poniedziałek, 15 czerwca 2009

"Genova". Smętne lato.


Głupio mi podnosić rękę na Winterbottoma. Ten brytyjski reżyser zrobił już w kinie naprawdę sporo, a wciąż ma w sobie coś świeżego i postrzegany jest jako młoda krew. Nie chodzi nawet o to ile nakręcił, ale za jak różnorodny materiał się brał. Były i zaangażowane dokumenty, i muzyczne hołdy, prawdziwa miłość z jeszcze prawdziwszym seksem i bardzo dobra obyczajówka sci-fi. Była polityka, wojny i wielkie utracone miłości. Michael Winterbottom zdaje się ciągle próbować nowych rzeczy. Gatunek „europejskie miasta nad Morzem Śródziemnym” nie wyszedł mu najlepiej.

„Genova” to opowieść dość prosta. Wypadek samochodowy szybko i boleśnie tnie rodzinne szczęście na kawałki. Ocalałe córki (jedna w pewien sposób winna temu zdarzeniu) i ich ojciec dość szybko znajdują lek na całe zło. Ma nim być ucieczka do Europy. Włoska Genua wita ich z otwartymi ramionami, a polscy tłumacze, żeby nikt przypadkiem nie pomyślał, że rzeczone miasto to gatunek lodów, postanawiają dodać w tytule „Włoskie lato”, co jak zawsze okazuję się zabiegiem niepotrzebnym i w pewien sposób trywializującym całość, choć może i skutecznym target marketingowo, więc cóż. Tak więc słońce praży, piękno wyziera z każdej dziury, ale cała reszta trochę kuleje. Mary nie do końca może poradzić sobie z wyrzutami sumienia po śmierci matki, w jej starszej siostrze Kelly budzi się kobieta i poszukiwaczka przygód, a Joe, ich ojciec, który przyjechał tu, bo dostał posadę wykładowcy na uniwersytecie musi sobie poradzić nie tylko z problemami dziewcząt, ale też z całą masą własnych – wszak bycie przystojnym brytyjskim wykładowcą w średnim wieku na włoskim uniwersytecie to ciężki kawałek chleba.

Największym chyba problemem Winterbottoma jest to, że zrobił film przeraźliwie nudny. Jestem pierwszy, jeżeli trzeba szukać odniesień i zapożyczeń, zawsze też bronię uzasadnionych dłużyzn, ale tu większość akcji jest po prostu nieciekawa, wszystko dzieje się zbyt wolno, a w scenariuszu wyraźnie czegoś brak. Mam trochę wrażenie, że reżyser wrócił z włoskich wakacji tak bardzo zaaferowany, że postanowił uwiecznić Genuę w swoim filmie. Oglądamy więc piękne ujęcia miasta jego stałego współpracownika Marcela Zyskinda (to nie ironia, kamera pracuje na najwyższym poziomie i żadne zarzuty na temat niedoświetlenia kadrów mnie nie przekonują) i słuchamy opowieści o kościołach, placach i ulicach, co akurat w ogóle nie zapada w pamięć i jest jakby żywcem zerżnięte z Wikipedii. Warto przypomnieć sobie dla kontrastu „In Bruges”, żeby wiedzieć jak można zrobić to samo ciekawie i po prostu dobrze.

Inna sprawa to aktorzy. Nie mogę nic zarzucić dziewczynkom – Perla Haney-Jardine jest bardzo przekonująca, co przy quasi dokumentalnej manierze Winterbottoma świetnie się sprawdza, a grająca jej starszą siostrę śliczna Willa Holland zadziera nosa jak mało kto i widz, choć poirytowany jej zachowaniem, rozumie dlaczego ciągle śledzą ją wygłodniałe oczy młodych mężczyzn, niczym Monicę Bellucci w „Malenie” Giuseppe Tornatore. Jeśli chodzi o „dorosłą” obsadę, to Colin Firth to strzał w stopę. Choć nie jestem brytyjską gospodynią domową, dla której Firth = Mr Darcy, to doceniam tego sztywniaka wśród aktorów (czasami udaje się naprawdę dobrze go obsadzić). Tutaj absolutnie nie pasuje – nie potrafi oddać wszystkich emocji, którymi targany jest Joe. Gra jedną miną i stwarza sztuczny dystans: po 15 minutach każdy ma dość tego nadętego dupka, a nie sądzę, żeby reżyserowi o to chodziło. Co do reszty, to Hope Davis jest na ekranie zdecydowanie za mało, a zawsze świetna Catherine Keener jakoś mi nie leży – swoim seksownym głosem recytuje głównie opisy z przewodnika po mieście – brrr.

Oglądanie „Genui…” to dość męczące zajęcie głownie z tego powodu, że wydaje się, że coś zaraz się wydarzy. Człowiek czeka w napięciu na ten punkt kulminacyjny, usprawiedliwia kolejne ciągnące się minuty i patrzy z utęsknieniem żądny swoistego Katharsis, które oczyści bohaterów i pokaże im nową drogę. Niech będzie nim jakiś moment, zwrot, nawet jedno słowo czy mrugnięcie. To, co próbuje pełnić tu taką rolę jest tak nijakie i błahe, że aż ledwo dostrzegalne. To zdecydowanie za mało, szczególnie, że film nie należy wcale do tych przegadanych czy obfitujących w rzadkie, acz celne słowa, z których potem można by złożyć wszystko w całość. Niestety: z pięknych widoków i westchnień nie da się wywnioskować absolutnie nic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz