niedziela, 4 października 2009

Girls „Album” – Spokojnie, wyjdziesz z tego, to tylko miłość.


Ten „Album” trafił w moim przypadku na bardzo podatny grunt. Mniejsza o okoliczności towarzyszące - jeśli kiedykolwiek czuliście się jak dwa pierwsze wersy whitestripesowego „Dead Leaves And the Dirty Ground” to zrozumiecie o co mi chodzi. Sztampa i banał, historia stara jak świat, ale za każdym razem boli jak diabli.
Rozumiem więc jak nikt Chrisa Owensa, a on rozumie mnie. Lider Girls mówi za nas obu.

Jest coś niesamowitego w tej płycie. Mimo ciekawego backgroundu, całej masy historii około-zespołowych, fajowych teledysków, przy których na usta ciśnie się wyświechtane, ale w tym przypadku zupełnie adekwatne słowo „cool”, najważniejsza pozostaje muzyka. Jest bardzo prosto, ale i różnorodnie. Jest prawdziwie aż do szpiku. Trzeba wsłuchać się w tekst. Trzeba poczuć to cierpienie i samotność. Bo choć pozornie wszystko brzmi luzacko i około-skrętowo, alkoholowo i imprezowo, z krótkimi przerwami na popołudniowe łapanie fal w jednej z zatok San Fran, to „Album” opowiada o tym jak jest źle i jak niedobrze. Jak kurewsko wszystko boli i jak ciężko zapomnieć.

Pierwszy na płycie kawałek to „Lust For Life”. Trąci grubą iggypopową profanacją, ale kogo to obchodzi, kiedy ten numer jest taki dobry. Beachboysowy klimat, Owens śpiewający bez żadnego wysiłku, modulujący głosem tak, jakby grał w teatrze kukiełkowym, opowiada o swoich pragnieniach. Tak, przyznaje, że jest „pierdolnięty”, ale mówi też jak bardzo chciałby spróbować jeszcze raz. Te gitary, ten chodzący basik „pa pa parara ra pa pa”. Tylko 2:25, ale do obowiązkowego kilkunastogodzinnego zapętlenia. Kolejna „Laura” jest o tyle piękna, że to kolejny oklepany temat, podany tak po prostu i szczerze – zawiniłaś ty, ja też byłem dupkiem. Zaczyna się jak jakiś kawałek Myslovitz, kilka prostych akordów, przekaz jak z wczesnych boysbandowych płyt The Beatles (perkusja odwala niezłą robotę, choć na płycie średnio to słychać, ale sprawdźcie tu, kiedy grają na dachu – potencjał, potencjał, potencjał).

Jens Lekman! Pierwszy raz nasunęło mi się to skojarzenie przy balladowym „Ghost Mouth”. Tu może nie aż takie oczywiste, dużo bardziej słychać to w „Headache” – kołyszącym, niby trochę prześmiewczym i wyraźnie odwołującym się do klasyków tego typu grania, z których także Jens czerpie garściami. Wersy „All of the Time” czy „Every time I hear you sing i love love love you” pasowałyby np. do “And I remember every Kiss” jak ulał. Ale muzyka muzyką, może to tylko zbieg okoliczności – najważniejsze podobieństwo polega na tym samym poziomie wrażliwości łączącym obu panów. Bo jak zrobić z przeżutego „kocham cię” rozdzierającą serce poezję wiedzą tylko nieliczni.

Perełką „Albumu” jest dla mnie niewątpliwie „God Damned”. Choć nagrane na szybko i niedbale, krótkie, ascetyczne i ogniskowe, nie jest żadnym skitem, ale pełnoprawnym wyznaniem. Za każdym razem, kiedy na tle prostej gitary, bębenków i przeszkadzajek wszelkiej maści słyszę „Oh yeah, alright”, to – wcale nie żartuję – czuję, że pierwszy raz ten oklepany rock’n’ rollowy przerywnik ma jakiś sens, że to nie zwykły wypełniacz, ale coś serio serio.

Co jeszcze? Cała masa, proszę bardzo – „Big Bad Motherfucker”, to orbisonowski twist jak żywy, z gitarami à la Chuck Berry, czyli retro na całego; rozdzierający serce dreampopowy „Hellhole Ratrace” kazał mi ściągnąć z półki ukochane płyty Mazzy Star, a „Morning Light” nie tyle kopiuje klimaty MBV czy Ride, co jest jakby wyjęte z zakurzonej szuflady z napisem „shoegaze”. Niedoróbki to klejnoty tej płyty, każda czkawka Chrisa Owensa jest na wagę złota, zająknięcia i nierówności nadają tylko klimatu.

Nie mam pojęcia jak się nagrywa taki album, chyba nie wystarczy po prostu wejść do sypialni i odpalić stary 4-ścieżkowiec. Nie da się tego zrobić z wyrachowania, imitować, udawać. Trzeba być chyba mocno uszkodzonym, mieć jakiś bagaż, działać od serca, a przede wszystkim nie bać się mówić prawdy tak prosto jak się tylko da. „It’s coming straight from my heart(…) I Gotta let it go” – tak kończy się “Album” i kamień spada mi z serca, bo wiem, że Owens zrozumiał, że nic już tu nie poradzi, że trzeba żyć dalej. Do następnego razu, do następnej „Lauren Marie”. Nie życzę mu tego, ale z drugiej strony nie mogę się doczekać następnej płyty Girls.

http://www.myspace.com/girlssanfran

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz