piątek, 23 października 2009

The xx: "xx" – Piękni dwudziestoletni.


Skąd na Wyspach biorą się takie dzieciaki-talenciaki? Hmm? Spokojnie, już odpowiadam, bo to bynajmniej nie jest pytanie retoryczne. Otóż, choć trudno w to uwierzyć, istnieją tam odpowiednie instytucje, które szkolą młodych wykonawców. Nazywają się szkołami, prawie tak jak u nas, ale poza nudnym zestawem „polski/matma/fiza” mają też do zaoferowania naukę gry na instrumencie, emisję głosu, choreografie, obróbkę dźwięku itd. , a wszystko w bardzo profesjonalnych warunkach, wykładane przez szanowanych (i aktywnych) artystów, którzy zasłużyli się w jakiś sposób dla muzyki. Szkół takich jest sporo, przy czym kilka naprawdę dobrych. Choć część z was nie ma o tym pojęcia, to stamtąd pochodzi lwia część waszych idoli – białe narkomanki o czarnych głosach, chłopcy z gitarami silący się na retro, obszarpani okularnicy robiący elektro-bity czy smooth jazzowe wokalistki, tak wielbione w naszym kraju. System jest niezły, a co najważniejsze działający na tyle swobodnie i nieodciskający piętna, że nie ma tak naprawdę różnicy czy poznałeś swojego gitarzystę w londyńskiej Elliott School czy podczas drugiej zmiany w robotniczym Manchesterze; czy graliście pierwsze próby w dobrze wyposażonej szkolnej Sali BRITT School, czy w garażu twojego perkusisty gdzieś w Sheffield. To oryginalność gwarantuje przebicie, a oryginalności nauczyć się nie da. Ale plusem jest to, że można przyswoić pewne środki i sposoby, podszkolić warsztat, zobaczyć co się czym i z czym je, a także posłuchać starszych kolegów praktyków. Mało? Wydaje mi się, że całkiem sporo. Spójrzcie na The xx – właśnie zostali wypluci przez jedną z takich placówek.

Wrzuceni troszkę na wyrost do szuflady R’n’B, tak naprawdę są trudni do sklasyfikowania, mimo, że ich muzyka jest skandalicznie prosta (powiedzmy ładnie, że minimalistyczna). W rolach głównych występuje urocza szepcząca do siebie czule z podziałem na role parka: Olivier Sim (bas) i Romy Madley-Croft (gitara), a skład dopełnia Baria Queresi (gitara, klawisze) i grający na automatach perkusyjnych metodą „na kasjerkę z Biedronki” Jamie Smith (co ciekawe wyprodukował też to cacuszko). Mają po 20 lat (nazwa to chyba jednak nie porno-odniesienie, ale 20 in Roman style), wcale nie wyglądają jak dziecięcy silikonowi niewolnicy Walta Disneya i mają pomysł na muzykę. Nie są wirtuozami, ale nie jest im to do niczego potrzebne. Na płycie słychać nierówności i momenty, kiedy nieduża dłoń Romy albo Barii niedokładnie dociska struny. Ale kiedy prosty bit na 2 miesza się z zapętloną „plumkającą” gitarą na notorycznym reverbie, a fantastycznie pasujące do siebie, niesilące się na nic wielkiego głosy wokalistów przeplatają się w dialogu to czuć, że to coś pięknego.

Cała płyta utrzymana jest w podobnym klimacie, słychać tu trochę dream popu, trochę gitarowego indie, trochę delikatnego, ale nie tandetnego smooth’u, jest i wspomniany R’n’B w spokojnej, wolniejszej wersji – zauważalny głównie w sposobie śpiewania (szczególnie Romy) i często wspominany przez Oliviera w wywiadach jako inspiracja (nagrali cover „Hot Like Fire” Aaliyah). Wracając do wokali, to trzeba poświęcić im jeszcze przynajmniej jedno zdanie, bo w zespole, w którym tworząc przestrzeń oszczędza się środki, dobrze wykorzystany ludzki głos staje się instrumentem dodatkowym. Tu na tle gitar i elektroniki to właśnie chłopak i dziewczyna grają pierwsze skrzypce – ich intymny śpiew o bliskości, cielesności i tęsknocie nie jest wysublimowany. Krótko, prosto, czasami niezrozumiale dla postronnego słuchacza, a postronni jesteśmy tu wszyscy, bo jakby na to nie patrzeć podsłuchujemy te nocne kochanków rozmowy. Technicznie jest tak olewczo jak tylko się da, na teledysku dopiero dostrzegłem wadę wymowy Romy i to, że wyglądający jak młody gangster Sim prawie nie otwiera ust. Ale wszystko to razem daje piorunujący efekt, materiał broni się sam.

Momenty płyty? Końcówka "Crystalised", kiedy wokale zaczynają się rozjeżdżać, świetnie rozpoczęte „Islands” i minuta z kawałkiem, kiedy pojawia się Olivier, ciągnący się w „Heart Skipped a Beat” łamiący serce refren, podbite w tle delikatnym ejtisowym klawiszem dream popowe senne „Fantasy”, czy brzmiące prawie jak kopia „Wicked Game” Chrisa Isaaca „Infinity”. Gitarowe „VCR” daje kopa na dobry początek, singlowy „Basic Space” zamyka pasująca idealnie wysmakowana gitara, a w „Shelter”…

The xx pokazują na debiucie niezwykłą muzyczną wrażliwość. Wyjmują z pudełka coraz to nowe klocki, większość z nich widzieliśmy już gdzieś zresztą wcześniej, i budują coś nowego, robiącego wrażenie, ale opartego na solidnych fundamentach. To jest tak dobre, że nie dam sobie głowy uciąć czy czasem ktoś im nie pomógł, ale gwiazdki jednego sezonu nikt z nich raczej nie zrobi. Są inni, nieobecni, na swój sposób piękni. Nie łapią się, nie poddają standardom, niełatwo ich sklasyfikować, wreszcie pewnie nawet niezbyt wiedzą czym owy jeden sezon jest. Wydaje mi się, że takiej właśnie niewinnej świeżynki nam trzeba. Tylko taka miłość w czasach popkultury może zblazowanych i karmionych kandyzowaną papką słuchaczy obudzić.

http://www.myspace.com/thexx

1 komentarz: