niedziela, 16 stycznia 2011

Rok w albumach: 2010



To był dziwny rok w naszym kraju: prezydentów traktowano jak królów, a królami zostawali handlarze narkotyków. Na szcście królowała też rodzima muzyka. Nie widać może tego w naszym rankingu, bo zagraniczni twórcy zagarniali pozycje trochę lepsze, ale gdyby z 20stki zrobić 40stkę, to na pewno na liście byłoby Indigo Tree, Newest Zealand, Brodka, Coldair, Kyst, Mitch & Mitch, Paula i Karol, Kristen, Kim Nowak, Twilite, Mikrokolektyw, Incarnations i coś jeszcze o czym zapomniałem recytując te płyty z pamięci.

Łatwo zauważyć, że to co dostajecie tutaj, w albumach w 95% zagranicznych, to głównie produkty made In USA. To chyba naturalna kolej rzeczy, o której już pisaliśmy: mody się tworzą, młode kapele robią zamieszanie, elektro gwiazdki atakują z Północy, ale to co zostaje w głowach to amerykański produkt: dobrze wysmażony i powiększony, ogólnie dostępny i uniwersalny. Tak jest zresztą wszędzie, w zaprzyjaźnionym z nami projekcie Album Roku nie trzeba nawet liczyć, tylko rzucić okiem na pierwszą 10tkę, to samo na małych blogach i w dużych portalach. „Who will survive In America?” – pytał 40 lat temu Gill Scott Heron (a w tym roku powtórzył pytanie na płycie Kanye Westa). Wygląda na to, że ktokolwiek ma dobry pomysł. Bo miejsca i możliwości jest mnóstwo.

20. Toro y Moi „Causers of This”










19. The Black Keys „Brothers”


Kręciłem trochę nosem, kiedy Black Keys wyszli trochę bardziej do ludzi i wydali z Danger Mousem mainstreamowy „Attack & Release”. Choć teraz uderzam się w pierś, bo nie była to zła płyta, to „Brothers” zdecydowanie bardziej mi leży. Czasy „Thickfreakness” i „Rubber Factory” nie wrócą, trzeba iść naprzód, a „Bracia” choć są piosenkowi i dość lekko traktują temat (powiem, że Auerbach i Carney mają dystans i od razu się milej zrobi), to walą miedzy oczy eklektyzmem i surowością. Poza tym Dan po solowej płycie i „Blakrocu” jest lepszy niż kiedykolwiek. (zee)



18. Girls „Broken Dreams Club” (EP)

Mała płytka, która nieźle namieszała w mojej głowie pod sam koniec roku. Kiedyś zapytany (publicznie), czy Girls są moim ulubionym zespołem powiedziałem coś w stylu „no bez przesady”. Po tej EPce kupię od tego dziwaka Christophera Owensa wszystko. Od początku czuć było w ich muzyce to coś, ale to jak się tu rozwinęli jest nieprawdopodobne. Pochwalę znów tego kapitalnego perkusistę, a co mi tam, ale te piosenki: „Substance” to przecież cudo („okrzyk” „Guitar solo come on!” i ostatnia kołysząca minuta „I take the key in my hand…”), a tytułowe „Broken Dream’s Club” zawiera w sobie neurotyczny tekst roku: „I just want to get high but everything keeps bringing me down”. W dzisiejszych czasach przesytu muzyką nie mają na to żadnych szans, ale chciałbym, żeby Owens był kolejnym Cobainem, nawet z samobójstwem i tym wszystkim. A co mi tam. (zee)

17. Caribou „Swim”

Tu wszystko jest idealne, dopasowane, jakby wyliczone przez Dana Snaitha. Sporo tu nawiązań do lat 80, ale nie ma kopiowania gotowych rozwiązań. Niektóre motywy brzmią jak te z lat 90, ale nie ma plastikowej tandety. Dużo też można porównywać do tego co działo się te 4-5 lat temu, ale wszystko jest zaskakująco świeże. Dan kolejny raz dodaje 2 do 2 i wychodzi coś pięknego. (zee)






16. Muchy „Notoryczni debiutanci”

Nie będę ukrywał, że jest to płyta, której słuchałem najwięcej w 2010 roku. Odpalałem ją raz po raz, aby usłyszeć wykrzyczane wersy Wiraszki, z którymi chętnie się identyfikuję. Muchy to poważna ekipa. Ich dwójka nie dała po głowie tak jak pokoleniowy debiut, ale broni się mimo wszystko bardzo dobrym warsztatem produkcyjnym i przede wszystkim tekstami. Wiraszko może nie czaruje i nie flirtuje z słuchaczem tak jak na debiucie, ale rzuca ciężkimi bonmotami prosto w twarz. (phil)





15. Beach House „Teen Dream”

Może jedynka była pierwsza, może „Devotion” wgniatał w fotel klimatem, ale wygląda na to, że na razie to „Teen Dream” jest ich najlepszą płytą. Podnieśli poprzeczkę prawie tak wysoko jak swoje samogłoski dośpiewuje gitarzysta Alex Scally, a my padamy im do stóp tak nisko, jak brzmi nieziemski głos Victorii Legrand. Nigdy nie byłem twardzielem. Dream pop wzrusza mnie prawie tak bardzo jak Polacy wracający z Wysp. (zee)




14. Sufjan Steven „ Age of Adz”

Sufjan zdecydowanie powinien być wyżej, ale do tej pory nie wiem czy w pełni zrozumiałem tę płytę. Utkany z małych szczegółów, wypełniony detalami pełnoprawny studyjny następca „Illinois” okazał się czymś zupełnie innym niż ktokolwiek się spodziewał. To z jaką maestria porusza się Sufjan wśród całej tej elektroniki, jak ją dawkuje, jak oszczędnie i ze smakiem sampluje, jak sam sobie panem, sterem i okrętem. Bo kto to tak produkcyjnie dopieścił? Kto dobrze obsłużył auto-tune w przygniatającym „Impossible Soul”? Dla kogo nie ma rzeczy niemożliwych? (zee)



13. Robyn „Body Talk pt. 1”

Fajnie, że było przy czym potańczyć w 2010 bo smutku narodowego nie brakowało . Mała pszczółka Robyn kłuje swoim żądłem już na poziomie openera, czyli prostej wyliczanki typu „nie wpierdalaj się w moje życie”. Klasyki typu „Indestructible” czy „Hang With Me” bronią się same. A w miedzyczasie mamy trochę skoków w bok, np. reggea'owy „Dancehall Queen” czy elektro-country „Cry When You Get Older”. (phil)




12. Violens „Amoral”

Choć „V” nie było do końca okey, to „Amoral” już w pełni daje radę. Zawsze kochałem się w Lansing-Dreiden, dlatego nie wiem czy sympatia do Violens nie jest spowodowana tym romansem. Istnieje jednak kilka faktów świadczących o tym, że Violens to osobny twór zdolny do wyrażania emocji i uczuć. Wystarczy posłuchać „Thee Dawn..”, aby zakochać w tych błogich dźwiękach i welwetowym głosie. Takie „Acid Reign”, nawiązujące chociażby do Prefat Sprout, jest cudownym błogostanem żądającym wieczności. W zamykającym „Generational Loss”, słyszę Steve Hacketta ze starego Genesis i wiem, że jest to moja kapela. Nie potrzebuję dowodów. (phil)



11. Wavves „King of the Beach”

Nie byłem takim fanem poprzedniej płyty jak Zee i nigdy chyba nie przesłuchałem jej więcej niż trzy razy. No, ale „King of the Beach” jest bardziej niż w pytę. Przejażdżka na kwasie już od tytułowego kawałka. Po szopce w Barcelonie byłem pewny, że założenie zespołu było tylko nastoletnim marzeniem Nathana. Jednak „King of the Beach” tłumaczy wszystko. Bez kwasu nie ma kołaczy. (phil)






10. Laura Marling „I Speak Because I Can”

Nie wiem ile jeszcze lat będę zachwycał się, że ona taka młoda i zdolna, ale pewnie znów wspomnę o tym przy jej kolejnej płycie, powiedzmy wiosną 2012. Próbowałem z tego albumu wyłuskać jakiś singiel, ale to bezcelowe – Laura Marling jest do schrupania w całości, od 1 do 11, od folku do dworku. Gdyby tylko Machina wydrukowała jej plakat… (zee)






9. Twin Shadow „Fo
rget”

Choć moda w muzyce coraz mniej zaciąga ejtisem, to jednak ta płyta, ładuje się w część mózgu odpowiedzialną za wytwarzanie emocji związanych z tym zjawiskiem. „Castles In the Snow” i „Slow” zmiatają wszystkich zawodników, które na siłę starają się upodobnić do Tears for Fears. Przy okazji chciałem wyprostować, że wokal George Lewisa Jr., nie przypomina mi Morrisseya. Maniera ta sama, ale głębia już nie. Mimo wszystko Twin Shadow namacalnie, gniecie w siedzenie. (phil)





8. Yeasayer „Odd Blood”

Jakoś nie ma ostatnio synthpopowych bangerów na świecie. Wszyscy tylko siedzą na plaży i wpatrują się w zachód słońca słuchając cipłejwu. Na szczeście mamy Yeasayer, który tęskni za Duran Duran. Fajne plecionki z etnicznymi mokasynami. (phil)








7. The Roots „How I Got Over”

The Roots pokazywali w tym roku wyjątkową klasę. Nie dość, że ta płyta, to jeszcze ich gęby śmiały się do mnie z Jimmy’ego Fallona. Stosowali tam pewnie tylko 10 zagrywek na krzyż, ale mnie to i tak cieszyło i przekładało się na zapętlanie kolejny raz „How I Got Over”. Mniejsza o pochwały, nie ma też co kolejny raz analizować poszczególnych kompozycji. Przypomnę tylko, że zanim pojawił się jesienią West ze swoją „Fantazją”, to oni mogli pochwalić się na swoim albumie najlepszymi gośćmi na centymetr kwadratowy partytury. (zee)




6. Joanna Newsome „H
ave One On Me”

Joanna Newsom od razu na początku roku zaszczyciła nas czymś tak rozległym i trudnym do przeanalizowania, że sporo osób poczuło przesyt i złość, a nawet niemoc. I choć dzieło było różnorodne kompozycyjnie i nie tak zwarte jak już klasyczne „Ys”, to niektórych szlag trafiał przy tej żonglerce trzema płytami. Zeszłej zimy pisałem, że Joanna ociera się na „Have One On Me” o arcydzieło i zdania nie zmieniłem, choć te kilka miesięcy zweryfikowały mój pogląd co do obsadzenia jej na pierwszej pozycji. Minus tej płyty jest taki sam jak jej plus: długość. Ale jak mówi stare przysłowie: kochanej harfy nigdy za wiele. (zee)



5. Crystal Castles „Crystal Castles”

Kupili mnie już samą okładką. Przy grobie dziewczynka z twarzą z plakatu Romero. Nice. Po koncercie na openerze myślałem, ze nie będę już ich fanem. Na szczęście się myliłem. Troszeczkę wygładzone manieczki, co wychodzi im na dobre, ale mamy też nieźle wykręcone kawałki typu „Mamo, mój komputer jest zepsuty”. No i bania za zaproszenie Smitha na singiel. (phil)






