poniedziałek, 28 września 2009

Mayer Hawthorne „A Strange Arrangement” - Znajdź w sobie piosenkarza.


Gdybym miał prowadzić tak bogate życie uczuciowe jak Mayer Hawthorne w swoich piosenkach, to prawdopodobnie od pewnego czasu w moim pokoju brakowałoby klamki. To się zakochał, to odkochał, to z kimś zrywa, to z nim zrywają. Bo Mayer ma swoje zasady. Mimo, że kocha swoją kobietę, to zerwie z nią jeśli ta będzie łamała ustalony wcześniej, choć niepisany regulamin. Jeśli nie jest tym jedynym w życiu kobiety, to chce o tym wiedzieć. Ale potrafi też kochać i o miłość powalczyć. Jeśli chodzi o relacje damsko-męskie to Mayer prawdę Ci powie, rozwieje Twoje wątpliwości, zapali promyk nadziei i znajdzie rozwiązanie każdej sercowej rozterki. Weźmy na przykład singlowy „Just Ain’t Gonna Work Out”, który pomoże nam zerwać z dziewczyną, ale nie spali przy tym żadnych mostów. Jeśli chcesz być czuły i delikatny, po prostu puść jej tę piosenkę, da radę nawet przy zaplątanym jak dziki agrest związku.

Do napisania recenzji „The Strange Arrangement” zbierałem się dość długo. Głównie dlatego, że przez dłuższy okres czasu nie mogłem wysłuchać tej płyty w całości. Dlaczego? Bo kiedy kończyłem szósty kawałek („ I Wish It Would Rain” - mój ulubieniec) chciałem znowu słuchać poprzednich, i klikałem na odtwarzaczu 5 razy w tył (25 sekundowe preludium byłem w stanie sobie odpuścić). No ale kiedyś się jednak trzeba było przełamać, odsłuchałem więc kolejne sześć i od tej pory słuchałem tej płyty już tylko w całości. Niektóre piosenki są melancholijne, inne od razu sprawiają, że kosteczka uderza o kosteczkę, ale wszystkie mają jedną wspólną cechę – chcesz słuchać ich po raz kolejny.


Na szczęście okazało się, że nie tylko ja miałem ten sam problem. Peanut Butter Wolf podpisał kontrakt z Mayerem po usłyszeniu 2 piosenek, pierwszy raz w historii wytwórni Stones Throw. Czasami widocznie tak już jest, że od pierwszego dźwięku wiesz, że to jest właśnie TO. Co więcej, tam też nikt nie mógł uwierzyć, że kawałki zaprezentowane przez Mayera zostały nagrane w tym roku, a nie 30-40 lat temu (ja po usłyszeniu singla po raz pierwszy dałbym sobie uciąć rękę, że został nagrany przez grupę czarnuszków, dawno temu, na fali popularności Ala Greena czy Barry’ego White’a). Co śmieszniejsze, praktycznie w całości wyprodukowane zostały jako żart, w domowym studio, przez jedną osobę - multiinstrumentalistę, ale bez jakiegokolwiek przygotowania i doświadczenia wokalnego.


Andrew Cohen, bo tak naprawdę nazywa się nasz bohater, nigdy nie planował aby jego podśpiewywanie trafiło do szerszej publiczności. A jednak, wydając przypadkowe demo, dzięki swoim przepełnionym uczuciem balladom i bujająco-swingującym doo-wopom stał się nowym cudownym dzieckiem retro-soulu i sztandarową postacią kultowej wytwórni Stones Throw Records. Nie jest to z pewnością produkcja przełomowa, nie wnosi niczego nowego, sprawia jednak przeogromną radość i gwarantuję Wam – spowoduje, że po kilku przesłuchaniach będziecie śpiewać razem z Mayerem. I to nie pod nosem!


http://www.myspace.com/mayerhawthorne

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz