wtorek, 5 maja 2009

PJ Harvey & John Parish "A Woman A Man Walked By" - Konkubinat taki o.


Nie wyobrażam sobie, żeby PJ Harvey nagrała coś, co możnaby ocenić niżej niż na szkolną tróję. Naprawdę nie wiem co musiałaby zrobić żeby „nie zaliczyć”. Oddać się w ręce Timbalanda? Przeżyć mistyczne objawienie? Nagrać duet z którąś z nastoletnich gwiazdek Disney’a? Bo ‘nie wnoszenie niczego nowego’ to stanowczo za mało. Za to możemy dokopać Oasis (robimy to od dobrej dekady) albo Metallice, która jak wieść niesie skończyła się na ‘Kill’em All’. Polly owszem, momentami tu nudzi i sięga po sprawdzone patenty, za co bez dwóch zdań należy jej się żółta kartka, ale poza tym jest dobrze. Powiedzmy. Ale po kolei.

Singlowy „Black Hearted Love“, którym zaczyna się "A Woman a Man Walked By” to rzecz niemal wymarzona. Ostre, piłujące, ktoś nawet powiedział grungowe (ok, coś w tym jest) gitary, świetna linia melodyczna – chyba każdy czekał właśnie na taką PJ. Rosną oczekiwania i nadzieje. I wtedy wchodzi kawałek nr 2:
„Sixteen, Fifteen, Fourteen”. Zupełnie inny. Miażdży. Jeden z mocniejszych numerów na tej płycie. Zapętlone Banjo, do którego przyczepiają się coraz to nowe akustyczne motywy samo w sobie jest niepokojące. Ale to wokal Polly dodaje tego czegoś, od czego po plecach przechodzą ciary, co jest tym ciekawsze, że tekst to zwykła scenka rodzajowa: dziewczynki bawią się w chowanego. Żadnych niezawinionych śmierci czy pikników pod wiszącą skałą. Ot po prostu. Takie rzeczy tylko u panny Harvey.

Lećmy dalej: „Leaving California” – słabo. Próbuję coś tu dostrzec, ale to naprawdę nudny numer. Polly pisze ten kawałek białą kredą, choć nie jest to odrzut z poprzedniej sesji. Taki o wypełniacz, który brzmi jak sklecony naprędce w czasie lotu z LA. Sorry, ale banał. Muzycznie też. Parish zaprasza do walca. Nic odkrywczego.

A właśnie, John Parish. To też jego płyta. Choć od zawsze był przy PJ Harvey, nagrywa z nią i produkuje, to dopiero drugi album, który podpisali razem. Jest trochę lepiej niż na „Dance Hall at Louse Point” sprzed prawie 13 lat, ale może jednak powinien pozostać szarą eminencją na albumach Brytyjki –bo pomysły ma całkiem niezłe, ale nie zawsze na kilkanaście numerów.

„The Chair” i motyw stary jak świat – Polly topi ukochane dziecko. Bardzo dobry numer. Instrumenty wyją, pulsują i szaleją. W 01:15 wchodzi sympatyczne połamane pianinko. Jest z nami tylko moment, ale to wystarczy. Następny „April”, choć należy docenić kunszt instrumentalistów, bo nagrany jest na setkę, to raczej przewidywalna rzecz. Cieszy tu za to wokal – PJ brzmi jak krzyżówka upośledzonego dziecka i staruszki, żeby w refrenie zaśpiewać pełną piersią – tak typowo dla siebie i tak pięknie zarazem. Pierwsza, tytułowa część następnego numeru o dwuczłonowej nazwie to niekończący i rozciągający w nieskończoność motyw, na którym Polly tańczy jak szalona. Jest zła, sprośna, szaleńczo z siebie zadowolona. Załapałem z opóźnieniem, bo wydawało mi się to naciągane, ale jednak coś w tym jest. Szczególnie ten szatański śmiech przed „My friend-itey, he's looking likey”. Polly kończy bluzgać i wchodzi druga częśc „A Woman a Man Walked By/The Crow Knows Where All the Little Children Go”, instrumentalny motyw, który kojarzy mi się trochę z tym co robi matematyk Daniel Victor Snaith, najpierw w Manitobie a teraz Caribou. Kolejny track, „The Solider” to dość przeciętna i monotonna rzecz, nie oszukujmy się. Chociaż lubię ten numer – mam słabość do ukulele.

W „Pig Will Not” Polly wydziera się przez prawie półtorej minuty, że ona nie, że ona nie będzie, nie zrobi. Człowiek zaczyna mieć tego dość i nagle wchodzi zwrotka-gonitwa, gdzie Polly na wpół męskim głosem, który równie dobrze mógłby należeć do jakiegoś Bukowski’ego, Kerouac’a czy innego Ginsberg’a, wylewa z siebie brudy i szczeka jak pies. Słuchamy spowiedzi szaleńca żeby ostatnie kilkadziesiąt sekund spędzić z małą dziewczynką, która mieszka za ścianą i ćwiczy przed lekcją pianina. Stylowa i solidna rzecz. Na wskroś amerykańska z tych czasów i rejonów, gdzie na śniadanie jadło się jajecznicę z kwasem i popijało bourbonem z gwinta.

„Passionless, Pointless” naprawdę dobry ma tylko tytuł, bo muzycznie czegoś tu brakuje, a i tekstowo bez rewelacji. Słychać tu kompromis, nie mam pojęcia kogo i z kim, ale mogłoby być dużo lepiej. Całość ratuje rozmyta gitara. Album zamyka melorecytacja „Cracks In Canvas” – taka para Kid A’owska miniatura na koniec, która fajnie wszystko wieńczy.


I co? I nic. Niedosyt odczuwalny jest aż za bardzo. Kilka naprawdę dobrych utworów poprzetykanych jest ledwo przeciętnymi, brak konceptu, jednolitej drogi. Polly Jean Harvey to nie jednopłytowy młodzieżowy zespół, który można poklepywać po ramieniu i usprawiedliwiać. Na którymś tam albumie z kolei ma kopać, walczyć i zaskakiwać kolejnym ciosem. Przeciętność nie wchodzi w grę, choć czasem nie jest wcale tak źle. Ma wbijać w fotel, miażdżyć. Bez żadnego „dajmy szansę” i „następnym razem będzie lepiej”. Nie ma taryfy ulgowej. Nie dla takich zawodników.

http://www.myspace.com/pjharvey

2 komentarze:

  1. Microsoft się na nas obraził:( Post działa poprawnie pod Firefoxem. Za rzeczy pozostawione w szatni Coldaim nie odpowiada.

    OdpowiedzUsuń
  2. z serpenta tu jestem, z ciekawości co takiego pan myśli o tej płycie.
    piękna płyta, której moim zdaniem nie da się wchłonąć jednym przesłuchaniem, nie da się jej polubić jak black hearted love, od razu, już. oni całą płytę mogli zrobić w stylu black hearted... z palcem w nosie, ale co jest w tym zajebiste - zrobili zupełnie inaczej. nie mam zamiaru przekonywać i jakiś dyrdymałów wypisywać o dojrzewającym winie i że płyta zyskuje, rośnie czy kiełkuje uroczo z czasem. jest słodko-gorzka, szorstko-fajna, jest niesamowicie nienudna, bez pj muzyka parisha nie byłaby tym samym jednak fajnie usłyszeć polly parę razy w nieco jakby dawnym stylu, a to właśnie dzięki parishowi. też miałam niedosyt, że to nic nowego i takie tam. później poraziło mnie jaką ignorantką byłam. bez napinki na odkrywanie nie wiadomo czego nagrali różnorodny i ujmujący album.

    OdpowiedzUsuń