piątek, 4 grudnia 2009

"Zdobyć Woodstock": Gdzie Ci kwiaty, czyli Karwowski i spółka.


Po „Brokeback Mountain” Ang Lee stał się nagle mistrzem. Mimo, że potem było jeszcze „Ostrożnie, pożądanie”, w którym, tak jak w „Przyczajonym tygrysie…” zaznaczył swoje tajwańskie korzenie, to dopiero w pełni amerykański gejowski western, szczytowanie Heatha Ledgera, kowbojskie obozowanie, czy jak ten wybitny film był jeszcze nazywany (mówię serio, bardzo mi się podobał), otworzył Angowi drzwi na wyższy level. Może to przez całą otoczkę i czynniki towarzyszące, a może ludzie naprawdę docenili kawał dobrego szczerego kina. Ale wydaje mi się, że to też trochę dlatego, że świat łyka dobrze tylko zakamuflowane Made In China. Najlepiej w papierku z paskami i gwiazdkami.

Uwaga, spoiler! „Taking Woodstock” nie jest tak dobre jak „Brokeback Mountain”. Ale jest niezłe i żeby należycie ten film docenić zapomnijcie przez moment o dziedzictwie Anga. Cała historia to tak jakby wsadzenie fabuły w dokument Michaela Wadleighta „Woodstock, 3 Days of Peace & Music”. Tam też na naszych oczach dokonywała się przemiana, z nudnej amerykańskiej wsi powstawał festiwal. Wolność, swoboda i niezadowoleni mieszkańcy. Nagość, szczerość i partycypowanie plusów i minusów muzycznego festiwalu. Kolejki do toalet, telefony do domów, kąpiele w błocie i unoszący się zapach palonych kwiatów. Jest więc dość realistycznie. Różnica między dokumentem z 1970 roku a tym filmem jest taka, że tu muzyki nie ma, akcja skupia się wyłącznie na losach organizatorów tego wydarzenia – Elliota (postać autentyczna) i jego rodziców oraz dających na ten event kasę ludzi z zewnątrz i czynnika hipisowskiego. I to jest chyba dobre, a na pewno ciekawe posunięcie, bo choć może niektórych widzów gówno obchodzi jak to się stało, że każdy kojarzy nazwę „Woodstock”, to jest przynajmniej oryginalnie.


Aktorstwo w filmie jest różnorodne. Wcielający się w główną rolę Demetri Martin faktycznie trochę daje ciała, nie powiem tu nic nowego, wszyscy go zjeżdżają. Lubię chłopaka, oglądałem trochę jego skeczy jako komika i kiedy mówi o swoich problemach życiowych to naprawdę mnie to bawi. Ale jednak „z czym do ludzi”. Widać, że nie do końca jest oswojony z magicznym urządzeniem zwanym kamerą. Smutna kamienna twarz może sprawdza się na scenie, ale nie tu, mimo, że podobny z fizjonomii Zach Braff robi prawie to samo i jakoś żre. Nie szukając daleko w roli Eli’a lepiej wypadłby grający tu Michela Johnatan Groff – on ma w sobie to coś, niejednoznaczność, ubarwianą od czasu do czasu tajemniczym uśmiechem – podobny widziałem ostatnio u Alexandra Skarsgårda. Umieć zrobić coś takiego z oczami i kącikami ust to jak posiąść moc.


Fantastycznie natomiast gra Imelda „Vera Drake” Staunton. Jej żydowska mama, postać na dobrą sprawę dość skomplikowana jest jednym z mocniejszych punktów filmu. Trochę zawiedli mnie natomiast moi ulubieńcy z katalogu „młodzi, zdolni, do oglądania w każdym filmie”, czyli Emile Hirsch i Paul Dano. Jest ich mało, a bohaterowie których grają (szurnięty weteran i hipis na kwasie) są oklepani - nie mogą więc pokazać co potrafią. No ale niestety – jak Ang dzwoni to bierze się nawet rolę „człowiek nr 7 w tłumie”.


Oglądając „Taking Woodstock” od razu pomyślałem, że świetnie pasowałby do worka z tymi nowymi amerykańskimi obyczajowymi komediami (i znów mi tu ten Ang Lee bruździ), kręconymi za grosze (czyt. góra 5 milionów) – delikatnie niezależnymi, trochę zabawnymi, opowiadającymi o problemach zwykłych ludzi, którzy mają gówniane prace, życie jakoś im nie idzie, nie wiedzą jak się zabrać do miłości itd. Bo główny bohater, mimo akcji dziejącej się 40 lat wstecz jest właśnie trochę takim amerykańskim nerdem, loserem, gościem bez właściwości, który doświadcza pewnych rzeczy i budzi się z letargu, rodzi się na nowo nie tyle z celem i poczuciem sensu życia, ale raczej świadomością samego siebie. Pomijam tu już nawet ten bardzo delikatnie (jak na Anga Lee) zarysowany wątek gejowski, to nie on jest tu najważniejszy. Chodzi raczej o to, czego Eli doświadcza, kogo spotyka podczas tej podróży tam i z powrotem. Niby nigdzie daleko nie odchodzi, ale zmiany są kolosalne. Chciałoby się zapytać – może to dobroczynny wpływ narkotyków? Ale na wszelki wypadek zostawmy tę kwestię.


Mimo, że „Taking Woodstock” jest wart zobaczenia, to ma trochę braków. Może zabrakło mocniej zarysowanego wątku miłosnego (obojętnie czy homo czy hetero), bo to zawsze sprawia, że tego typu film jest atrakcyjniejszy, może niektóre wątki były potraktowane zbyt powierzchownie i warto było je wywalić podczas montażu? Bo oglądając czuć, że jest trochę nierówno. Banalne czasem rozwiązania np. w ukazywaniu stereotypowych hipisów sąsiadują ze scenami więcej niż dobrymi, jak rozmowy z rodzicami czy momentami, kiedy w zasięgu kamery pojawia się transwestyta Vilma (prosto z planu Wolverina przypakowany Liev Schreiber). A może… może jednak zabrakło muzyki? Eh panie Lee, nie tak łatwo zrobić kolejne arcydzieło. Ale tajwański smok się nie poddaje – już robi ekranizacje nagrodzonej Bookerem książki Yanna Martela "Życie Pi". Ale i tu przeczuwam klęskę – tego się chyba nie uda dobrze sfilmować. Nie psujmy mu jednak zabawy – on dopiero zaczyna się bawić w hollywoodzkiej piaskownicy. Może wykopie z niej coś fajnego jeszcze raz.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz