wtorek, 8 grudnia 2009

"Dom zły": Cztery ściany mroku.


„Dom zły” to smutna, mroczna piosenka, w której jak mantra powtarzają się dwie historie. Refrenu raczej nie uświadczysz, prawdy podobno nie ma, sens jest niejednoznaczny, a rozwiązanie wielowarstwowe. Słowa są po polsku. To nie żaden cover, zwrotek nie napisał ani Ethan z Joelem, a już na pewno nie Quentin, to tylko infantylny marketingowy chwyt. Tak jak w co drugiej piosence jest „love” i „baby”, tak tu mamy srogą zimę, retrospekcje i policjantkę w ciąży. Boo-hoo. Żadna nowość. „Dom zły” jest nasz na wskroś, szary aż do przesady, polski do bólu.

Mamy więc zdarzenie, czyli retrospektywny epizod sprzed czterech lat i „teraźniejszą” wizję lokalną. Anno domini 1982, CSI polskie zadupie - epizod stan wojenny. Trzeba sprawdzić, co wydarzyło się w tej ruderze, kiedy obywatel Środoń Edward, niezbyt rozpieszczany przez los, wybrał punkt na mapie i wyruszył w drogę („dalej się już nie dało”). Po drodze do nowego życia wstąpił niby przypadkiem do nieznanych mu wcześniej Dziabasów. Kilka głębszych (gramaż nieznany), wzorcowy bruderszaft, Edek, Zdzisiek, klepnięta w tyłek młoda żona, tańczmy, pókim trzeźwi. Wielki wspaniały plan. Oszczędności życia. Nóż, błoto, krew, lis. M jak morderstwo. T jak thriller. Z jak zagadka.

„Dom zły” nie zawodzi praktycznie na żadnej płaszczyźnie. Intryga kryminalna chwyta od razu, bo Smarzowski dobrze wie, że to nie o pomysł chodzi, ale o stopniowanie napięcia, czyli po prostu dorzucanie do pieca. Komunistyczny balast nie ciąży, a wprost przeciwnie: idealnie tworzy tło wydarzeń i delikatnie rozluźnia atmosferę. Scena z Unitrą skonfiskowaną studentowi na demonstracji i „Spytaj milicjanta” Dezertera słuchane w czarnej Wołdze, wszechobecne marzenia o polonezie, papierosy z przydziału w foliowym worku, echa walczącej gdzieś tam Solidarności – nie są to rzeczy wstawione natrętnie, raczej pojawiają się w bardzo naturalny sposób i w odpowiednich proporcjach. Wrażenie robi też estetyczna strona filmu. Jest kilka takich scen, kiedy jeden z masterów polskiej operatorki Krzysztof Ptak wspina się na wyżyny. Brunatny brud nabiera kolorów, a barszcz zmienia się w prawdziwą krew.

Znakiem firmowym Wojciecha Smarzowskiego jest nie tylko umiejętność sprawienia, by widzowi robiło się słabo, kiedy aktorzy piją szklankami wódkę na ekranie (po „Weselu” czułem się, jakbym wypił co najmniej pół litra). Reżyser nie ma sobie równych także jeśli chodzi o pracę z aktorami. Nigdy się nie myli, zazwyczaj stawia na sprawdzonych ludzi. Kolejny raz nie ma więc co się rozdrabniać - każdy na ekranie jest świetny – Jakubik, Dziędziel, Topa, Preis, nawet aktorzy tła, którzy tak naprawdę grają tylko przez kilka minut – Lubos jako Petrycki czy Dyblik jako Zajdel. Oszczędna muzyka Mikołaja Trzaski też współtworzy klimat i sieje poczucie niepewności – legendarny trójmiejszczanim wie po prostu kiedy „dmuchnąć w rurę”, żeby ciary przeszły po plecach.

Rodacy kręcą nosem na polskie kino nie dlatego, że są wybrednymi idiotami i nie dlatego, że nie przypomina tego światowego – wprost przeciwnie, momentami przypomina, ale za mało, a marnych podróbek nikt oglądać nie chce. Nie zrobimy dobrze hollywoodzkiej sensacji, widowiskowego musicalu, horroru, ani przegadanej komedii romantycznej, która nie będzie choć trochę żałosna. Są chlubne wyjątki, ale zdarzają się nieczęsto. „Dom zły” nie aspiruje do bycia kopią czegokolwiek, bo Smarzowski raczej odwołuje się do polskich klasyków – ten film ma znamiona najlepszych dzieł Kieślowskiego czy Zanussiego, powstałych w czasach, kiedy naśladowanie kogokolwiek nie było najważniejsze, a filmy robiono w warunkach trudnych, wkładając w nie krew, pot i łzy. I – co najlepsze – „Dom zły” jako taki podoba się publiczności. Widziałem, że Mattia dzielił się już tym gdzieniegdzie, ale mnie też to dotknęło po seansie – niesamowita cisza i skupienie do ostatnich minut. Dawno już nie widziałem czegoś takiego w kinie na polskim filmie, dawno nie oglądałem krajowej produkcji, w której ilość scen niepotrzebnych czy żenujących wynosiłaby po prostu zero. Radujmy się i chwalmy Pana? Nie. Ale doceńmy, że jest dobrze. Bo choć dom u Smarzewskiego bez dwóch zdań jest zły, to pokazuje, że polskie kino może być dużo lepsze.

4 komentarze:

  1. nic dodac, nie ujac. Idzcie do kin!

    OdpowiedzUsuń
  2. Oglądałem w niedzielę. Przejmujące. Zło jest wręcz namacalne.

    OdpowiedzUsuń
  3. heh. gdzieś już słyszałem tę kwiestię;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak brudnego obrazu w polskim kinie nie było. "Dom Zły" jest kurwa ZŁY do szpiku kości. Spalone ścianie, wybite okna, puszczony paw w kącie, gnój na podłodze. Ludzie o twarzach z obrazów Bruegela budzą mnie w środku nocy. Po "Weselu" trzeźwiałem kilka dni, po "Domu" jestem zarzygany i leżę pod stołem.

    Amok alkoholowy zamknięty w genialnym montażu. Tam gdzie jest cięcie, normalnie urwałby nam się film.

    Szklane domy budowane po pijaku. Procentowe umowy pieczętowane kolejną flaszką wódki. Tylko po to, aby po wszystkim się pozarzynać. Systemy się zmieniają, ale mentalność zostaje. Nigdy nie pozbędziemy się cienia Dziabasa.

    Chcecie zobaczyć jak wygląda piekło? Idźcie na "Dom Zły".

    OdpowiedzUsuń