czwartek, 25 czerwca 2009

"Terminator - Salvation". Powrót do przyszłości.


Kolejny reset na horyzoncie. Tym razem wiedziałem, od czasu ogłoszenia reżysera, że jest skazany na porażkę. Director, który wstydzi się podpisywać swoje gnioty własnym nazwiskiem, dostał gażę od grubych ryb z Hollywood. Jedyne, co mogło uratować film to Christian Bale, który bezwątpienia należy do najbardziej utalentowanych aktorów młodego pokolenia. McG (sic!) zapewniał, że nie zawiedzie prawdziwych fanów serii i przygotuje kilka smaczków. Dodatkowo popularność filmu wzrosła, kiedy do netu wyciekło nagranie z litanią Bale’a skierowaną do oświetleniowca.

Na wstępie od razu napiszę, że „Terminator” oraz „T2: Judgment Day” to dwa z moich ulubionych filmów. Pierwszy, niskobudżetowa produkcja sci-fi podbiła serca fanów nie tylko tego gatunku. Drugi to już majstersztyk w wykonaniu Camerona, film tak świetnie wyprodukowany, że ogląda się go jakby powstał dzisiaj. Te dwa obrazy postrzeliły mnie w głowę kiedy byłem dzieckiem. Kluczem do ich zajebistości nie były efekty specjalne, czy też genialne sceny akcji, ale … tajemniczość. Pierwsza część zaczynała się bez zbędnych tłumaczeń. Na ziemię przybywa człowiek i maszyna, następnie scena po scenie dowiadujemy się o ich przeszłości, a raczej przyszłości. Czym jest Skynet, jak doszło do wybuchu, czy my wszyscy umrzemy? Te i inne pytania działały na wyobraźnię. Wystarczyły strzępki snów Kyle’a Reese, czy jego opowieści, aby nasza wyobraźnia eksplodowała tak jak wybuch nuklearny sprzątający dwie huśtające się dziewczynki z wyobrażeń Sarah w dwójce.

Na widok Schwarzeneggera chowałem się za fotelem. Nie mogłem patrzeć jak bezlitośnie i sprawnie zabija wszystko, co stanie na drodze celownika w postaci czerwonej kropki. Prostota jego gry (jeżeli jego karierę można nazwać aktorstwem) tutaj pasowała jak ulał. W finale, kiedy myślałem że ten skurwiel wreszcie zdechnie, on wstawał (podobnie było z T-1000). Zegarek tykał, a my kibicowaliśmy Sarah Connor (obok Ripley najlepsza kinowa tough bitch), aby nikt nie skrzywdził jej syna Johna, który w przyszłości poprowadzi ruch oporu przeciwko maszynom.

„Terminator - Salvation” to obraz Ziemi po wybuchu nuklearnym i za panowania Skynet. Pierwsze pytanie: po co? Każdy dopowiedział sobie historię wojny na swój sposób. No ale przecież producenci widzieli w tym większa możliwość strzelanek, robotów i wybuchów, czyli większą ilość dzieciaków z popcornami. Widzimy post-apokaliptyczny świat, nawet ciekawie przepuszczony przez zgniły filtr w zdjęciach. Po opuszczonych pustkowiach przemieszczają się członkowie ruchu oporu z Connorem na czele. Mężczyźni o śnieżnobiałych zębach i kobiety z ułożonymi fryzurami jak z billboardów H&M. Kurwa, panowie z krainy snów, zrozumcie, że jak jest apokalipsa to dzieci opieki dentystycznej nie mają itp.

Bale jako Connor jest jak Batman. Ta sama mimika i podniosłość. Skynet wydał na niego zlecenie, ale jeszcze bardziej chce zlikwidować kogoś, kto w przyszłości cofnie się w czasie, aby nie dopuścić do jego narodzenia (czy też zostanie jego ojcem, btw najlepszy motka w scenariuszu ever) – Kyle’a Reese. Kyle’a gra Anton Yelchin, który jest chyba najlepsza postacią w „Salvation”. Pierwsza część filmu oparta jest na jego poczynaniach wraz z dzieckiem niemową (tak, wątek dziecka w gównie Hollywood), oraz nowej generacji cyborga – półczłowiek-półmaszyna. Marcus Writh bo takie jego imię, ma serce i patrza w serce. Czyli jak można się domyślić ckliwe rozkminki czy jest on robotem czy już człowiekiem. Eh.

