– nikt nie każe nam oglądać komputerowej sekwencji czy animowanego kutasa.

I mógłbym tak chwalić, gdyby znów nie pojawiły się typowe dla polskiego kina mankamenty. Czasami denerwuje jednak przerysowanie postaci, czasami szwankują ujęcia, czasami chciałoby się więcej, zobaczyć zrobione to na poważnie, a nie w sposób „pójdźmy na kompromis”. Bo przecież wiadomo, że każdy liczy na oglądalność, „Wojna…” też zrobiona jest tak, żebym zaśmiał się i ja, który chcę zobaczyć tu powieść w skali 1:1, jak i trzy blondynki za mną, które umierały ze śmiechu na Lejdis. Ale może to i dobrze. Może jak zawsze marudzę. Może zrobić taki film to właśnie sztuka przez duże S, co w tej chwili w Polsce graniczy z cudem.

7 komentarzy:

  1. Film oceniam jako dobry. Szyc? Nie chcę przesadnie narzekać, ale cały czas się obawiałem, że za moment rzuci jakimś żartem rodem z "Testosteronu". Innymi słowy - wolałbym, żeby ta rola była smutniejsza i zupełnie nieśmieszna.

    OdpowiedzUsuń
  2. no dobrze. a jak mi ten kawał literatury stanął w gardle 6 lat temu to co?

    OdpowiedzUsuń
  3. Otwarcie przyznaję, że przez książkę nie byłem w stanie przebrnąć, monolog Silnego w wersji pisanej był dla mnie zbyt bełkotliwy. Co innego z wersją filmową, pochłonąłem ją i chcę jeszcze! Oby więcej takich ról dla Szyca, bo już nie pierwszy raz udowodnił, że jest bardzo dobrym aktorem pod warunkiem, że stawia się przed nim ambitne zadania.

    "Młody" Żuławski jest chyba jedną z większych nadziei polskiego kina. Takiego filmu jeszcze w Polsce nie było, co więcej nawet nie sądziłem, że w naszym kraju taki film można zrobić. Ode mnie wielki plus. Zadowolony Jurek Mordel :>

    OdpowiedzUsuń
  4. michaU -> no niestety, to jest właśnie przesyt polskich aktorów, który dotyka nawet tych "którzy nie odróżniają russela crowe od brada pitt'a";)
    eć -> jak Ci stanął to też ci się spodoba:)
    Mordel;)-> nie przesadzałbym z aż takim peanem na cześć polskiej kinematografii.chociaż good shit, to trzeba przyznać.a bełkot? pamiętam, że zlizywałem go z rozkoszą;)
    houk

    OdpowiedzUsuń
  5. A mi się ta Masłowska wcale tam nie podobała. o!

    OdpowiedzUsuń