piątek, 2 października 2009

Aphex Twin, Kraków 19.09.2009, Hala ocynowni – Nie taki diabeł straszny…


Sacrum Profanum rośnie w siłę. Rok temu mogliśmy zobaczyć Kraftwerk w niesamowitej scenerii hali ocynowni na fabrycznych terenach krakowskiej huty. W tym roku dostajemy „Mozarta muzyki elektronicznej” (ach jak ja nie lubię tego określenia) Aphexa Twina. Ci którzy mają w domu „Richard D. James Album” i słuchają go do snu mogli poczuć się oszukani. Ale czy ktoś spodziewał się przebojów (sic!) typu „Come To Daddy”, „Windowlicker” od artysty, który koncertuje raz na 3 lata?

Aphex Twin dał dwa koncerty. Podobno piątkowy występ był po prostu zabawą z dźwiękami, nawet bez ambientowych ścieżek. On sam występował na środku hali, okraszonej laserami i dymem. Na ekranach jego demoniczna morda. Po koncercie słyszałem różne opinie. Dużo krytycznych. Ja wiem, że Aphex przekracza granice, ale czy normalny człek potrafi wytrzymać dźwięki wiertarek o natężeniu troszeczkę większym niż sobotni remont sąsiada w bloku?


Sobotni koncert miał być inny. Miał przypominać występ, a nie set DJ’ski. Rozgrzewał DJ Rephlex, który dał publice bardzo przyswajalne dźwięki. Głównie składające się
z tanecznego electro. Pod koniec bez żadnego pardonu wyszedł Aphex i stanął w cieniu swojej machiny do robienia dźwięków. Wraz z nim występował ukryty Hecker, mający do dyspozycji kilka kanałów. Tak, dźwięki były emitowane kilkunastoma kanałami. Niektóre z nich znajdowały się tuż nad głowami widowni. Nie wiem jakie było zadanie Heckera i które dźwięki należały do niego. Nie potrafiłem rozpoznać kto jest twórcą, a kto tworzywem.

Trudno wyróżnić konkretne kompozycję. Jak na hutę przystało, był to materiał składający się z wielu stopów: rave, ambient, thrill’n’bass, dupstep. Dobrze sprasowany i ciężki jak cholera. Przetopiony w najwyższej temperaturze. Fani, którzy czekali na deszczową piosenkę mogli poczuć odruch wymiotny. Z ubytków słuchu leczę się do dziś.


W czasie obróbki skrawaniem udało mi się wyłapać tylko sampel New Order „Everything’s Gone Green”, a już po chwili cała hala skąpana była w zielonych laserach podkreślonych dymem. Warto wspomnieć o wizualizacjach, które były dozwolone od lat 18. Obok zwykłych kiczowatych, old-schoolowych grafik typu spiralki, wirujące kwadraciki i kółeczka można było prześledzić kilka fantazji na temat twarzy Aphexa (on musi mieć z tym problem; eisoptrophobia?). Niekiedy były one monotonne i nudne. Ale najlepsze zostawił na koniec. Pod drum’n’bassowy podkład na trzech wielkich ekranach z chirurgiczną dokładnością mogliśmy przyglądać się scenom z rzeźni, sekcji zwłok, a na samiutki koniec fragmenty koprofilskiego pornola. Hmm. Po co? Czy nie wystarczyła sama muzyka abyśmy dostali kilkutonowym młotem w głowę i usłyszeli głośne „Pierdolcie się, jestem wielkim artystą i sobie nie potańczycie?”.


Na pewno warto było zobaczyć gościa, który był prekursorem nie tylko specjalistycznych gatunków muzyki elektronicznej, ale samego techno, ale czy jego przekaz jako „koncert” jest do przeżycia? Czy jednak forma nie przysłoniła treści?


PS. Z dobrych źródeł wiem (dzięki Tommy), że nie taki Aphex Twin straszny jak go malują. Za swoim domem prowadzi ogródek, gdzie hoduje marchewki i ziemniaki. Nie lękajcie się.


3 komentarze:

  1. Widzę, że zajęcia ze Spiekiem nie poszły na marne, widzę dużo profesjonalnej nomenklatury niczym z podręcznika inżynierii materiałowej :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Koncert faktycznie mocny w przekazie i trzeba by się zastanowić czy faktycznie TAKIE przekazywanie muzyki ma czemuś służyć.
    Obserwując wpatrzony w główną gwiazdę wieczoru tłum odniosłem wrażenie, że ci ludzie (próbując co i rusz załapać jakiś rytm, tracąc go po trzech taktach) zastanawiali się nad dokładnie tym samym co ja - WTF ?! Po bardzo ambientowym wprowadzeniu, które miało chyba za zadanie powiedzieć wszystkim "jak to sie wam nie podoba to wypierdalać" spodziewałem się wszystkiego. I na początku się nie zawiodłem - przez pierwsze kilka kawałków różnorodne aranżacje w połączeniu z kreatywnymi wizualizacjami na prawdę robiły wrażenie. Można było nawet tupnąć nóżką tu i tam. Jednak środek występu (środek czyli to wszystko co działo się między końcem a początkiem) muszę uznać za bardzo nijaki - motyw twarzy na wizualizacji ciągnący się przez blisko godzinę (!) nawet największym masochistom grafiki komputerowej lat 90tych musiał wydać się "nieco" przesadzony.
    Wydaje mi się, że aby być w pełni zadowolonym z tego koncertu trzeba by mieć duszę niemalże w 99% identyczną z duszą Aphexa, bo mieszanka dźwięków, która wychodziła spod jego rąk to mikstura dostępna dla nielicznych. Wspomniane w recenzji kilkukanałowe brzmienie robiło wrażenie, ale chyba dla tych którzy odkurzając lubią posłuchać pana Mietka drillującego za oknem, w tym samym czasie zamawiając pizzę i słuchając w tle Crystal Castles - momentami na prawdę CIĘŻKO było wyłowić jakąkolwiek linię melodyczną w natłoku dźwięków. I tak się zastanawiam, czy jestem za głupi by słuchać tego rodzaju muzyki, czy też to tkwi w podświadomości - trzeba wmawiać sobie, że niektóre rzeczy SĄ rzeczywiście tak zajebiste jak tego chcieliby ich twórcy. Dlatego muszę przychylić się do myśli, że Aphex być może momentami przejawia manię wielkości. I w sumie się mu nie dziwię. Ale niech on tego kurwa posłucha z odtworzenia.

    Nie sposób nie wspomnieć o końcowym akcie, czyli trzech kawałkach, które zapadają w pamięć głównie dzięki kontrowersyjnym wizualizacjom - przynajmniej dzięki temu każdy zapamięta ten występ. Było mocno, było skandalizująco, i nawet muzyka współgrała, ale czemu tak krótko? Dlaczego koncert mam pamiętać tylko z jego rozpoczęcia i zakończenia? Bo wydaje mi się, że cała "substancja" została spuszczona gdzieś po drodze w kiblu..

    OdpowiedzUsuń
  3. "Nie do tego przyzwyczajał nas Aphex przez ostatnie lata" - powtarzała tłumnie wychodząca z koncertu publiczność (w tym i ja). Natężenie dżwięków rozregulowało rozrusznik serca Pana Marka z loży VIPów. Ale za to wycieczka autobusem przez Kombinat - było warto...

    OdpowiedzUsuń