wtorek, 28 kwietnia 2009

Depeche Mode "Sounds of the Universe" - zagubieni w kosmosie


Krążek zaczyna się jak jedna z płyt Roberta Wyatta. Zlepek dźwięków, które mają doprowadzić do zagłady wszechświata. Przy pierwszym odsłuchu pomyślałem,"nieźle", zaraz usłyszę najlepszy opener od czasu „World In My Eyes”. To jednak closer, a dokładnie „Higher Love” z SOFAD. Charakterystyczny głos Gahana, bardzo mocny, chropowaty, ale już nie ten sam, zapraszający nas na parkiet w house’owym blasku jak na początku lat 90. W 1:47 wchodzi efekt ‘wah-wah’, który prawdę powiedziawszy irytuje. Podbicie bitu w 2:29 nie zmienia nic w tym ‘w końcu trzeba to powiedzieć’ nudnym kawałku. Motyw na wysokości 3:37 pamięta jeszcze czasy „Some Great Reward”. Kawałek trwa prawie 7 minut. Zadziwiające jak na singlowy charakter zespołu.

Może po „In Chains” będzie lepiej? „Hole to Feed” to jeszcze odrzut z sesji solowej płytki Dave’a. Typowy dla wtórności jego debiutu. Czyli stukamy kopytem, aby w refrenie wypaść gdzieś w pobliżu "Hourglass". Gore znowu niepotrzebnie riffuje.

Wydawać by się mogło, że płyta idzie ścieżką wyznaczoną przez znakomity poprzedni album „Playing the Angel”. Nie tylko ze względu na Bena Hilliera, producenta płyty, ale także zachowanie kilku kojarzących się nim efektów dźwiękowych. Jednak pierwiastek scalający wszystko do kupy gdzieś zniknął.

Czas na pierwszy singiel z tej płyty. Z perspektywy czasu i materiału „Sounds of the Universe” stwierdzam, że to nie tylko jeden z najlepszych kawałków tego albumu, ale ta perełka to jedno z najlepszych dokonań DM. Chóralne „wrong” krzyczane między zwrotkami i totalnie rozhisteryzowany głos Gahana. Kiedy Gore dołącza do Dave'a w 2:06 „…till it sounded right, yeah” robi się naprawdę gorąco. Kawałek jest dla mnie tak bardzo związany z klipem, że byłem zdziwiony, kiedy w końcówce nie usłyszałem zgniatanej samochodowej blachy.

„Fragile Tension” pełni na płycię rolę „Precious” z poprzednika i radzi sobie znakomicie. Gahan wchodzi „there’s a fragile tension, that’s keeping us going” – tak, to moja drużyna! W tle słyszalna przesterowana, rozpływająca się gitara, która jest jakby wyjęta z mrocznych knajp u Lyncha. Chrypka w mostku – „coś mistycznego jest w twoich genach” – absolut. Może nie będzie tak źle. W końcu DM nareszcie są zespołem. Kiedyś Gahan szukał na swoim ciele kolejnych miejsc do wkucia, teraz poszukuje rozwiązań muzycznych (trzy kawałki są jego autorstwa). Martin Gore w końcu przestał pić po 30 latach melanżu, idąc na odwyk. Z tej z perspektywy warstwa tekstowa w „In Sympathy” nabiera trochę innego znaczenia. Refren „you right, your wrong…”, który za pierwszym razem zapachniał mi niezłym banałem, domyka wers „…at least to some deegres”, zmieniając go w wyznanie zmęczonych showbizem.

W „Peace” można odnaleźć powrót do psalmowych utworów DM, takich jak „Pipeline” czy „Sacred”. Oprawa twórczości zespołu zawsze miała wymiar mistyczny: rzesza oddanych fanów - misyjny wydżwięk jazdy na wszystkie koncerty, nie wspominając o „piosenkach o wierze i oddaniu”. Kościelny wers „peace will come to me” po niezłym zapętleniu sampli, gdzie głos Gore’a gra główną rolę, przypomina te czasy, gdzie każdy fan wieszał sobie na ścianie zdjęcie bandu zamiast krzyża. Delikatne motywy elektro, wypuszczone na mroczne plamy syntezatora. Ciekawy motyw odliczania w 1:30, niczym czekanie na przyjście zbawiciela.

Jakiś czas temu narzekałem na coldaimie na przedpremierową wersję „Come Back”. Na albumie znajdujemy ją troszkę w innej formie. Bardziej zabrudzona wersja, hipnotycznie wymierza upływający czas – „weeks turn into months, months turn into years”. Podobnie jak „Come back”, „Miles Away/the Truth Is” jest autorstwa Dave’a. Wspomniałem poprzez skojarzenie o hard bluesowym riffie w “Hole to Feed”. Pojawia się on też tu. Gahan cedzi i syczy, a Gore swoim podniosłym „you’re miles away” nieźle dopełnia typową spowiedź depesza.

„Jezebel” – no niestety, stało się. Martin L. Gore popełnił nie tyle co słaby kawałek, bo zaśpiewany jest jak zawsze tip-top, ale wtórności tej ballady nikt nie ukryje. Można się zabawić w „Jaka to melodia?” i zgadywać, który wers, które słowo, który timbre wystąpiło już w jakiejś piosence śpiewanej przez głównego twórcę DM.

„Playing the Angel” była nie tyle poprawną płytą, co wręcz dziełem na miarę najlepszych dokonań DM. „The Sounds of the Universe” czegoś brakuje, nie chodzi nawet tutaj o brak solidnych bangerów, ale o poczucie, że mamy do czynienia z czymś niezłym, dopracowanym, przemyślanym. Dźwięki wszechświata nie spełniły oczekiwań i na wielkie uderzenie galaktycznego deszczu meteorytów będziemy musieli poczekać. No cóż, w maju będziemy mieli wyraźne niebo, więc pewnie i tak każdy z maruderów wyciągnie „ręce, aby poobcować z namiastką wiary” - ostatnią wielką gwiazdą we wszechświecie.

http://www.myspace.com/depechemode

4 komentarze:

  1. Niezła recenzja, zgadzam się z grubsza poza może Jezebel, bo akurat ten numer podoba mi. Poza tym dla mnie PEACE to kompromitacja na całego.

    Nie znajdziesz zbytnio poparcia na forum DM, gdzie wrzuciłeś link do tej recenzji. Tam działają fanatycy, którzy tępią wszelką krytykę DM. Mnie na ten przykład wyrzucili na zbity pysk, gdyż właśnie osmieliłem się skrytykować ich "bogów".

    A SOTU jest nędzne i nie zmienią tego opętani wyznawcy.

    Wojtuś

    OdpowiedzUsuń
  2. Niezrozumiała i zbyt długa.

    Jak dla laika.

    W momencie, gdy się wchodzi na recenzję danej płyty, powinna się ona odpalić gdzieś w tle.

    OdpowiedzUsuń
  3. Racja! Do tego dodam, ze o wiele lepsze sa kawalki z bonusowego CD - GHOST czy LIGHT.

    OdpowiedzUsuń
  4. "W momencie, gdy się wchodzi na recenzję danej płyty, powinna się ona odpalić gdzieś w tle."

    Zdecydowanie!I jeszcze ściągnąć na dysk! Spokojnie, niedługo to naprawimy;)

    OdpowiedzUsuń