niedziela, 18 października 2009

Editors: „In This Light And On This Evening” - Słabe światło, a i wieczór nie ten.


Editors nigdy nie byli bardzo oryginalnym zespołem, o czym najlepiej świadczy ich ksywka nadana na samym początku działalności: zespół, który gra jak zespół, który gra jak Joy Division. Odebrałem ich debiut jako coś niepotrzebnego, bo na co był światu nowy głos Iana Curtisa, skoro legendy o tym starym jeszcze straszyły bardziej wtajemniczoną część indie-młodzieży? Po co kolejny pulsujący bas, kiedy Interpol dużo lepiej sprawdzał się w nowym coldwave’owym mroku? No ale jak to zwykle bywa wszyscy Editors pokochali, a i ja musiałem przyznać, że do sezonowego przytupywania w komunikacji miejskiej takie „Munich” czy „All Sparks” to jak w sam raz.

Czemu czepiam się Editors? Bo sami się o to proszą. Ich wtórność jest niereformowalna, a ich patetyzm wylewający się uszami denerwuje mnie niemiłosiernie. Panowie, trochę luzu, trochę dystansu. Umówmy się – jesteście zespołem dla rozwrzeszczanej młodzieży, nie uwolnicie się od etykietek NME/indie/hype itd. Chcecie być poważnym zespołem tak jak Interpol? Nic z tego, oni w ogóle się nie starają, a i tak mają klasę, wy tak nie potraficie. Wasze kocie ruchy, hymny i wygibasy kompletnie nie przekonują kogoś, kto chce słuchając muzyki doznać czegoś więcej. Mamy już jednego Coldplay’a, który szyje sobie mundurki i uważa, że to co robią jest całkiem serio. Nie mam nic do wspomnianego wcześniej debiutu, który poza tym, że nie zmieniał świata jak niektórzy opacznie pomyśleli, był zręcznie zmajstrowaną gitarową muzyką. To przy drugiej płycie został połknięty kij, to wtedy poczucie boskości zostało załączone. Widziałem przemianę na własne oczy, widziałem Editors na żywo i wiedziałem, że to się źle skończy. Zegar tykał, coś bulgotało w ich głowach i teraz jest – oto to właśnie, najnowszy zmieniacz świata, spójrzcie, przyjrzyjcie się temu dobrze – w tym świetle i tego wieczora.

Tylko bez takich, że odstawili gitary, kupili moogi i są fajni – nie dość, że się spóźnili, bo takie numery robiło przed nimi już sporo zespołów, to dalej włącza mi się zwykły pozer alert. Nikt nie wytycza tu nowej drogi, nie daje przykładu, nie rozdaje kart. Żeby jeszcze Editors pokazało swój ejtisowy electro-mrok od oryginalnej strony, albo nie – żeby chociaż brzmieli jakoś wybitnie retro. Ale nie, większość z tego przelatuje mi przez uszy jak noworodek przez ręce położnej. Otwierający płytę tytułowy utwór, „budujący klimat” jeszcze obleci (mimo głupawego po trzykroć tekstu), bo ratuje go dosłownie w ostatniej chwili naprawdę niezły motyw przesterowanego basu wspartego syntezatorem. Jestem w stanie przebrnąć też przez nr 2, czyli „Bricks And Mortar”, ale z trudem – bo z jednej strony początek niezły, ale 6 minut!? Żeby jeszcze coś ciekawego Smith tam śpiewał, a nie jakieś filozoficzne mądrości w stylu Paulo Coelho podane głosem ojca proboszcza. To nie Of Montreal, to nie Kevin Barnes, którego 12-minutowe pozornie monotonne „The Past Is a Grotesque Animal” można słuchać i słuchać. Tak, jak już wspomniałem pierwsze dwa kawałki na tle całego „In This Light And On This Evening” wypadają całkiem nieźle.

„Papillon”, który następuje potem, to mały koszmarek tej płyty. Straszny motyw przewodni (nie wiem skąd ten klawisz, ale chyba zgarnęli go w przecenie z jakiegoś The Best Of 80’s) i w zasadzie przez prawie 5 i pół minuty (!) nic się nie dzieje. Te flaki z olejem najlepiej podsumowuje jakże ciekawy teledysk, z którego przecież wynika tak wiele. Wyższy poziom ukrytej mistycznej symboliki do kwadratu – tego nam właśnie potrzeba.

Dobra, wyróżnijmy jeszcze coś i kończmy, bo cała płyta składa się z kiepskawych wypełniaczy jako rozwinięć tego samego nieciekawego motywu. Połowicznie uśmiechnięte słoneczko dostaje tak wyklinany przez wszystkich sympatyków „albumu jako mistycznej całości” „Eat Raw Meat = Blood Drool”. Proste? Przewidywalne? I że refren taki zwykły? I bardzo dobrze, bo cały album wlecze się jak nie-wiadomo-co, a Pan Wokalista tak momentami rozsmakowuje się we własnych słowach wsłuchując się w tembr własnego głosu, że czuję się jak na festiwalu poezji śpiewanej.

Czwarta płyta Editors – to będzie dopiero coś. Jeżeli dobrze rozumiem ścieżkę, którą podąża zespół, to następnym krokiem będzie akustyczny album nagrany w jakiejś świątyni. O tyle ciekawe, że znów dokonają czegoś wielkiego, znów jako pierwsi w historii i znów zupełnie niespodziewanie. Uderzą znienacka, z modlitwą na ustach i będą chcieli wtłoczyć w nas prawdziwe i ciepłe emocje. Nikt dotąd tego nie robił, to będzie przełom. Musimy się przygotować. Musimy być gotowi. Musimy wiedzieć jak odeprzeć atak.

http://www.myspace.com/editorsmusic

1 komentarz:

  1. Ale kto pisał, że kiedykolwiek byli czegokolwiek pionierami? „Znów dokonają czegoś wielkiego, znów jako pierwsi w historii”, no czekaj, bo coś nie gra.

    OdpowiedzUsuń