4. Arcade Fire „Suburbs”

Obdarci z magii, odtrąceni przez hipsterów, dojrzali i poważni wydali koncept-album o dorastaniu. Cedzili single, przygotowywali nas do niego długi czas i kiedy już byłem na nie, dotarło do mnie i zrozumiałem o co w tym wszystkim chodzi. „Przedmieścia” nie ocierają się o boskość, są bardzo ludzkie. Niby podniosłe, ale bardzo przyziemne. Nie ma tu miejsca na abstrakcje i dywagacje o śmierci i cierpieniu. Są powroty, wspomnienia, celebracja życia. Wydaje się to wszystko takie oczywiste dopiero za jakimś 15stym odsłuchem i może się ktoś krzywić. Ale zdecydowanie warto spróbować. (zee)



3. Kanye West „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”

Kanye, ten nadęty sukinsyn, który ku utrapieniu Joanny Krupy chodzi na dodatek w futrze napluł ostatnio kilkakrotnie światu między oczy. Kiedy wydał płytę i wydało się o czym fantazjuje, zlizywaliśmy jego ślinę z lubością. Robili to nawet ci, których oficjalne stanowisko w sprawie tego wydawnictwa to „gówno”, „nuda”, „nie-do-słuchania” czy „tandeta”. Dobrzy znajomi, oponenci, którzy nie wiecie czy jeść to łyżką czy widelcem, wszyscy Ci, dla których to Kult Unplugged był najlepszym albumem tego roku i nawet ty, Wojciechu Mannie – mylicie się. Może jeszcze trochę dzieli Westa od doskonałości, ale, jak śpiewa sam zainteresowany: „gdyby Bóg miał iPoda, to na pewno byłbym na jego playliście”. (zee)


2. Janelle Monáe „The ArchAndroid”

Janelle jest sexy, choć częściej zobaczycie jej muszkę a nie myszkę. Tańczy jak dzika, choć nie robi waka-waka. Jej płyta to petarda, choć za mało osób jeszcze o tym wie. EPka "Metropolis", czyli Suita I już dawała pewne wyobrażenie co siedzi jej pod kopułą, ale dopiero kolejne dwie części arcydzieła pokazują czym jest doskonałość. Słodka Janelle dostała w pakiecie wszystko, jej konkurentki mogą jej tylko zazdrościć talentu i wyczucia. Tego jak wchodzi w poszczególne nastroje, jak miesza gatunki, klimaty, epoki. Klasyczne intro, potem hip-hop-afro „Tańcz albo giń”, funkujący „Faster”, soul w „Locked Inside”, „Sir Greenwood” prawie jak „Moon River”, oba miażdżace single… Jest Whitney Houston, która nie bawi się w białe, Princem bez głupiego nowego aliasu, trzecim Outcastem, szóstym członkiem Jackson’s Five, Tiną Turner bez emerytury w kontrakcie, widzącym Wonderem, czarnym Bowiem, Erykah Badu z ADHD, Hendrixem, który nie potrzebuje gitary, Gagą, która umie śpiewać, Dianą Ross, Grace Jones i Lauren Hill. Jest chyba jedyną rzeczą, za którą z czystym sercem mogę podziękować Seanowi Pif-Puff Diddy-Daddy Combsowi. Sergio Roma się nie liczy. (zee)

1. Ariel’s Pink Haunted Grafitti „Before Today”

Ariel się sprzedał i już nie bierze, mimo wszystko to dla nas najlepsza propozycja w tym roku. Postmoderna pełną gębą. Kotlety dobrze znane i lubiane, a do tego nagrane w domowych warunkach (no bo w studiach 4AD czujesz się jak w domu, prawda?). I choć Ariel nie jest już indie, znaczy się prawdziwym indie, zawsze pozostanie w naszych sercach i … lędźwiach. (phil)






Graphics by Lila


1 komentarz:

  1. dla mnie ta lista oznacza, że najwyższa pora nadrobić zeszłoroczne zaległości, bo większości tych płyt jeszcze nie słyszałem :)

    OdpowiedzUsuń