wtorek, 14 września 2010

Arcade Fire "The Suburbs": Królowie przedmieścia


Przedmieścia to jeden z amerykańskich symboli, słowo klucz, wytrych do zrozumienia klasy średniej, wreszcie popkulturalna klisza, wykorzystywana bez wytchnienia od wczesnych lat 60tych. Ich absolutną unifikację wyśmiewała już 1962 roku Malvina Raynolds w piosence „Little Boxes” (patrz też „Weeds”). Ich podskórne kipienie podkreślali chociażby Lynch, Mendes, Linklater, Field i bracia Coen, a losy przedmiejskich bohaterów od początku telewizyjnego boomu obserwowaliśmy w tysiącach sezonów setek seriali. Je wymieńcie już sobie sami. Tak więc pewnie, życie w „małych pudełkach zrobionych z bele-czego, które wszystkie wyglądają tak samo” to mniej więcej to samo co egzystencja „w domach z betonu (w których) nie ma wolnej miłości”. Nuda, stagnacja, po prostu życie per se. Ale ten szorstki beton i chwiejny gips-karton bywają często czymś więcej. Pachną brudem, krwią i rzeczami pierwszymi. Miłością, rozczarowaniem i fascynacją. Na swojej nowej płycie Arcade Fire (zespół kanadyjski pełną gębą, ale bracia Butlerowie czerwony liść na sercu noszą od niedawna) przypomina całą gamę tych zapachów. Zapachów dzieciństwa.

Czy można zrobić ciekawy koncept album o dorastaniu w teksańskim Houston? Można. Zaproponować coś nowego, w pewnym sensie prostszego, nie tracąc przy tym wiarygodności? Jasne. Czy „The Suburbs” może mierzyć się z genialnym debiutem (po którym drżałem o dalsze losy zespołu) i mistyczną dwójką (po której drżałem jeszcze bardziej)? Dorównać im? Sprawić by lud doznał i oszalał na nowo?

Trzecia płyta Arcade Fire muzycznie nie jest już tak rozbuchana jest dwie poprzednie. Nikt nie pokusił się o wynajem kościoła, nie testował na siłę masy brzmień i nie wspinał się na wyżyny mistycyzmu. Jest sporo pianina, trochę mniej smyczków, ale to przede wszystkim płyta rockowa. Ściśle rockowa. Mocno rockowa. Zdecydowanie rockowa. Nikt się chyba nie spodobał takiego „prostego” podejścia do muzyki. Nikt nie myślał, że AF po prostu nagra piosenki. Większość osób od pierwszego odsłuchu wstała mocno rozczarowana. „Gdzie ta magia?” – myśleliśmy parząc czarną jak noc herbatę. „Co się stało z klimatem?” – kombinowaliśmy zapalając śmiercionośnego papierosa. Ale zaraz powrót, siad prosty, przycisk play. Bo to płyta wielu odsłuchów. Zaskakuje za drugim czy trzecim razem, ale ciągle i niezmiennie zyskuje w miarę słuchania po raz setny i dwusetny. Odnajdujemy w niej potem to wszystko, czego pozornie nie było. I wcale nie jest już tak prosto. Arcade Fire z wyżyn romantycznej abstrakcji zeskakuje na dramatyczny realizm, pełen metafor i odniesień, choć całkiem wprost rozliczający się i analizujący to, co dekadę czy dwie temu było kompletnie niezrozumiałe.

Wspaniałe tytułowe „The Suburbs”, pełne gotowych mott i cytatów, wystukanych rytmicznym pianinem. Energetyczne „Ready to Start”, „Modern Man” z tą połamaną gitarą i chyba najbardziej „widowiskowe” na płycie „Rococo”. A potem pędzące „Empty Room” z Régine, które bardzo bliskie jest temu, co działo się na „Funeral” i bardzo amerykańskie w brzmieniu, po trosze operowe „City with no children”. Wszędzie teraźniejszość miesza się z przeszłością, nostalgia z pragmatyzmem, a wszystko to dostajemy w jednej szklance w postaci gęstego snu. Wyraźnego w smaku, ale nieokreślenie mętnego, który uderza prosto do głowy.

Punkt kulminacyjny płyty to „Suburban War”: pełen zmian, gitarowych kod, dających po głowie perkusyjnych przejść, podniosłości i nostalgicznych czułości. Smutny, oczyszczający, chyba najlepszy w tym zestawie. Szybko zamazany wyścigowym „Month of May”, które utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że „The Suburbs”, nie tylko tekstowo, ale też klimatycznie, jest jedną z najbardziej samochodowych płyt, które ostatnio słyszałem. Echa kulminacji obecne są jeszcze w piosence o listach, czyli „We Used to Wait” – tak, to banalne zapętlone pianino robi tu całą robotę. Są na płycie dwa utwory dwuczęściowe i każda z drugich części jest syntezatorowym skokiem w bok. I jeśli „Half Light II” jest tylko podbudowane moogowym arpeggiem, to już „Sprawl II” ejtisowe jest bardzo mocno. Takie eksperymenty służą – to jeden z najlepszych utworów na płycie.

Arcade Fire szanują klasykę, celebrują retro i lubią powroty do przeszłości. Nie chodzi tu tylko o cytowanie mistrzów, dzięki któremu to płyta pełna amerykańskich motywów. To robili zawsze, takie przecież było „Neon Bible”. Żadna niespodzianka. Ale tu na swój niepowtarzalny kanadyjski sposób (podobnie od lat działa BSS) kontynuują ten wątek. Drążą. Zmieniają trochę podejście, są bardziej dur niż moll i nie komplikują już tak bardzo. Uderzają z siłą tysiąca odsłuchów, proponując uniwersalną wybiórczą wielowarstwowość. Chcesz prosto? A może jednak wolisz się pochylić i przeanalizować warstwa po warstwie? „Funeral” i „Neon Bible” były płytami magicznymi, aż dziw bierze, że coś takiego w ogóle powstało. Przy „The Suburbs” nie czuć tej boskiej ręki i kosmicznej iskry. Widać za to dużo ludzkiej pracy. Czas zejść więc na ziemię i docenić tę solidną i przemyślaną robotę. Nowy świadomy rozdział w historii zespołu. „Więc zejdź z gorącego chodnika/ I zanurz w trawie/ Bo tamto to już przeszłość/ tamto już minęło”.

1 komentarz:

  1. drogi autorze z ust mi to wyjąłeś,ja tę płytę zaczęłam doceniać po chyba 10tym przesłuchaniu i nie mogę się od niej odczepić od 2 miesięcy, z tym,że dla mnie jest to ich najlepsza płyta i jedna z najlepszych płyt roku, z czego się oczywiście cieszę bardzo bo to dobrze rokuje na przyszłość dla nas fanów AF

    OdpowiedzUsuń