W filmie jest dużo nowych modeli robotów. Roboty wielkie i małe, są też Mototerminatory (sic!) w postaci ścigaczy. Kiedy chociaż na chwilę zapomnimy, że oglądamy kontynuacje legendarnej serii można nawet wczuć się w poczynania Kyle’a. Gdyby to było „Mad Max 4” to jeszcze można przymknąć oko, gdyż kilkanaście scen akcji rozgrywających się na splądrowanych pustyniach jest więcej niż okey. Pościgi, walka o benzynę, łapanki wielkich cyborgów robią wrażenie, nie tylko wizualnie, ale także dźwiękowe które miejscami są przerażające. Niestety, kiedy motyw Johna Connora powraca wszystko pryska.

Poznajemy siedzibę SkyNet, która jest niczym innym jak nowoczesną wizualizacją Mordoru ze znanej ekranizacji Tolkiena. Dla mnie to raczej kraina absurdu niż zabójczej technologii. Jedna z perełek: strażnik cyborg bez powłoki cielesnej z opaską na metalowej czaszce, czyli robot z charakterem. Ztuningowane T-800 (czytaj bardziej przypakowane) raczej śmieszyły zamiast przerażać.

Obiecanych smaczków dla starych fanów jest naprawdę niewiele, ale jeden jest cool. Oprócz fragmentów „You Could Be Mine” Gunsów czy nieśmiertelnego „I’ll be back” pojawia się postać T-800. Uwaga z powłoką cielesną. Dodam, że wyprodukowali tylko jeden typ :)

Na koniec SPOILER!!! Wracając do Marcusa i jego „Are we human or are we dancer?”. Marcus na samym końcu okazuję się jednak człowiekiem, gdyż, uwaga, oddaje swoje serce do transplantacji, aby ratować umierającego Connora. Dziewczynka niemowa łapie go za rękę. Jak zaproponował Gała: brakowało, aby szepnęła do niego pierwsze wypowiedziane słowo – TATO. McG nie zawiódł. Nadal poziom „Mody na sukces” w doborze scenarzystów. KONIEC SPOILERA.

To przygnębiające jak ktoś może zniszczyć twoje dzieciństwo. Jak słyszę o remake’u „Ósmego pasażera Nostromo” to mi się włos na głowie jeży.

PS. Rozkminka dla fanów: Jeżeli Skynet przed stworzeniem wehikułu czasu miał już infiltratora, czyli model typu Marcus, to dlaczego wysłali w przeszłość maszynę (T-800). Marcus mógłby udawać kogokolwiek, jednego z klientów restauracji gdzie pracowała Sarah, nowego chłopaka współlokatorki i bez problemu ją zlikwidować.

4 komentarze:

  1. SPOILER!


    Nadal nie mogę przecierpieć tego zakończenia. Jak można było spierdolić tak dobry materiał na dramatyczny, epicki wręcz finał. Gdyby po zniszczeniu centrali Skynetu zakończono wojnę, a Connor zginął w poświęceniu za ludzkość to by było dopiero prawdziwe Terminator: Salvation, a tak mamy beznadziejny motyw preszczepu wsadzony zapewne do scenariusza tylko po to, żeby nakręcić kolejną szmirowatą kontynuację.


    KONIEC SPOILERA!

    OdpowiedzUsuń
  2. Powiem tak nie wszystkie filmy są po to by przekazywać wartości i uczyć. Może ten film był po to by zarobić pieniądze, aczkowliek zakończenie mi się nie podobało ale film spoko jako całość, trudno jest jednak coś wymyślić czego już w filmach nie było przecież nie mogli zrobić przez zasraną 3 nic w sumie co by się działo w przeszłości aczkolwiek ja wyobrażałem sobie, że może tym razem Terminator będzie Żydem bądź Afroamerykaninem dobrze tylko że nie był nim w tej części Steven Segal

    OdpowiedzUsuń
  3. Inaczej: wszystkie filmy są po to, żeby zarabiać, nie ma co się oszukiwać. Ale można zarabiać z klasą - ja też nienajgorzej się w kinie bawiłem, ale też uważam, że można to było jednak zrobić dużo lepiej. A że trudno coś w kinie wymyślić czego nie było? To prawda, ale siedzę przed tym cholernym ekranem od 20paru lat, bo czekam na takie właśnie momenty. Wszystko pomiędzy to tylko pasmo reklamowe.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zarzutem dla "Salvation" nie jest to że wszystkie chwyty już były, ale to że temat został za gładko potraktowaniy z perspektywy serii Terminator.

    OdpowiedzUsuń