piątek, 9 października 2009

Florence & The Machine "Lungs". Nawet inhalator nie pomoże.


Zapanowała moda na wokalizy kobiece z lat ’80 i każdy o tym wie. Wszechobecna Kate Bush odbija się czkawką w niemal każdej produkcji kolejnej sztucznej indywidualności. Wyższe rejestry szacownych dam poprzebieranych à la Ciocia Klocia okraszone duszną, podbitą bębnami produkcją to tylko niektóre z cech charakterystycznych dla wspomnianych klimatów.

Florence Welsh wypuściła dwa znakomite single przed wydaniem „Lungs”, które muszę przyznać zachęcały do wypatrywania jej debiutu. Zresztą już na samym początku dostajemy te dwa bangery: „Dog Days Are Over” oraz „Rabbit Heart (Raise It Up)”. Nie da się ukryć, że nadal robią wrażenie pomimo troszeczkę zmienionej wersji tego drugiego. Podskakujący „Dog Days Are Over” wprowadza nas w klimat płyty. Na tym kawałku będzie opierać się niemal każdy szkielet piosenek, czyli dzwoneczki, bębenki, lekkie uderzenia pianina, stukanie pałeczek, muskane smyki itd.

„I’m Not Calling You A Liar” może podobać się fanom Reginy Spector, ale nie jest to kawałek na miarę jej dokonań. Poza tym refren w perspektywie znakomitego rozpoczęcia płyty brzmi oklepanie. W „Howl” znowu podbijamy bębny znane na przykład z „Hounds of Love” wielkiej Kasi. Na refrenie miłe dla ucha syntetyczne smyki. „Kiss With A Fist” to pierwszy singiel z płyty, będący jakimiś popłuczynami po najsłabszych kawałkach Kate Nash. „Girl With One Eye” przenosi nas do knajpy, gdzie Florence wyśpiewuje jak wydłubała kobiecie oko, bo maczała brudne palce w jej ciastku. Jakkolwiek to rozumieć, nie jest to tekst z pamiętnika Nicka Cave’a. W „Drumming” jak sama nazwa wskazuje bijemy w bębny, a to raczej nie jest atutem w aspekcie słabej różnorodności na płycie. Na końcu kiedy wszystkie chóry anielskie się zawężają, aż chce się nacisnąć stop. I to jest gwóźdź do trumny tej nudnej i przewidywalnej płyty. Z drugiej części nic nie wynika. Bijemy w tam tamy, bijemy w tam tamy i bijemy w tam tamy.

Niestety moda w damskiej pseudo-niezależnej muzyce, nie przynosi żadnych przełomów, a zamiast dostarczać przyjemności z obcowania z najlepszą dekadą dla popu - męczy. Takie produkty jak La Roux, Little Boots, Lady GaGa czy troszkę ambitniejsza, lecz z tej samej mańki opisywana tu Florence to tylko wypełniacze do namiotów na Glasto. Nie oczekujcie ich drugich płyt, najlepiej zapomnijcie o nich już teraz. Dla dobra muzyki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz