piątek, 11 grudnia 2009

"Spread" - Zrobieni w ciacho.


Poddaję się. Przepraszam wszystkich, którym obiecałem, że wymyślę nowy lepszy polski tytuł filmu Davida Mackenziego. Nie wymyśliłem. „Amerykańskie ciacho” jest nie do przyjęcia, tagline „do schrupania” irytuje jak nowa świąteczna reklama allegro, ale niestety – jedno z wielu slangowych znaczeń słowa „spread” to właśnie bardzo atrakcyjny i seksowny młody facet. I nawet kiedy przewertujecie słownik, to przekonacie się, że nasz ojczysty język ubogi jest w chwytliwe słowa, którymi dziewczyny mogłoby komentować co atrakcyjniejszych mężczyzn. Pocieszmy się chociaż, że w innych krajach nie jest lepiej – Skandynawowie w kinach mają „L.A. Gigolo”, w Hiszpanii na plakatach widnieje „American Playboy”, a „S-Lover” straszy w Korei (południowej – w północnej straszy od dawna Kim Jong-il). Kulinarne koneksje i odniesienia do wypieków rażą przede wszystkim dlatego, że słowo „ciacho” jest jakieś takie kwadratowe. Kojarzy się z TVN i pokoleniem Magdy M., czyli tabunami kobiet, już nie dziewczynek, które robione są podprogowo w konia. Najśmieszniejsze, że nawet dla nich nazwanie kogoś „ciachem” jest lekkim obciachem i wcale nie przemawia tu przeze mnie zazdrość (nie mam niestety na ciacho warunków) – raczej troska o widza i trwoga przed jego złym wyborem w tę czy inną stronę. Ludzie pójdą na ten film do kina, jestem tego pewien, tylko wydaje mi się, że trochę przypadkowi. Zresztą pal sześć tych, którzy wyjdą i będą narzekali, że film wcale nie był taki zabawny. Martwią mnie raczej ci, którzy prychną pogardliwie widząc plakat, tym bardziej, że w kinach promowana jest właśnie polska komedia o znajomo brzmiącym tytule „Ciacho” („Pitbull” Pitbullem, ale teraz Vedze już nie zaufam), która nie robi dobrej reklamy. Warto też przypomnieć sytuację sprzed dwóch lat, kiedy Julie Delpy praktycznie sama zrobiła całkiem niezłe „2 Days In Paris”, a na polskich ulicach promował go tandetny komedio-romantyczny plakat z tagline’ami wielkości tytułu: „Komedia pełna testosteronu nie tylko dla lejdis;)” i „seks w pięknym mieście”. To był inteligentny film! Kto się wtedy zraził niech obejrzy teraz.

Troszkę przeszarżowałem ze wstępem, bo „Spread” nie jest filmem wybitnym. Prawdę mówiąc nie zasługuję na więcej niż dobre 3+ w skali 5-punktowej. Ale da się obejrzeć i ogląda się całkiem przyjemnie. Trochę klisz, trochę smutnej prawdy o podrywaniu dziewczyn, przy której każdy facet kiwnie głową, a i jego koleżanka, którą zabrał do kina przytaknie. Bardzo dobre zdjęcia i klimat, L.A. prezentuje się nieźle, bez tandetnego blichtru. Fabuła jest prosta – Nikki to jeden z tych apetycznych chłopców, którzy przyjechali nad ocean z tej zachodniej strony, żeby zrobić karierę albo coś w tym stylu. Nikki bez skrupułów wykorzystuje swoją gładką twarz i spojrzenie psiaka i staje się ni mniej nie więcej tylko męską dziwką. Trochę to nieładnie z mojej strony tak go może nazywać, bo radzi sobie nieźle, funkcjonując raczej na zasadzie kontrolującego sytuację utrzymanka, ale fakt jest faktem – puszcza się za kasę. Grubą. A potem rzeczy się komplikują, jak zawsze.

Ashton Kutcher w głównej roli jest świetny – w końcu jakby nie patrzeć gra samego siebie. Seksowny kawał mięska, na którego od lat lecą laski – check, związek z dużo starszą kobietą – check, imprezowy czar, chłopięcy uśmiech i swoboda w podrywie i rozmowie – check. Nikki Kutchera jest szczery i prawdziwy, choć o całym filmie nie można tego powiedzieć. Dobrze się to ogląda, chociaż czasami scenariusz wpada na mielizny i nawet Mackkenzie („Young Adam”(!), Hallam Foe”(!) – co on tu do diabłą robi? - chciałoby się zapytać) nie wie jak z nich wypłynąć. Ale nie jest źle, na pewno nie tak, jak sugeruje polski tytuł.

Klimat, imprezy i smutny przepych pustych domów za miliony przypomniał mi trochę filmy z lat 80’tych, jak „Less than Zero” czy również na podstawie Ellisa, zeszłoroczne „The Informers” (ładne, ale kulejące i trochę pogubione). Impreza to impreza, nagość to nagość, seks to seks – nikt nie udaje, że jest inaczej. Jest ostro. Jest prawdziwie. Przewagą tego filmu i najbardziej odczuwalną różnicą, jeśli chodzi o plastikowe komedie romantyczne jest unoszący się w powietrzu pesymizm. Choć Nikki daje czadu, to obojętnie jak to wszystko się skończy nie będzie dobrze. Nawet, jeśli wytrzyma z jedną, będzie musiał kombinować z inną. Po okresie przyjemnej stagnacji niewątpliwie nastąpi rozłam. Sukces przekuje się w porażkę. On to wie, jest gotowy. Takie życie to nie bajka. Nie da się po prostu wyjść z tego od tak. Nie da się zakochać i rozpocząć czegoś nowego, bo wszystko wróci do ciebie jak bumerang i uderzy w tył głowy. Gorzkie prawdy wypływające z filmu mile łechcą. Szkoda, że coś nie zagrało i cały film jest tylko przeciętny. Jeden wątek więcej, coś mądrego zamiast, dodatkowa szczypta ironii – może wtedy nikt by ze „spread” „ciacha” nie robił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz