poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Tigercity w Krakowie (17.04.2009) czyli Abba nareszcie w Polsce


Nie bez kozery nadałem taki tytuł temu postowi. Przyjazd ekipy z Nowego Jorku do krakowskiej Drukarni może być porównany do przyjazdu legendarnej szwedzkiej czwórki do Studia 2. Trzeba jednak zaznaczyć, że koncertem Tigercity nie była zainteresowana już cała polska telewizja (zabrakło podstawianych karłów w strojach ludowych), lecz duża część młodzieży lubiąca muzykę alternatywną.

Na wstępie relacji, chciałem zachwycić się jeszcze raz urodą dam z widowni. Niemal wszystkie dziewczyny wyglądały jak z okładek Roxy Music. Biorąc ekskluzywność cechującą dźwięki serwowane przez zespół, damy swoim wyglądem wpasowały się znakomicie. Czułem się jak na urodzinowej imprezie Briana Ferry’ego.


No i wystartowali – Renton. Proszę mi wytłumaczyć panowie ze znanych portali internetowych, jak nisko jeszcze zdejmiecie spodnie, aby uznać tą kapelę za nadzieję polskiej muzyki alternatywnej? Czy tylko mnie drażni wokal Marka Karwowskiego? Po mimo poprawnej angielszczyzny, jest on bardzo przewidywalny, a sama maniera wręcz natrętnie wtórna. Riffy młócone już wielokrotnie przez grzywiastych zawodników z okładek „NME”. Oh, kiedy poleciał kawałek z reklamy pewnej znanej sieci komórkowej, mnie już totalnie zemdliło. Wolałbym, żeby chłopaki zrobili jednak karierę w korporacjach.


Nadszedł czas na gwiazdę. Zamiast Tigercity, zobaczyliśmy zespół … Slayer. Chłopaki wymienili się tylko instrumentami. Na wokalu Kerry King, na gitarze Tom Araya, na perkusji Jeff Hanneman i gościnnie na basie tym razem na swoim instrumencie Rex Brown załogant Pantery. Jednak nie daliśmy się zmylić. Już pierwsze dźwięki zapowiadały glamour pop, zamiast trash-metalowych pochodów . Bill Gillim, zza wielkiej brody, wyrzucał swój aksamitny falset. Swoimi chórkami wtórował mu Joel Ford, chyba najbardziej żywiołowy członek Tigercity. Na scenie zaczęły lądować biustonosze i krawaty. Mimo zapewnień Billa, że jesteśmy w Polsce, każdy chyba czuł się jak na parkiecie lat ’80, gdzie królowały kawałki Hall & Oates. Usłyszeliśmy całą EP’kę „Pretend Not To Love” od „Powerstripe”, aż po „Solitary Man”. Każdy dobrze szanujący się widz razem z „brodaczem” wyśpiewywał teksty o samotności i seksie w wielkim mieście. Emocję sięgnęły zenitu kiedy do uszu publiki dotarły pierwsze takty „Are You Sensation”. Pomimo dysonansu w image’u zespołu, każdy był już przekonany – w tej chwili to najbardziej sexy band w muzyce pop.


Jednak czegoś zabrakło. Ja wiem, że odtworzenie brzmienia „Pretend Not To Love” na żywo jest zadaniem niewykonalnym. Jednak muzycy mogli się trochę pokusić o lepsze wykorzystanie syntezatora. Elektronicznych plam nadających blasku ich studyjnym nagraniom, zdecydowanie zabrakło.


Nawiązując jeszcze do symboliki przyjazdu Abby. Samo wydarzenie trzech koncertów Tigercity w Polsce jest niesamowitym zjawiskiem w naszym kraju. Nie wspominając o żenującym składzie na Openera, do Polski przybywa coraz większa liczba kapel, których naprawdę lubi się słuchać. Nikt nie zmusza nas już z braku laku, do chodzenia na U2.

1 komentarz:

  1. a wlasnie ze tigercity wypadlo bombowo, takie wrazenie mieli przynajmniej Ci stojacy w pierwszym rzedzie, Bill wyciagal wszystkie falsety i generalnie brzmieniowo zarabiscie bylo, poza tym prywatnie bardzo sympatyczna kapela:)jesli chodzi o renton to rzeczywiscie nieporozumienie, no ale w koncu chyba nieprzypadkowo brali udzial w eliminacjach do eurowizji;/ w kazdym razie tigercity genialne!!!

    OdpowiedzUsuń